Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Droga do piekła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Droga do piekła - ebook

„Sądzę, że powinniśmy czytać tylko ten rodzaj książek, które nas ranią i przeszywają… Potrzebujemy książek, które wpływają na nas jak katastrofa, które głęboko nas zasmucają, jak śmierć kogoś, kogo kochaliśmy bardziej niż siebie samych, jak wygnanie go do lasu z dala od kogokolwiek, jak samobójstwo. Książka musi być siekierą dla zamarzniętego morza wewnątrz nas”.

F. Kafka

Czterdziestokilkuletnia Cecylia jest pracownikiem szwedzkiej ambasady na Filipinach. Katastrofa – wybuch wulkanu Pinatubo – zmienia gwałtownie jej życie i skłania do rozrachunku z przeszłością: latami dzieciństwa i młodości w szwedzkim miasteczku, nieudanym małżeństwem, pracą charytatywną w Indiach, śmiercią matki. Tłem tej doskonale skomponowanej, zaskakującej głębią psychologiczną powieści jest skomplikowana sytuacja społeczna i polityczna Filipin oraz losy uwikłanych w nią ludzi. Droga do piekła, wydana po raz pierwszy w 1994 roku, to powieściowy debiut Axelsson, nagrodzona między innymi prestiżową nagrodą Moy Martinson.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7420-5
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania i przeprosiny

W dzieciństwie często przechodziłam koło Bananowego Domu w Nässjö. Przyciągał mnie, oddziaływał na wyobraźnię. Choć wkrótce minie trzydzieści lat, odkąd wyjechałam z rodzinnego miasta, nie potrafiłam o nim zapomnieć.

Nigdy tam nie byłam – ani w domu, ani w ogrodzie – i nie mam pojęcia, kto w nim mieszka lub mieszkał. Dom, który tutaj opisuję, tylko z zewnątrz przypomina Bananowy Dom. Przepraszam jego autentycznych mieszkańców za tę moją okupację.

Inne domy również mają swoje pierwowzory. Postaci i wydarzenia są natomiast od początku do końca wymyślone, a wszelkie podobieństwa do rzeczywistości to czysta konieczność.

Chcę podziękować Salvadorowi „Jerome” Cayuli, świadkowi erupcji Pinatubo w czerwcu 1991 roku, za podzielenie się ze mną swoimi przeżyciami, Åsie Kristensson, której przenikliwość pomogła mi dostrzec to, czego sama nie potrafiłam zobaczyć, Christerowi Åhströmowi za nauczenie mnie tego i owego o karabinach automatycznych i Ingrid Montanaro za opowiedzenie mi pewnej historii.

Książkę tę dedykuję Janowi Axelssonowi.

On wie, dlaczego.Codziennie po południu przychodzi pomoc domowa i mnie odciąża. Mam wtedy godzinę dla siebie.

We wtorki i czwartki jest to Gunilla, moja szkolna koleżanka. Wiesza kurtkę na mosiężnym wieszaku w maminej garderobie, wsuwa szalik w rękaw i wita się lakonicznie, starannie unikając mnie spojrzeniem.

– Jak ona się czuje? – pyta.

– Bez zmian – odpowiadam.

– Był lekarz?

– Nie, ale zajrzała pielęgniarka. Odleżyny są coraz bardziej rozległe.

Gunilla podciąga rękawy swetra, sprawdza, czy rękawiczki są w kieszeni kurtki, nic nie mówi. Wie, o co mi chodzi, ale jest niewzruszona.

Muszę ją zapytać.

– Czy mogę na chwilę wyjść?

– Jasne – mówi. – Idź na tę swoją przechadzkę...

Początkowo dziwił mnie jej szyderczy ton. Potem sobie przypomniałam: w Nässjö nie wolno używać górnolotnych słów. „Przechadzka” to słowo górnolotne. „Lunch” też. Obecnie mówię: „idę się przejść”, i jem późny obiad w środku dnia, ale ona i tak mi tego nie darowała.

Wkładam futro mamy, brązowe norki, nie mam tutaj swoich ciepłych ubrań, i staję w drzwiach.

– Niedługo wrócę...

Gunilla opiera się o futrynę między garderobą i hallem i krzyżuje ramiona na piersiach.

– Idź. Poradzę sobie.

Zamykam drzwi, napełniam płuca zimowym powietrzem i ruszam Gamlarpsvägen; oddalam się od Bananowego Domu i słodkawej woni choroby.

We wtorki i czwartki nie chodzę daleko, tylko do Eksjöberget i z powrotem. W tym czasie Gunilla ma pracować, ale się nie napracuje. Już odkurzyłam, włożyłam brudne ubrania do pralki i brudne naczynia do zmywarki, posprzątałam w ubikacjach i przygotowałam obiad; prawdziwy obiad, który ona nazywa kolacją.

Nie wiem, co robi pod moją nieobecność, ale się domyślam. Najpierw wchodzi do sypialni, wygładza wygładzoną pościel i słucha ciężkiego oddechu mamy, potem ściera kurze z odkurzonych mebli, od niechcenia, tylko dlatego, że tak trzeba. W hallu na piętrze zatrzymuje się na chwilę, głęboko oddycha i jeszcze raz postanawia spróbować. Szybko podchodzi do drzwi mojego pokoju i naciska klamkę. Zamknięte.

Dlatego jest taka zła. Dlatego, że zamykam drzwi na klucz i że nie chcę jej nic powiedzieć.

Boję się Gunilli i jej gniewu. Mimo to zamykam pokój i nic nie mówię. Postoi tam, zawiedziona, wróci z pustymi rękami do ośrodka opieki nad osobami starszymi i chorymi, bez odpowiedzi na pytanie, które szepce za moimi plecami całe Nässjö. „Co się właściwie stało z Butterfieldem Berglundem?”

Myślą, że znam odpowiedź, że wiem, bo tam byłam. Jak miałabym wytłumaczyć Gunilli Karlsson, że niektórzy ludzie nie ufają własnej pamięci? Ja się do nich zaliczam; to, co widziałam, i to, czego nie widziałam, jest równie wyraźne.

Oto przykład, jak zapamiętałam Gunillę z dzieciństwa: Beżowa dziewczynka o szczeciniastych włosach i spierzchniętej górnej wardze stoi na dziedzińcu szkolnym i opowiada, jak razem ze swoją najlepszą przyjaciółką szpiegowała służącą dyrektora. Wiem, o kim mowa, widuję ją codziennie, kiedy wracam ze szkoły. Wychodzi z kawalerskiego mieszkania dyrektora w jesionce i pilotce, takiej jaką się zawiązuje pod brodą skręconymi pasemkami włóczki. Supeł trudno potem rozplątać, coś o tym wiem, bo miałam taką czapkę wieki temu, kiedy chodziłam do pierwszej i drugiej klasy podstawówki. Teraz jestem za duża na taki fason. Służąca dyrektora też jest za duża, ale nie ma o tym pojęcia. Może w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że nosi czapkę. Bo niby jest, a jakby jej nie było. Porusza wargami, ale nic nie mówi, patrzy w dal i nigdy nikogo nie zauważa.

Słuchając opowieści Gunilli, wszystko sobie wyobrażam: Służąca zmywa naczynia w oświetlonej kuchni dyrektora, Gunilla i Marianne siedzą w kucki w ogródku i chichocą. Służąca patrzy w ciemność za oknem, mówi do siebie, nuci. Nagle podnosi rękę i głaszcze się po policzku. Na brodzie zostaje strzępek piany, ale ona tego nie czuje, uśmiecha się, coś mamrocze.

Mimo że tego nie widziałam, widzę. Nawet teraz – trzydzieści trzy lata później – obraz jest tak samo wyraźny. Tylko siebie nie potrafię zobaczyć, rudowłosej dziewczynki w przyciasnym paletku, która w odpowiedzi na śmiech Gunilli przypuszczalnie cofnęła się o krok, po czym tchórzliwie jej zawtórowała.

Dobrze pamiętam, że przestraszyła mnie ta opowieść. Rozumiałam zachowanie służącej. Marzyła o miłości, o tym, że jest kochana. No a skoro rozumiałam, to znaczy, że na pewno niczym się od niej nie różnię. Czyli muszę się kontrolować, mieć na baczności i nie uzewnętrzniać swoich tęsknot. Gdybym straciła czujność, tak jak ją prześladowałyby mnie na każdym kroku spojrzenia i szyderstwa zwyczajnych ludzi.

Zwyczajni ludzie.

W tamtych czasach, kiedy ciągle byłam dzieckiem, wydawało mi się, że przejrzałam na wylot owe chełpiące się zwyczajnością indywidua. Gdyby ich przekroić, wyglądaliby w środku jak marcepanowe świnki: szarobiała zwarta masa, niepozostawiająca miejsca na wątpliwości. Poza tym wiedziałam, że są okrutni i że okrucieństwo to choroba zrodzona z niedoboru. Cierpieli na brak wyobraźni. Ale, co najważniejsze, wiedziałam, że nie jestem jedną z nich i że zawsze będę się ich bać.

Długo myślałam, że to dobry znak. Że jestem lepszym człowiekiem, kimś powyżej przeciętnej. Teraz wiem, jak się sprawy mają, i nie uważam mojego strachu za rzecz chwalebną. Po prostu jest we mnie, i tyle.

Kiedy zobaczyłam dorosłą Gunillę w Bananowym Domu, pierwszą rzeczą, o której pomyślałam, była opowieść o służącej dyrektora. Gunilla, jednolita i zwarta, wciąż przypominała marcepanową świnkę. Sparaliżowana strachem, patrzyłam, jak przekrzywia głowę, uśmiecha się i mówi à propos niczego:

– Na pewno dużo przeszłaś...

Milczałam stanowczo za długo.

– Tak, niemało... – odparłam, patrząc w bok.

I właśnie wtedy uznała, że jestem wyniosła. Taka, co to nie chce się spoufalać, bo uważa się za kogoś lepszego. Kobiety pokroju Gunilli myślą, że poufałość stanowi warunek przyjęcia do grona przedstawicielek płci żeńskiej. Zdradź nam jakiś swój sekret, a będziesz jedną z nas...

Mam dużo sekretów. Niejedno przeżyłam. Ale o tym nie opowiadam, nie zabiegam o członkostwo w kobiecej wspólnocie.

Tylko jedna osoba ma prawo wiedzieć i być może tylko ona mogłaby zrozumieć. Marita. Ale nie mam pojęcia, gdzie ona się podziała. Gunilla prawdopodobnie ma, bo dysponuje informacjami o wszystkich naszych kolegach i koleżankach z klasy, ale nie chcę jej pytać. Byłoby to równoznaczne z poddaniem się, z przegraniem bitwy, którą ze sobą toczymy. Moją jedyną bronią jest milczenie.

Poza tym potrzebuję więcej czasu dla siebie. Zanim podejmę decyzję, muszę pozwolić mamie umrzeć i muszę pochować przeszłość. Może spakuję walizki i pojadę do Canberry. Może zostanę w Bananowym Domu. Może odszukam Maritę i wszystko jej opowiem. Jeśli będzie chciała. I jeśli ja będę umiała to zrobić.

Na dworze jest chłodno, chłodno i cicho. Słyszę jedynie odgłos własnych kroków na chodniku. Mój głos i chód to mój najlepszy kamuflaż. Chodzę ciężko i zdecydowanie, jakbym była świadoma celu, mówię nieco gardłowym altem, z dużą dozą pewności siebie. Głos taty w kobiecej krtani.

Futro jest ciepłe i lekkie. Samcze skórki. „Najlepsze norki są ze skórek samców – mawiał tata i wyszczerzał się w uśmiechu. – Samiczki są za ciężkie”. Chciał mi sprezentować samcze futro, ale ja odkładałam ten zakup, grałam na zwłokę, aż nagle było na to za późno, tata umarł. Mieszkałam wówczas w Delhi, po co mi tam norki?

Teraz wkładam brązowe futro mamy, nigdy go nie zapinam, owijam się nim i przytrzymuję rękoma. Zapinanie nie ma sensu, owszem, jest chłodno, ale nie zimno. Panuje wulkaniczna zima, ciepła, o nieprzyzwoicie czerwonych zachodach słońca. Popiół Pinatubo wisi w powietrzu jak wachlarz, chrupie azot i powstrzymuje zimę od rozwinięcia skrzydeł.

Idę do Eksjöberget, żeby obejrzeć zachód słońca nad Mount Pinatubo. Eksjöberget i Pinatubo to moje góry, które – rzecz jasna – nie są żadnymi górami. Pinatubo zamieniła się w wulkan, a Eksjöberget, bardzo wysoka za czasów mojego dzieciństwa, skurczyła się do rozmiarów pagórka, niepozornej skały w lasku, usytuowanym pomiędzy zlikwidowanym zakładem krawieckim a kilkoma kamienicami.

Przez chwilę stoję na Eksjöberget. Zachodzące słońce jest ciemnoczerwone, a niebo przybrało takie barwy, których istnienia nawet nie podejrzewałam: złoto-szare i różowo-niebieskie. Wiatr popycha chmury w stronę widniejących na horyzoncie lasów.

Szczelniej opatulam się futrem i półgłosem wymawiam imiona tych, co zostali: „Butterfield, NogNog, Ricky, Dolores”. Magiczna wyliczanka. Tarcza. Pomaga mi wyłączyć myśli.

Kiedy wracam, jest już ciemno. W świetle ulicznych latarni mój cień się wydłuża, kurczy, zanika, po czym stopniowo potężnieje.

Mama umiera, nic nie mówi.

Lekarz nie skąpi morfiny, pielęgniarka nauczyła mnie, jak robić zastrzyki. Teraz już nie drżę. Spokojnie odwracam mamę na brzuch, podciągam koszulę, obnażam uda i pośladki; szarawy naskórek, chropowaty jak u żaby. Przecieram miejsce wkłucia wilgotnym tamponem, po czym bardzo ostrożnie wbijam igłę.

To jej się nie podoba. Chce, żebym się wkłuła szybko i błyskawicznie docisnęła tłok. Myśli, że to mniej boli. Kiedy byłam dzieckiem, zrywała mi plastry w takim tempie, że odklejały się ze strupami i z otwartych ran sączyła się krew.

To wspomnienie wywołuje we mnie poczucie winy. Przecież moja ostrożność nie bierze się z chęci zemsty.

– Wiem – mówię, ilekroć patrzy na mnie z wyrzutem. – Ale muszę być delikatna, żeby ci nie zrobić krzywdy. Zaraz będzie po wszystkim!

Jęczy, nie ma siły, by się uwolnić. Kiedy wyciągam igłę i przykładam kciuk do śladu po ukłuciu, wzdycha głęboko i zamyka oczy.

Lekarz mówi, że cierpi wręcz niewyobrażalnie. Bardzo wyraźnie akcentuje to słowo: „nie-wy-ob-ra-żal-nie”. Przez dziesięć lat z powodzeniem ujarzmiał jej raka, ale dłużej nie jest w stanie. Zostały jej dni, góra dwa tygodnie życia. Wszędzie ma przerzuty, zaatakowały wszystkie kości.

Słuchając lekarza, widzę maminy szkielet. Pokrywają go duże czerwone grona.

W ministerstwie są bardzo wyrozumiali. Mimo półrocznego urlopu mogę liczyć na posadę w Canberze. Na razie wysłali tam kogoś na zastępstwo. To nadzwyczajne, w pewnym sensie zaszczytne.

W kilka dni po tej decyzji dzwoni Ulf z Nowego Jorku. Rozmawiamy po raz pierwszy od powrotu z Delhi; rozwodem zajęli się adwokaci w Szwecji, wakacje i ferie Sophie uzgodniliśmy listownie.

Jest bardzo uprzejmy. Dyplomatycznie uprzejmy.

– Wzięłaś urlop bezpłatny, Cecylio? Chyba nie wydarzyło się nic przykrego?

Wykrzywiam się do lustra w hallu.

– Skąd wiesz, że wzięłam urlop?

– Słyszałem. Ktoś od nas powiedział, że przeczytał o tym w doniesieniach personalnych z ostatniego tygodnia. Czy to z powodu choroby twojej matki?

Znów się krzywię. Ten człowiek mówi tak, jak lubi: sympatycznie, poprawnie i kompletnie bezosobowo.

– Skąd wiesz, że mama jest chora?

– Parę dni temu dostałem list od Sophie. Odwiedziła was. Napisała, że to coś poważnego. Czy to prawda? Czy mógłbym coś zrobić?

– Tak. Nie.

– Co masz na myśli?

Nareszcie odrobina autentycznego zmieszania, może nawet lęku. Wydaje mu się, że urządzę jakąś scenę. Ulf nie znosi scen.

– Tak, to coś poważnego. Nie, nie możesz nic zrobić.

– Sama się nią opiekujesz? Czy nie powinna być w szpitalu?

– Ona nie chce iść do szpitala. Poza tym lekarz mówi, że niczego więcej tam nie zdziałają.

Ulf milczy przez chwilę, po czym wchodzi na pole minowe.

– A co u ciebie? Podobno miałaś kłopoty na Filipinach. Pozbierałaś się?

– Tak.

– Co się właściwie stało? Sophie napisała, że wylądowałaś w centrum oddziaływania wulkanu. Czy to prawda?

– Tak.

– Jak do tego doszło?

– Było ciemno. Źle pojechaliśmy. A potem nie mogliśmy wrócić.

– A ten człowiek, który z tobą był, ten o dziwacznym imieniu...

– Butterfield Berglund.

– Co z nim?

Przyzwyczaiłam się do mojego kłamstwa.

– Nie wiem. Nie znaleźli go...

– Był z Nässjö, prawda? Pamiętam, że mi kiedyś opowiadałaś o rodzinie Berglundów...

– A ja pamiętam, że nie słuchałeś.

Nareszcie udało mi się do niego dotrzeć. Żegna się, wypowiadając kilka chłodnych fraz; oboje wiemy, że bardzo długo się do mnie nie odezwie.

Dziennikarze przestali dzwonić, ale telefon nie milczy. Przyjaciółki śledzą umieranie mamy na odległość – ze współczuciem, triumfem i przerażeniem.

– Biedna Dagny – wzdychają. – Przecież nie jest jeszcze taka stara, ja jestem dużo starsza, a nic mi nie dolega. Czy ma silne bóle?

– Tak. Ale dostaje morfinę...

– Coś podobnego... Kto by pomyślał, że tak się to skończy. Czy można ją odwiedzić?

– Niestety – mówię. – Jest zbyt słaba.

Nie mam nic przeciwko tym starym kobietom, ale nie chcę ich tutaj widzieć.

Co wieczór, punktualnie o dziewiątej, dzwoni Lars-Göran, bez względu na to, czy jest w Singapurze, Örkelljundze, Sztokholmie czy Göteborgu.

– Jak się mama dzisiaj czuje? – pyta. – Jakaś poprawa?

– Żadnej poprawy... – mówię w równie wojskowym stylu.

– Jesteś pewna, że ten lekarz... jak mu tam... wie, co robi?

– Alexandersson. Tak, wie. Mama nie chce nikogo innego.

– Dobrze. Zadzwonię jutro. Postaram się wpaść w sobotę.

Nie odpowiadam. Nie mam nic przeciwko mojemu bratu, ale nie chcę go tutaj widzieć.

Rozmowy telefoniczne z Sophie są całkiem inne.

– Cześć, mamo. Co z babcią, wiesz, myślałam, że przyjadę w weekend, ale Ebba Gronwall zapytała mnie, czy nie wybrałabym się z nią do Värmdö, mogę, nie będzie ci przykro...

Jej przyjaciółki to Ebba, Siri, Gudrun i Elsa. Jak postaci z tandetnej komedii filmowej, gdzie alkohol leje się strumieniami. Znowu wyższe sfery przechytrzyły niższe. Kiedy tak zwane pospólstwo zaczęło nadawać dzieciom posrebrzane imiona, na przykład Wiktoria lub Angelika, arystokracja wybierała dla swoich pociech imiona zardzewiałe i proste, przeświadczona, że dziesięć lat później zalśnią szlachetnym blaskiem. I tak się, rzecz jasna, stało.

„Sophie” błyszczy umiarkowanie. W sam raz. Wszędzie pasuje.

Śmieję się z niej i mówię:

– Jedź do Värmdö, dziecinko. Rozumiem cię. Babcia i tak nie ma siły przyjmować zbyt wielu gości.

Kocham moją córkę, ale nie chcę jej tutaj widzieć.

Później wszyscy będą mogli przyjść, przyjaciółki mamy, brat z rodziną, córka i moi sztokholmscy znajomi, ci, których nazywam swoimi przyjaciółmi. Ale nie teraz. Teraz czekam na telefon od Marity.

Tak to jest. Czekam na telefon od Marity, choć początkowo nie zdaję sobie z tego sprawy. Ile razy rozlega się sygnał, natychmiast wyłączam kuchenkę i biegnę do hallu, tak podekscytowana, że potykam się o próg dzielący kuchnię od korytarza serwisowego. Po każdej rozmowie telefonicznej jestem zawiedziona. Nie wiem, dlaczego.

Któregoś dnia dostrzegam w lustrze swoje oczekiwania. Nareszcie rozumiem. Twarz mi jaśnieje, kiedy sięgam po słuchawkę. To ona! Tym razem to na pewno Marita!

Niestety, zawsze jest to ktoś inny.

Logicznie rzecz biorąc, dlaczego miałaby dzwonić? Przypuszczalnie ma w nosie mnie i Butterfielda. Z Butterfieldem rozwiodła się dawno temu, a ze mną nie zamieniła słowa od przeszło dwudziestu lat. Nie wysyłałyśmy do siebie kartek na Boże Narodzenie, nie składałyśmy sobie urodzinowych życzeń.

Chyba nie zapomniała, że urodziłyśmy się w tym samym dniu? Wkrótce ten dzień nadejdzie. Wkrótce skończymy czterdzieści trzy lata.

Ostatnio widziałyśmy się tuż po dwudziestych urodzinach; późniejszy brak kontaktu można wytłumaczyć naszym młodym wiekiem.

Była Wielkanoc i na kilka dni przyjechałam z Lundu do Nässjö. Nie dlatego, że chciałam ani że ktoś ode mnie tego oczekiwał, po prostu uznałam, że tak trzeba. Wszyscy wyjeżdżali na święta do domu, więc wyjechałam i ja.

W Wielką Sobotę przed południem byłam na Södra Torget; po raz tysięczny szłam do Bóg wie jakiego sklepu, żeby kupić Bóg wie co. Z przeciwka nadchodziła młoda kobieta z wózkiem, jedna z tych, do których jeszcze nie dotarło, że byle jak natapirowane włosy, obcisła spódniczka i buty na wysokich, zdartych obcasach są nie tylko niemodne, ale wręcz godne pogardy. Obrzuciłam ją przelotnym spojrzeniem i przez sekundę poczułam niekłamaną radość z powodu mojej fryzury na pazia i minipaletka z prawdziwej wielbłądziej wełny.

– Cecylia – odezwała się. – To przecież ty!

Od razu rozpoznałam ten głos.

– Marita!

Objęłam ją. Błyskawicznie się odsunęła, nienawykła do wyuczonej serdeczności, jaką właśnie zaczęto praktykować w kręgach studenckich. Trzecia grupa społeczna – takim terminem z całą powagą posiłkowaliśmy się na socjologii – wymieniała uściski tylko na pogrzebach, odwracając przy tym głowę.

Marita, żywa reprezentantka trzeciej grupy społecznej, a może drugiej z kawałkiem, bo skończyła gimnazjum, w ogóle się nie zmieniła. Wianuszek piegów na perkatym nosie, duże szare oczy i długie czarne, sztywne od tuszu rzęsy, przypominające mysie nogi.

Od dawna się nie przyjaźniłyśmy, od co najmniej sześciu lat. Marita zaczęła wtedy chodzić do gimnazjum o profilu handlowym, miała zajęcia z maszynopisania i stenografii, ja kontynuowałam naukę o profilu ogólnokształcącym, stopniowo przyzwyczajając się do statusu godnego dziewczynki z Bananowego Domu, córki Złotego. Zrezygnowałam z ostrego makijażu, zapraszano mnie do innych, dużych domów na prawdziwe przyjęcia, z kruszonem i tańcami przy gramofonie. Marita się nie zmieniła: nadal wystawała na Södra Torget, z białymi ustami i czarnymi oczyma, żuła gumę i wrzeszczała razem z innymi _raggare_, kiedy zielonoświątkowcy wychodzili ze swojego filadelfijskiego kościoła.

Nie potrafiłam rozstrzygnąć, czy w wózku leży chłopiec, czy dziewczynka, czy ma roczek, czy dwa latka. Dzieci wydawały mi się czymś obcym, nierzeczywistym. Nie chciało mi się wierzyć, że sama też kiedyś taka byłam, i wątpiłam, czy kiedykolwiek zdecyduję się na własne dziecko.

Ale naturalnie pochyliłam się nad wózkiem i uniosłam kocyk.

– To twoje?

Skinęła głową i uśmiechnęła się.

– Ma na imię Peter.

Nie zdobyłam się na odwagę, żeby zadać jej następne pytanie, które jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych stanowiło niemal o życiu i śmierci, ale Marita niby przypadkiem poprawiła sobie grzywkę lewą dłonią. Szerokie obrączki zajmowały trzecią część palca serdecznego. Zmrużyła pomalowane na czarno oczy, jakby usiłowała zdławić śmiech.

Nagle miałyśmy znowu po trzynaście lat; rozchichotane dziewczynki, najlepsze przyjaciółki.

– Wyszłaś za mąż? Za kogo?

– Za Butterfielda Berglunda.

– Co?! Chyba nie mówisz poważnie? Butterfield?! O rany, nie przypuszczałam, że się ustatkuje...

Była zadowolona i zawstydzona.

– Szczerze mówiąc, ja też nie, ale jak zaszłam w ciążę, jego dziadek Aron nie spuszczał z niego oka, no i się pobraliśmy.

Wzięłam ją pod ramię. Zawsze tak spacerowałyśmy w młodości; ona była mężczyzną, ja kobietą.

– Chodźmy do „Thimonsa” na kawę, to mi o wszystkim opowiesz.

Zwlekała z odpowiedzią.

– Bo ja wiem. Tam są wysokie schody. Nie wniosę wózka.

Zapomniałam, że w kawiarniach w Nässjö obowiązują rygorystyczne podziały klasowe. „Thimons” był dla ludzi mojego pokroju, dla dziewcząt o gładkich lśniących włosach i chłopców z grzywkami i fajką. Dla takich jak Marita, dla dziewcząt z tapirem, na zdartych obcasach, i dla chłopców z brylantyną na włosach i smarem pod paznokciami była „Parkhyddan”.

– A „Parkhyddan”? – zaproponowałam. – Tam nie ma schodów.

Wzruszyła ramionami. Okej, jeśli mi na tym zależy.

O tej porze, w środku dnia, w kawiarni było pusto. Zamówiłam dla nas kawę i po kawałku marcepanowego tortu, zapominając o dziecku.

Marita ostrym głosem przywołała kelnerkę:

– Jeszcze sok i ciastko z cynamonem. Dziękuję.

– Przepraszam. Myślałam, że on śpi.

– Śpi. Ale niedługo się obudzi.

Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu, a potem, dokładnie w tym samym momencie, pochyliłyśmy się nad stolikiem i powiedziałyśmy:

– Opowiadaj!

Znowu to samo: jak bliźniactwo. Kiedy byłyśmy małe, wyobrażałyśmy sobie, że urodziła nas jakaś nieznana pani i umarła. Zostałyśmy przekazane dwóm różnym kobietom leżącym wówczas na oddziale położniczym, które straciły swoje dzieci. Dodałam do tej opowieści pewien makabryczny szczegół. Otóż tym naszym tak zwanym matkom pozwolono wybrać: albo wezmą nas, albo zabiorą do domu swoje martwe dzieci i będą się nimi bawić jak lalkami. Niewiele wiedziałam o życiu i nic o śmierci.

– Ty pierwsza – powiedziała Marita i zapaliła papierosa, długiego cienkiego looka, którego trzymała w taki sam sposób jak wtedy, kiedy zaczynałyśmy popalać po kryjomu.

Byłam tak dumna z mojego nowego życia, że poczułam zażenowanie. Nie chciałam się przechwalać. Wspomniałam więc o studiach, ale słowem się nie zająknęłam ani o małym mieszkaniu w osiemnastowiecznej kamienicy, które kupił mi Złoty, ani o żółtym garbusie, którego mi podarował w prezencie maturalnym.

– Socjologia – skwitowała Marita i głęboko się zaciągnęła, już pewniejsza siebie, stopniowo odzyskująca swoją dawną, dominującą pozycję. – A kim się po czymś takim będzie?

– To zależy. Ja chciałabym jeszcze studiować ekonomię polityczną i nauki społeczno-polityczne, zrobić magisterium i postarać się o posadę w MSZ albo w SIDA.

– Gdzie?

– W Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Czyli w dyplomacji. Albo pracować na rzecz krajów rozwijających się.

Popatrzyła na mnie z wahaniem.

– W dyplomacji? Jako ambasador?

Znów poczułam zażenowanie, wypiłam łyk kawy i skinęłam głową.

– A co u ciebie? Pracujesz?

Zaciągnęła się.

– Niby jakim cudem? Przecież muszę się zajmować Peterem.

– A co robi Butterfield?

Spojrzała w bok.

– Aktualnie siedzi.

– Jest w więzieniu? Myślałam, że się uspokoił...

Pokręciła głową i popatrzyła na mnie przenikliwie.

– Znasz Butterfielda?

– Osobiście nie, tylko ze słyszenia. Jak wszyscy...

Uśmiechnęła się krzywo i strząsnęła popiół. Nagle odniosłam wrażenie, że coś przede mną gra. Piękna zgorzkniała żona gangstera spotyka się z drętwą piłą. Zirytowana, wyjęłam papierosy, zapaliłam i demonstracyjnie położyłam lśniącą markową zapalniczkę obok jej pudełka zapałek.

– Wszyscy znają Butterfielda – powiedziałam. – To fenomen. Usłyszałam o nim już w szóstej klasie.

Jasne, że pamiętałam Butterfielda Berglunda, króla Szkoły Głównej. Miał ponoć swojego niewolnika, mięczaka, który o jeden raz za dużo przestraszył się jego ogromnych pięści. Kiedyś Butterfield zmusił go, żeby się wymknął z lekcji i kupił mu słodycze. Nauczyciel niczego nie zauważył. W połowie semestru jesiennego wszyscy nauczyciele Butterfielda zapadli na krótkowzroczność.

Tego nie mogłam powiedzieć. Ale Marita czekała.

– No cóż – zaczęłam niepewnie – podśmiewano się trochę z jego kradzieży... A potem Wallin, ten artysta, nauczył go malować. Podobno był zdolny, ale – jak słyszałam – nie skończyło się najlepiej...

Oględnie to ujęłam. Prawda była taka, że kiedy szaleństwa Butterfielda wyszły na jaw, połowa miasta tarzała się ze śmiechu. Co wieczór pojawiał się przed namiotem zbawienia Jeffersona, przyglądał się publiczności i wybierał swoje przyszłe ofiary. Co wieczór dwoje albo troje „mówiących innymi językami” zastawało swoje domy „wolne od tego, co mól i rdza niszczy”. Butterfield Berglund nie wierzył w skarby w niebie, gromadził je na ziemi, a dokładniej w drewutni dziadka. Właśnie tam, kiedy rozpętało się piekło, policja znalazła złodziejskie łupy.

– Aha – stwierdziła Marita, gasząc papierosa. – A co takiego słyszałaś o Wallinie?

Spojrzałam jej w oczy.

– Że Butterfield pociął jego obraz. Obraz ołtarzowy. Mimo że staruszek nauczył go malować. Niczego nie słyszałam, przeczytałam o tym w gazecie...

Marita przestała grać. Teraz była autentycznie zła.

– Ach, tak. Więc słyszałaś, że Butterfield kradnie i że ma nóż. Tak się mówi o cyganach. Myślałam, że takie uprzedzenia cię nie biorą! A słyszałaś, jak to było, kiedy miał się urodzić? Co? Jak jego matka musiała jechać do Eksjö, bo ta pieprzona Stahl nie chciała odbierać cyganioków? Słyszałaś, że kiedy miał sześć lat, to zgraja bachorów z Runnerydu stłukła go na kwaśne jabłko tylko dlatego, że podobno każdy cygan chodzi z nożem? Słyszałaś, że wszystkie baby w Gamlarpie zabroniły swoim szczeniakom się z nim bawić, bo nazywał się Berglund? I niech ci się przypadkiem nie zdaje, że to jedna wielka bujda! Jak się pobraliśmy i szukaliśmy mieszkania, wystarczyło, żebym wymieniła nazwisko Berglund, i fora ze dwora. Nagle wszystkie były już wynajęte dla pierdzielonych Anderssonów, Petterssonów i Nilssonów...

Spuściłam wzrok i zamieszałam kawę.

– Naprawdę? I nic nie znaleźliście?

– Nie. Butterfield wiedział o tym od początku, mówił mi, żebym dała sobie spokój, żebym się nie poniżała żebraniną. No i dałam spokój.

– To gdzie mieszkacie?

– Z Aronem. To jego dom. Berglundowie zawsze mieli dużo pieniędzy... Ale nie na tym polega problem.

– Wiem. Widziałam zdjęcie Arona w „Expressen”. Ostatni handlarz koni. I reklamówka wypchana banknotami!

Uśmiechnęła się.

– Szurnięty. Dostał potem domiar. Do dzisiaj się procesuje. Ale to dobry staruszek.

– Więc Berglundowie są dla ciebie mili?

Spojrzała mi prosto w oczy.

– Teraz został tylko Aron. Tak, jest miły. Jeffersona nie ma. Ja też należę do tej rodziny. Trzymamy się razem. Aron za wszystko płaci. Niczego mi nie brakuje poza Butterfieldem, ale on niedługo wyjdzie.

– Za co siedzi?

Uśmiechnęła się i znów weszła w rolę dumnej żony gangstera.

– Za fałszerstwo obrazów. Wallin naprawdę nauczył go malować. Jest niezły...

Odwzajemniłam uśmiech.

– No, chyba niezupełnie...

Roześmiała się i oblizała łyżeczkę długim różowym językiem. Widelczyk do tortu leżał nietknięty.

– Nie obraź się – powiedziałam – ale jedno zawsze mnie zastanawiało. Dlaczego oni mają takie dziwne imiona?

Dokładnie obejrzała łyżeczkę, czy przypadkiem nie zostały na niej resztki bitej śmietany.

– Ech, to wszystko przez Arona. Kiedy nazywali ich Indianami, no wiesz, Indianami z Gamlarpu, coś mu się ubrdało, że jego syn powinien nosić imię po amerykańskim prezydencie. Na znak protestu. A potem Jefferson kontynuował tradycję i stąd się wziął „Butterfield”.

– Był jakiś amerykański prezydent Butterfield? Kiedy?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Ale jak z Petera chcieli zrobić Teodora, powiedziałam „stop”. Chłopak będzie miał normalne imię. No i ma. „Peter Berglund” nikogo nie dziwi, oczywiście z wyjątkiem ludzi z Nässjö. Ale tego nie da się zmienić.

– Możecie się przeprowadzić. W innych miastach „Berglund” to dosyć popularne nazwisko.

Nie była przekonana; jakby ta myśl nigdy nie przyszła jej do głowy.

– Yhm. Może tak zrobimy. Zobaczymy, jak to będzie z Peterem. Jeśli i jego zaczną wyzywać od cyganów, wtedy się stąd wyniesiemy.

Zebrałam się na odwagę i spytałam o coś, o czym nigdy dotąd nie rozmawiałyśmy.

– A mama? Dlaczego nazywali ją Wenus z Gottlösy?

Maricie nagle zaczęło się spieszyć; zawinęła cynamonowe ciastko w serwetkę i włożyła je do wózka.

– Nie wiem. To nie było za moich czasów, tylko dużo wcześniej. Muszę już iść. Aha, czy twoi rodzice ciągle mieszkają w Bananowym Domu?

– Tak. Zajrzyj któregoś dnia. Mama się ucieszy. A co u twoich rodziców?

– Nie utrzymujemy ze sobą żadnych kontaktów. Tacie się nie spodobało, że wyszłam za Berglunda...

Pokiwałam głową. Przypomniało mi się, jak Marita dostała kiedyś w twarz z powodu Dimitriosa. Jej ojciec usłyszał, że szepczemy w kuchni jego imię, i to mu wystarczyło. Jego dzieciak nie będzie się uganiał za żadnymi cholernymi cyganami. Nie przyjął do wiadomości, że Dimitrios jest Grekiem i że Marita nie zamieniła z nim ani słowa. Widziałyśmy go tylko raz na szkolnej wycieczce do fabryki mebli.

Pamiętam tę wycieczkę i pamiętam Dimitriosa, pierwszego imigranta w Nässjö. Był bardzo ładny i bardzo dorosły. Gdybyśmy go zobaczyły ponownie, pewnie byśmy się zaczerwieniły i uciekły. Ale często szeptem wymawiałyśmy jego imię; Marita częściej niż ja.

W parku było rześko, nad nami intensywnie niebieskie niebo. Wiosna. Marita opatuliła synka kocem. Przez parę sekund stałyśmy naprzeciwko siebie w milczeniu, po czym uścisnęłyśmy sobie dłonie i pożegnałyśmy się jak dwie dorosłe osoby.

Patrzyłam za nią. Wózek był chyba ciężki, koła zapadały się w żwirze. Pomyślałam o jej obcasach. Teraz będą w jeszcze gorszym stanie.

Bez przerwy jestem czymś zajęta, nie oszczędzam się. Mamę trzeba odwrócić i umyć, codziennie rano włożyć czystą koszulę nocną, co dwie godziny zmienić pieluchy, odkurzyć dom, wywietrzyć osiem pokoi i przynajmniej co drugi dzień przetrzeć podłogę w kuchni.

Jeśli chodzi o sprzątanie, mam wysokie wymagania, ale prawie zapomniałam, jak się to robi. W Indiach i na Filipinach białe kobiety zatrudniają służących. Cieszę się, że sprzątam sama, że taszczę odkurzacz po schodach, wciskam się za muszlę klozetową w poszukiwaniu kłębków włosów i tej lepkiej mazi, którą można zobaczyć jedynie w starych łazienkach. Pewnego dnia wyjęłam nawet kratkę ściekową, spłukałam gorącą wodą, po czym przeszło godzinę wydłubywałam z niej mokry brud. Zużyłam na to całą paczkę patyczków higienicznych; każdy był w osobnej osłonce. Następnego dnia kupiłam nową paczkę i wyczyściłam wszystkie dziurki od klucza.

Z każdym dniem mam coraz mniej pracy. Brud nie wytrzymuje mojego tempa. Wtedy szukam sobie zajęcia w kuchni, mamie gotuję zupy i robię puree, dla siebie wymyślam wyrafinowane gulasze, zapiekanki i pasty jarzynowe. Zamrażarka szybko się jednak zapełnia i znów stoję z pustymi rękami, dopóki nie przyjdzie mi do głowy, że już najwyższy czas na generalne porządki w garderobie.

Kiedy pracuję, jest przy mnie Dolores, stoi z tyłu, chwyta mnie za dżinsy małymi twardymi dłońmi. Jest szybka. Ile razy się odwrócę, żeby ją złapać, objąć, potrząsnąć nią, cokolwiek, zawsze znika. Przelotnie widzę jej czarne oczy i blizny na głowie. Włosy jeszcze jej nie odrosły.

Piekło zaludniają dzieci. Wiem o tym, byłam tam. Nie raz, nie dwa.

Pierwsze wspomnienie: fabryka papieru w Indiach. Jestem w niej przez przypadek, jako osoba towarzysząca ambasadorowi właściwie nie muszę nic robić. Zgadzam się jednak dotrzymać towarzystwa kilku paniom, których mężowie prowadzą w tym czasie służbowe rozmowy w Delhi. Ponieważ są głównie z branży celulozowej, ich małżonki powinny odwiedzić fabrykę papieru.

Dyrektor i jego syn mają na sobie zachodnie garnitury, które srebrzyście połyskują w słońcu na dziedzińcu. Mówią po angielsku z brytyjskim akcentem.

W fabryce jest grafitowo, prawie czarno. Robotnicy przyglądają się nam z szeroko otwartymi oczyma, acz powściągliwie, tak jak się w Indiach patrzy na obcokrajowców. W kadziach bulgoce, syczą zardzewiałe kotły. Nagle smród przyprawia mnie o mdłości. Ktoś chce mnie zaprowadzić do toalety dla pracowników kantoru, ale kręcę głową. Przed chwilą byliśmy w biurze. Trafię.

Długo klęczę nad otworem w podłodze. Żołądek wywraca mi się na drugą stronę. Odgłosy potęgują mdłości. Słysząc dźwięki towarzyszące wymiotom, mogłabym rzygać bez końca. Zawsze tak było.

Dziesięć minut później znów jestem sobą, maluję się przed blaszanym lustrem, czeszę i perfumuję, po czym wchodzę do biura i proszę o coś do picia. Jeśli można, to coca-colę lub wodę.

Na dziedzińcu nikogo nie ma, do fabryki prowadzi kilkoro identycznych drzwi, mięsiście czerwonych i dwa razy wyższych ode mnie. Klamki są niemal na wysokości oczu. Kiedy naciskam jedną z nich, czuję się jak dziecko. To nie te drzwi.

W hali o gabarytach hangaru jest ciemno. Ściany pokrywa coś w rodzaju szarawej niefarby. Może to efekt ciemności. Nieliczne okna znajdują się pod sufitem, mniej więcej na wysokości piątego piętra, gdyby tu były jakieś piętra.

Pośrodku piętrzy się góra szmat. Wyższa od Eksjöberget. Kupa łachmanów okolona pagórkami.

Góra się rusza.

Początkowo wydaje mi się, że to złudzenie optyczne, spowodowane mnogością kolorów. Mrugam oczami, ale ruch nie zamiera.

To dzieci, pełzające dzieci, które sortują szmaty.

Drzwi zamykają się za mną z trzaskiem. Na ten dźwięk mali robotnicy nieruchomieją i patrzą na mnie. A ja na nich. Liczę: dwadzieścia cztery. Chłopcy i dziewczynki. Mają nie więcej niż dziesięć lat.

Wpatruje się we mnie czterdzieści osiem oczu; czterdzieści osiem oczu w dwudziestu czterech twarzach. Myślę, że głód przydaje ludziom szarości.

Bezruch przerywa jakaś dziewczynka. Ma zmierzwione, szare od kurzu włosy, które przypominają ptasie gniazdo. Zsuwa się ze szmacianej góry, podchodzi do mnie i wyciąga rękę. Na twarzy otwarta rana. Zainfekowane oczy. Ubranie w strzępach. Jest brudna. Straciła dwa mleczne zęby.

Wyjmuję portfel i daję jej rupię. Dwadzieścia pięć ore. Pozostałe dzieci zamieniają się w lawinę, toczą się po szmacianym stoku, pełzają, czołgają, skaczą, biegną do mnie z wyciągniętymi rękami. Nic nie mówią, nie wydają najmniejszego dźwięku. Są ciche jak owady.

Wkrótce nie mam już ani grosza. Dzieci zbijają się w gromadkę. Patrzymy na siebie. Ja z pustym portfelem, one z monetami i banknotami w zaciśniętych dłoniach. Ciszę przerywa jakiś chłopiec, zanosi się głuchym kaszlem, gra mu w piersiach. I już po spokoju. Ostre krawędzie. Pęknięta szklanka. Inny chłopiec wsuwa pieniądze za pazuchę i chce dotknąć moich włosów. Cofam się, opieram o drzwi i nagle znów jestem wśród szwedzkich pań. Otaczają mnie, zaniepokojone.

I słyszę swój głos, czysty i pewny:

– Wszystko w porządku, moje drogie. To była tylko chwilowa niedyspozycja...

Nic nie mówię o szmacianej hali, nikomu o tym nie mówię, ale często tam bywam w snach. Wdrapuję się na górę, jestem zwinna, wchodzę wysoko i kiedy od szczytu dzieli mnie zaledwie krok, rusza lawina, tracę grunt pod nogami, spadam i walą się na mnie tony łachmanów, spod których nie mogę się wydostać, nie mogę znaleźć wyjścia.

Dolores stoi za mną, odwracam się, żeby ją złapać, łapię powietrze.

Ona nie była z fabryki papieru w Indiach. Pracowała w zakładach włókienniczych na Filipinach.

W garderobie mojej mamy trafiam na Bidulę. Ciągle tu jest. Nie do wiary! Beżowy karton, w którym schowała wszystko na czarną godzinę. Na wypadek gdyby znowu przyszło jej żyć w nędzy. Zapaliłaby wtedy ogarki świec, pocerowane rękawiczki ogrzałyby jej dłonie, włożyłaby niemodne ubrania.

Ma pięć futer.

Złoty nie znosił Biduli i ile razy mama przynosiła karton do sypialni, zawsze częstował go kopniakiem.

– Po co trzymasz to gówno? Po co?

A mama wyjmowała pończochy i ogarki świec, po czym wszystko z powrotem wkładała.

– Spokojnie. Któregoś dnia może będziesz mi wdzięczny, że miałam dość rozumu, żeby tego nie wyrzucać. Wcale nie jest powiedziane, że to, co mamy, mamy raz na zawsze...

– Wdzięczny! Nabij mnie na cholernie długi pal! I kto to mówi! Paradujesz w futrach i brylantach, chociaż nigdy nie zhańbiłaś się żadną pracą... Na dokładkę nigdy nie jesteś zadowolona!

– Tak, wdzięczny. Może będziesz mi wdzięczny, że przez te wszystkie lata byłam ci wierna. Niech ci się nie zdaje, że ona też będzie. Dziwka! Wielka mi miłość! Przekonasz się o tym tego samego dnia, kiedy szlag trafi twoją firmę. Zaufaj mi. Wtedy będziesz nas potrzebował, mnie i mojego kartonu...

– Przestań pieprzyć! Ile razy mam ci powtarzać, że to wierutne bzdury, ty...

Jestem w garderobie i widzę siebie w hallu na piętrze. Rudowłosa dziewczynka uczesana w koński ogon stoi na baczność i słucha. I tak mocno zaciska dłonie, że aż bieleją jej kłykcie.

Zamykam Bidulę.

Mam dużo pracy. Ubrania trzeba przewietrzyć i wyszczotkować, poprzyszywać guziki, powkładać prawidła do butów. Zapisuję na liście zakupów: „PRAWIDŁA DO BUTÓW”. Jest środa, może uda mi się pójść do sklepu, kiedy przyjdzie pomoc domowa.

I, oczywiście, jeśli mama się nie obudzi. Nie zdarza się to często, ale jednak, wtedy siadam przy niej na krześle, karmię ją podgrzaną zupą i staram się nie zwracać uwagi na to, że prawie wszystko wypływa kącikami ust. Potem czytam jej coś z najnowszego numeru „Morgonbris”, stronę lub dwie dziennie, żeby starczyło tej rozrywki na cały tydzień. Zresztą i tak więcej nie byłaby w stanie wysłuchać, bo przeważnie zasypia, zanim skończę. A kiedy śpi, nie wolno jej budzić. To morfinowy sen.

A ja dalej siedzę przy jej łóżku, pogrążona w nagłej apatii. I czekam na telefon.

Powinnam być zmęczona. Mimo to nie śpię. Może nie chcę. Godzinami patrzę w ciemność, poskramiam myśli i kieruję je na bezpieczne ścieżki. Łudzę się, że będę mogła zapanować nad snami. Rzadko mi się to udaje.

Którejś nocy śni mi się, że ktoś dzwoni do drzwi. Narzucając szlafrok, zbiegam radośnie po szerokich hollywoodzkich schodach Bananowego Domu. Marita!

Tymczasem za progiem stoi kto inny: Wenus z Gottlösy, rudowłosa wariatka. Tam, gdzie powinno być prawe oko, jest dziura. Uśmiecha się i wolno odwraca. Na potylicy widzę wylot. We włosach odłamki kości, krew i mózg, a w głowie siedzi Dolores. Patrzy przed siebie, porusza wargami, ale nie wydaje żadnego dźwięku.

Wenus z Gottlösy znów się odwraca, uśmiecha się jak gad, kładzie palec na ustach i syczy: „Pst!”.

Nikt, żaden człowiek, nie słyszy mojego krzyku.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: