- promocja
Drwale - ebook
Drwale - ebook
Piękna, intensywna saga rodzinna, która łączy losy ludzi i natury.
Wszystko zaczyna się w 1693 roku, kiedy do wybrzeży Kanady, zwanej wówczas Nową Francją, przybywa dwóch ubogich Francuzów, René Sel i Charles Duquet. Jako drwale, wraz z pierwszym zamachem siekiery, rozpoczynają trwający całe życie trud karczowania lasów. Choć ich drogi rozchodzą się bardzo szybko, to każdy z nich zapuszcza korzenie w nowej ojczyźnie i staje się głową rodziny, która rozrośnie się w pokolenia.
Przez następne pięć stuleci śledzimy losy potomków René i Charlesa rozrzuconych po całym świecie: od Ameryki Północnej przez Europę aż po Azję i Nową Zelandię, z przyrodą jako tłem dla ich życiowych zmagań. Las, który stał się pierwszym domem, dotychczas bezmyślnie eksploatowany, nie pozwala o sobie zapomnieć.
Drwale to opus magnum Annie Proulx, zdobywczyni Nagrody Pulitzera i National Book Award, autorki kultowej Tajemnicy Brokeback Mountain oraz Kronik portowych.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368217490 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trépagny
O zmroku przepłynęli obok krwawego wybrzeża Tadoussac, Kébec i Trois-Rivières, a przed świtem zacumowali przy odległej osadzie nad brzegiem rzeki. Protoplasta, René Sel, o sztywnych kruczoczarnych włosach i skośnych oczach – yeux bridés, jako że w zamierzchłych czasach morderczy Hunowie dobrali się do jego antenatek – usłyszał, jak ktoś mówi „Wobik”. Komary pokrywały im ręce i twarze jak futro. Mężczyzna o żółtych brwiach skierował ich do pociemniałego od deszczu domu. Błoto, deszcze, gryzące owady i zapach wierzb – takie były ich pierwsze wrażenia z Nowej Francji. A zaraz potem ujrzeli nieprzyjazną puszczę – ciemny ogromny las.
Nowo przybyli, stojąc w deszczu i czekając, aż się ich wywoła, żeby się podpisali w wielkim rejestrze, spostrzegli nagle ściśniętych pod rozłożystym świerkiem farmerów. Farmerzy przyglądali się przybyłym i wymieniali uwagi.
Gdy go wywołano, René nie tylko postawił krzyżyk w rejestrze, ale gęsim piórem dopisał także literę „R”, robiąc przy tym duży kleks. Nauczył się pisać „R” w dzieciństwie od starego księdza, który mu tłumaczył, że to pierwsza litera imienia René. Ale ksiądz umarł zimą z wycieńczenia, zanim zdążył nauczyć go reszty liter.
Ten z żółtymi brwiami spojrzał na to „R”.
– Uczony, co? – zakpił, a potem ryknął: – Monsieur Claude Trépagny!
Nowy pan René, muskularny, utykający mężczyzna, machnął do niego ręką. Trzymał w niej gruby niczym maczuga kij. Na wełnianej czapce gromadziły się krople deszczu. Gęste brwi nie przesłaniały gniewnych oczu, tak jasnych i pobłyskujących, że zdradliwie wskazywały na żywe usposobienie właściciela.
– Musimy trochę zaczekać – zwrócił się do René.
Mokre niebo ciążyło ku ziemi. Czekali. Ten z żółtymi brwiami – urzędnik, do którego nowy pan zwracał się per monsieur Bouchard – znów ryknął:
– Monsieur Trépagny!
Nowy pan wybrał tym razem znajomego: Charles’a Duqueta, chudego engagé z żaglowca, słabeusza z ruder Paryża, który podczas rejsu składał się często wpół, jak złamany patyk, w jakimś kącie pod pokładem. A więc, pomyślał René, monsieur Trépagny wziął sobie dwóch służących. Może jest bogaty, choć jego przemoczona opończa droguet była w strzępach.
Monsieur Trépagny pokuśtykał błotnistą ścieżką ku kurtynie z czarnej mgły. Nie tyle szedł, ile miotał się na dwóch różnych nogach: jednej gibkiej, drugiej sztywnej.
– Allons-y – mruknął.
Zagłębili się w ponurą okolicę, gęsty liściasty las przetykany sosnowymi zagajnikami. René nie śmiał pytać, jaką służbę przyjdzie mu pełnić. Po latach męskiej pracy przy rąbaniu drzew w górach Morvan nie chciał służyć w domu.
Po kilku godzinach próchnica z mokrych liści ustąpiła miejsca sosnowej ściółce. Powietrze pachniało aromatycznie. Leżące na ziemi igły tłumiły ich kroki, splecione ze sobą gałęzie wygłuszały ciężkie sapanie. Rosły tu olbrzymie drzewa o rozmiarach niewidywanych w starym kraju od setek lat, zimozielone drzewa wyższe od katedr, sięgające chmur świerki i choiny. Przeogromne drzewa liściaste rosły w pewnej odległości od siebie, ale nad ich głowami uginające się od liści gałęzie splatały się, tworząc nieprawdziwe niebo, mroczne i dzikie. Achille, starszy brat René, podziwiałby te drzewa Nowej Francji. Pod koniec dnia szli wzdłuż stoku zarośniętego lśniącymi białymi pniami.
– To – powiedział monsieur Trépagny – bouleau blanc, a sauvages wznoszą z nich domostwa, z kory zaś budują czółna.
René nie mógł w to uwierzyć.
Wielkie drzewa znów przypomniały mu o Achille’u, który jako flotteur spędził całe krótkie życie na wchodzeniu i wychodzeniu z zimnej rzeki Yonne, spławiając drewno w dół jej biegu. Achille był silny, wytrzymywał chłód rzeki i pracował do czasu, aż jeden z bali ze złamaną, zaostrzoną przez tarcie jak włócznia gałęzią przekłuł mu pęcherz i porwał go z biegiem rzeki, niczym kawał nadzianego na patyk mięsa. René miał na sobie bieliznę i wełniane pludry brata oraz jego krótki kubrak. A na nogach saboty Achille’a, choć od chodzenia boso przez całe życie miał stopy tak twarde jak krowie kopyta i zahartowane francuskim chłodem. W tym nowym świecie dowie się, że istnieją chłody innego rzędu.
Engagés, oszołomieni narkotycznym oddziaływaniem gęstego lasu, potknęli się o rozłożyste korzenie świerku. Zaatakowały ich bébites, maleńkie, prawie niewidoczne, kłujące jak gorące igły meszki, kąsające bezboleśnie, by powoli wstrzyknąć truciznę, a także niezliczone roje komarów, których przejmujące bzyczenie było głosem lasu. Gdy stanęli nad bagnem, monsieur Trépagny kazał im posmarować błotem wszystkie odkryte części ciała, zwłaszcza za uszami i na ciemieniu. Owady wplątywały się we włosy i przekłuwały cienką skórę na czaszce.
– Z tej przyczyny – mówił monsieur Trépagny – trzeba nosić tuque w tym przeklętym kraju.
Zdaniem René bardziej przydatny byłby rycerski hełm. Monsieur Trépagny dodał, że sauvages sporządzają ochronny balsam z oleju ze świerkowych igieł i zwierzęcego tłuszczu, ale on go nie ma. Błoto wystarczy. Szli przez mroczny las, wspinając się na porośnięte mchem pagórki, schylając się pod gałęziami zwieszającymi się jak żałobne draperie. Engagés łapały skurcze w nogach, osłabionych długim oceanicznym rejsem.
– Jak duży jest ten las? – zapytał Duquet drżącym, jękliwym głosem. Był niewiele większy od dziecka.
– Ten las jest całym światem. Nieskończonym. Obraca się wokół siebie jak wąż połykający własny ogon, przez co nie ma początku ani końca. Nikt nie doszedł jeszcze do jego skraju.
Monsieur Trépagny przystanął. Odłupał kijem suche świerkowe gałązki u podstawy drzewa. Wyjął spod opończy hubę i skrzesał ogień. Przykucnęli wokół, wyciągając nad płomieniem zsiniałe z zimna dłonie. Pan rozwinął szmatkę, w której niósł mięso łosia, ukroił po kawałku dla każdego z nich. Wygłodniały René, który marzył o kawałku chleba, wgryzł się w mięso, rozrywając je zębami. Wokół ich uszu bzyczały szare komary. Duquet spoglądał na pozostałych przez szparki w spuchniętych powiekach; nie był w stanie żuć, więc tylko ssał mięso. Pod wspaniałomyślnością monsieur Trépagny’ego wyczuwali pogardę.
Maszerowali przez bezład wiatrołomów – pni zwalonych przez jakąś straszliwą wichurę. Monsieur Trépagny nie szedł żadnym wytyczonym szlakiem, choć raz po raz zadzierał głowę. René zauważył, że kieruje się nacięciami na niektórych drzewach – znakami wyrytymi w korze jakieś dziesięć stóp nad ziemią. Później dowiedział się, że drzewa znakowano zimą, a ten, który to robił, maszerował wysoko nad ziemią w rakietach śnieżnych, niczym jakiś nieważki czarodziej.
Las miał wiele wrąbków jak koronka pod nastawą na ołtarzu. Posępna ciemność przejaśniała się na polanach. Ich uwagę zwracały nieznane rośliny i osobliwe kwiaty, żałobne świerki i choiny, jasnozielone bufki przyrostów na końcach sosnowych gałęzi, srebrzyste, miotające witkami wierzby, miętowa zieleń młodych brzóz – znaleźli się w miejscu, gdzie nawet promienie słońca były zielone. Gdy zbliżali się do następnej polany, usłyszeli coś klekoczącego bezładnie jak patyki. Były to zszarzałe, przywiązane do drzewa kości, którymi poruszał wiatr. Monsieur Trépagny wytłumaczył, że sauvages często wieszają na drzewach szkielety upolowanych zwierząt, złożywszy uprzednio dziękczynienie ich duchom. Prowadził ich wokół bobrowych stawów strzeżonych przez niemal nieprzebyte olchowe zarośla, ostrzegając przy tym, że wąskie ścieżyny są szlakami łosi. Szli przez tereny podmokłe. W kałużach pieniła się herbaciana deszczówka. Dygoczące torfowce przetykane dzbanecznikami chlupotały na każdym kroku. Młodzi Francuzi nawet nie wyobrażali sobie, że może istnieć tak dzika i wilgotna kraina, tak très boisé. Duquet zahaczył o gałąź olchy kurtką, aż się rozdarła, a on zaklął siarczyście przyciszonym głosem. Ale monsieur Trépagny usłyszał to doskonale i oznajmił, że nigdy nie wolno przeklinać drzew, a zwłaszcza olch, które mają moce lecznicze. Pili ze strumieni, przeprawiali się przez płytkie bystrzyny, wyginające się jak ostrza bułatów ze stali damasceńskiej.
– Och, ileż to jeszcze potrwa – mruczał pod nosem Duquet, przykładając dłoń do policzka.
Znów znaleźli się w rzadszym lesie, przez który szło się łatwiej pod drzewami. Sauvages wypalili leśne podszycie, jak poinformował ich nowy pan pogardliwym tonem. Późnym popołudniem monsieur Trépagny zawołał nagle: „Porc-épic!”, i rzucił z wymachem laską. Ta obróciła się raz w powietrzu i trafiła prosto w nos kolczastego ursona. Zwierzę osunęło się z drzewa niczym spadająca gwiazda, ciągnąc za sobą ogon z kropelek krwi. Monsieur Trépagny rozpalił ognisko, a gdy płomienie przygasły, zamieniając gałęzie w fioletowe węgle, powiesił nad nimi oprawionego gryzonia. Resztki kolców śmierdziały nad ogniem, ale gdy zdjął z rusztu usmażone zwierzę, mięso pod czarną skórką było całkiem dobre. Z jednej z wielu kieszeni monsieur Trépagny wyjął woreczek soli i dał im po szczypcie. Niezjedzone mięso zawinął w tłustą szmatkę.
Dołożył do ogniska, okrył się opończą i legł pod drzewem. Przymknął zapalczywe oczy i zasnął. René miał skurcze w nogach. Zimno, szum sosen na wietrze, bzyczenie komarów i pohukiwania sów nie pozwalały mu zasnąć. Mówił cicho do Charles’a Duqueta, który nie odpowiadał. Potem umilkł. Nocą coś prawie go obudziło.
Poranek zaczął się od rozdmuchania ogniska. Była już późna wiosna, ale powietrze wydawało się chłodniejsze niż podczas chłodów we Francji. Szary brzask stawał się coraz jaśniejszy. Monsieur Trépagny, żując resztki mięsa, kopnął Duqueta i ryknął:
– Levé!
René zerwał się, zanim monsieur Trépagny zdążył go kopnąć. Spojrzał wymownie na mięso w dłoni pana; ten oderwał kawałek i rzucił w jego stronę, a potem oderwał następny i rzucił go Duquetowi, tak jak się rzuca resztki psu. Ruszył przed siebie niestrudzonym, acz chwiejnym krokiem, kierując się nacięciami na drzewach. Nowi służący widzieli wokół siebie mrok, a za sobą migoczące złudnie, dopalające się ognisko.
Dzień był chłodny, ale suchy. Monsieur Trépagny kłusował, pociągając nogą, wzdłuż niewidocznego szlaku, a koło południa znów zaczęło padać. Engagés byli odrętwiali ze zmęczenia, gdy dotarli nad szumiącą wodę, czarną, chociaż przejrzystą jak ciemny czert rzekę. Po drugiej stronie ujrzeli polanę wypełnioną stosami pociętego na bale drewna, a dalej wszechobecny, napierający las. Z niewidocznego komina snuł się dym. Nie dostrzegli domu, tylko góry drewna i szopy.
Monsieur Trépagny zawołał głośno. Zza najbliższej sterty drewna wyłoniła się kobieta w tunice ze skóry łosia, ozdobionej wijącym się wzorem.
– Kwe! – odkrzyknęła kobieta i odwróciła się. René Sel i Charles Duquet spojrzeli po sobie. Indianka. Une sauvage!
Weszli za monsieur Trépagnym do lodowatej wody. René poślizgnął się na otoczaku i o mało nie upadł, znów przypomniał sobie Achille’a i zimny nurt Yonne. Wokół nich wirowały ryby, inne śmigały bokiem, a było ich tak dużo, że rzeka wyglądała jak żywa. Na błotnistym brzegu minęli ogrodzony, zarośnięty chwastami ogródek, a monsieur Trépagny zaczął śpiewać: „Mari, Mari, dame jolie...”. Engagés milczeli. Duquet miał tak spierzchnięte wargi, jakby powietrze paliło, a oczy tak zapuchnięte, że nie mógł ich otworzyć.
Za sągami drewna ujrzeli dom monsieur Trépagny’ego, po raz pierwszy zobaczyli drewnianą budowlę w stylu pièce-sur-pièce, stromy czterospadowy dach ze znanymi z Francji okapami w kształcie dzwonu. Cały dom wzniesiono z drewna, z wyjątkiem okien przeszklonych drogimi francuskimi szybami. Pod lasem stał wikuom, chata z kory, w której, jak się dowiedzieli następnego dnia, chroniła się na noc z dziećmi indiańska kobieta.
Monsieur Trépagny zaprowadził ich do obory. W środku śmierdziało gnijącymi ziemniakami, sianem i krowim łajnem. Zza przepierzenia dobiegał głośny oddech zwierzęcia. Ujrzeli czarne palenisko i kowadło. Monsieur Trépagny, zakochany, widać, we własnym głosie, śpiewał dalej, rozpalając ogień. Potem ich zostawił. Słyszeli coraz cichszą pieśń: „Ah! Bonjour donc, franc cavalier...”. Znów zaczęło padać. René i Duquet siedzieli w półmroku dogasającego ognia. W oborze nie było okien, a gdy Duquet otworzył drzwi, żeby wpuścić trochę światła, zaatakowały ich chmary meszek i komarów. Więc siedzieli po ciemku. Pierwszy odezwał się Duquet. Skarżył się na mal aux dents, ból zębów, i obiecywał, że ucieknie stąd przy pierwszej okazji powrotu do Francji. René milczał.
Po jakimś czasie otworzyły się drzwi. Do obory weszła sauvage z dwójką dzieci, wszyscy coś nieśli. Kobieta odezwała się:
– Bien, bien.
I podała im sukmany z bobrów. Dotknęła palcem piersi i powiedziała:
– Mali.
Jak większość Mikmaków nie umiała wymawiać „r”. Gdy René się przedstawił, powtórzyła jego imię jako „Lené”. Większe dziecko postawiło przed nimi drewnianą miskę z parującą kaszką kukurydzianą. Odeszli. René i Duquet zjedli kaszkę z miski palcami. Owinęli się w bobrowe sukmany i zasnęli.
Było jeszcze ciemno, gdy monsieur Trépagny szarpnął drzwi obórki i krzyknął głośno:
– Allons-y!
Zza przepierzenia dobiegał odgłos mleka strzykającego na dno drewnianego wiadra. Pan rzucił im po kawałku wędzonego jesiotra, po czym zdjął ze ściany stalową siekierę, a każdemu z nich podał po toporku z krótkim styliskiem. Ostrze toporka René było wyszczerbione. Wstawał siąpiący deszczem poranek, a Trépagny poprowadził ich obok poletka kukurydzy na małą polanę. Zatoczył ramieniem łuk i zawołał ironicznie:
– Le grand défrichement.
Ta mała przecinka była jego zdaniem wielkim zrębem. Potem umiejętnie zabrał się do rąbania drzewa. Polecił im to samo. Powiedział, że dziś natną bali na budowę ich kwatery, która będzie przybudówką do jego domus. Nie chce, żeby mieszkali w oborze. René zamachnął się toporem o krótkim stylisku i poczuł szarpnięcie od oporu stawianego przez drzewo, wziął drugi zamach – i rozpoczął trwający przez całe życie trud karczowania lasów Nowej Francji. Duquet siekł drzewo toporkiem, z pogryzionych powiek spływała mu żółta ropa. Okrzesali ścięte drzewa z gałęzi, przetoczyli je i przeciągnęli na krawędź polany. Gałęzie odłożyli na bok, żeby pociąć je później na bale.
Topór był tępy. Ścięcie jednego niedużego drzewa zabrało René tyle czasu, ile ścięcie trzech większych przez monsieur Trépagny’ego, który zabierał się już do czwartego. Musi być jakiś sposób, żeby naostrzyć ten wyszczerbiony żeleziec, od którego odpadła ćwiartka, myślał René. Naostrzy siekierę. Mimo wątpliwości znalazł rzeczny kamień i zaczął ostrzyć narzędzie kolistymi ruchami. Niewiele zdziałał, więc znów zabrał się do rąbania. Monsieur Trépagny podniósł niepotrzebny kamień i wyrzucił go do lasu. Wyjął topór z rąk René i machnął nim.
– Do ostrzenia – powiedział – używamy piaskowca, grès.
Pokazał, jak się ostrzy. René chciał go zatem zapytać, gdzie trzyma osełkę, ale groźne spojrzenie monsieur Trépagny’ego zamknęło mu usta.
Widząc, jak Duquet struga, zamiast ścinać drzewo, monsieur Trépagny wykrzywił usta. Spojrzał na spuchnięty policzek Duqueta.
– Otwórz gębę – polecił i ostukał zepsuty ząb czubkiem noża. Mruknął, że wyrwie go przed końcem dnia. Duquet jęknął ze strachu.
Gdy słońce stanęło w zenicie, kobieta sauvage przyniosła garnek parującej kukurydzy. René rzadko jadał w południe. Monsieur Trépagny nabrał odrobinę kukurydzy drewienkiem. W środku garnka pływało coś kremowego. René sięgnął drewienkiem po ten gęsty, aromatyczny sos.
– Ach! – zachwycił się i nabrał więcej.
Monsieur Trépagny oznajmił zwięźle, że to cacamos, szpik łosia. Duquet uszczknął nieco jedzenia i oparł się o drzewo, oddychając ciężko.
O zmroku opuścili przecinkę. Monsieur Trépagny przerzucał z chrzęstem kowalskie narzędzia, aż znalazł żelazne szczypce. Duquet usiadł na pieńku i otworzył usta, a pan chwycił ząb obcęgami i szarpnął. Rzucił żółty kieł na ziemię. Duquet pluł krwią i ropą, miał przeciętą od szczypiec dolną wargę.
– Allons-y – oznajmił monsieur Trépagny, ruszając w stronę domu. René widział, jak podniósł ząb Duqueta i schował go do kieszeni.
Weszli do jedynej składającej się na dom izby. Ich męski odór wtopił się w ludzki smród lasów północnych. Ospowata Indianka, Mari, zauważyła, że René wzdryga się na ten zapach, i dorzuciła do ognia gałąź aromatycznego jałowca. Dzieciaki wzniecały w izbie harmider, przywołując się po imieniu: Elphège, Jean-Baptiste, Theotiste. Ale wszystkie wyglądały tak samo, podobnie jak ich matka z plemienia Mikmaków, i René od razu o nich zapomniał. Mari posługiwała się językiem Mikmaków i łamaną francuszczyzną, do której wtrącała w dziwnym rytmie portugalskie słowa. Imiona dzieci były francuskie.
Przyniosła im garnek nieposolonej potrawki z gęsiny z cebulą i ziołami. Mięso odchodziło od kości, ale Duquet zdołał zjeść tylko trochę sosu. Spodek z solą kamienną stał przed Trépagnym, który nabierał sól kciukiem i dwoma palcami.
– Mari nie używa sel. Mikmakowie mówią, że sól psuje smak jedzenia. Więc noś sel przy sobie, René Sel, chyba że do jedzenia wystarczy ci słone nazwisko, ha, ha.
Potem Mari podała gorące kukurydziane placki. Monsieur Trépagny polał je sobie bursztynowym syropem, René zrobił to samo. Syrop miał słodki, przydymiony smak, lepszy od miodu, a René nie mógł uwierzyć, że pochodzi, jak powiedział pan, z drzewa. Wyczerpany Duquet zwiesił głowę. Indianka podeszła do kredensu i zaczęła coś mieszać. Podała to Duquetowi. Monsieur Trépagny powiedział, że to pewnie mikstura z zielonych olchowych bazi, a ponieważ Duquet przeklął olchy, niech nie liczy, że lekarstwo zadziała. Mari pokręciła głową.
– Liść wierzby, kola wierzby, doble lekalstwo Mali.
Duquet wypił je i spał tej nocy.
Karczowali bór dzień za dniem, aż dłonie im spuchły, pokryły się bąblami, stwardniały. Rąbali jednym rytmem mimo tępych siekier. Monsieur Trépagny przyglądał się pracującemu René.
– Trzymałeś już w ręku siekierę. Jesteś drwalem.
René opowiedział mu o lasach w górach Morvan, gdzie wraz z Achille’em rąbał drzewa. Ale tamto życie dobiegło końca i odpływało w przeszłość.
– Ach... – westchnął monsieur Trépagny. Następnego ranka odebrał od nich tępe toporki i poszedł gdzieś w las, zostawiając ich samych.
– No więc... – René zwrócił się do Duqueta – co to za pan, ten monsieur Trépagny, bogaty czy biedny?
Duquet roześmiał się gorzko.
– Myślałem, że ty i pan Trépagny pozjadaliście wszystkie rozumy świata. Nie wiesz, że Trépagny to seigneur, a my jesteśmy censitaires albo habitants, jeśli łaska. Jest seigneur, ale chce być szlachcicem w tym nowym kraju. Wydzierżawi nam ziemię, a przez trzy lata będziemy mu płacić pracą i płodami ziemi, rzepą i rzodkwią, które będziemy uprawiać.
– Gdzie będziemy uprawiać?
– Zmyślne pytanie. Pracujemy dla niego, ale nawet się nie zająknął o ziemi. Monsieur Trépagny to szczwany lis. Król mógłby mu odebrać seniorat, gdyby się o tym dowiedział. Nic nie zrozumiałeś z papierów, które podpisywałeś? Tam, we Francji, stało wszystko czarno na białym.
– Myślałem, że tam pisali tylko o pańszczyźnie. Nic nie pamiętam o ziemi. Czy to znaczy, że zostaniemy farmerami? Właścicielami ziemi?
– Ouais, oraczami i osadnikami, i nie właścicielami, ale dzierżawcami ziemi, karczującymi las i sadzącymi rzepę. Gdyby ludzie we Francji dowiedzieli się, że dają tu ziemię za darmo, zjechaliby całymi tysiącami. Ale ja nie chcę zostać chłopem. Nie wiem, po co ty tutaj przyjechałeś, ale ja chcę coś osiągnąć. Pieniądze są w handlu futrami.
– Ja też nie jestem chłopem. Jestem drwalem. Ale bardzo chciałbym dostać trochę ziemi.
– A ja chciałbym wiedzieć, do czego jest mu potrzebny mój ząb. Wszystko widziałem.
– Ja też to widziałem.
– Tu dzieje się coś niedobrego. Ten człowiek ma mroczną duszę.
Monsieur Trépagny wrócił po kilku godzinach z dwiema żelaznymi siekierami, dobrze znanymi René La Tène o prostym stylisku. Siekiery były nowe, a żeleźce dobrze naostrzone. Pan przyniósł też nowe osełki. René wyczuwał siłę w siekierze, jej niezaspokojony jeszcze głód, by przedrzeć się przez wszystko, co stanie jej na drodze, pryskając drzewnym sokiem, miotając białymi drzazgami jak odłamkami porcelany. Znalazł ostry kamień i wyżłobił nim na stylisku literę „R”. Gdy to robił, puszcza tego świata cofnęła się, a rozległa niewidzialna sieć włókien, łączących życie ludzkie ze zwierzęcym, drzewa z ciałem i kości z trawą, zadrżała, bo każde drzewo padało, zrywając jedno po drugim włókna całej sieci.
Po tygodniach rąbania, ociosywania konarów, korowania i przeciągania bali na polanę monsieur Trépagny’ego za pomocą dwóch wołów, po tygodniach cięcia, karbowania, dłutowania wpustów i czopów pod czujnym okiem pana, dopasowywania ich do siebie, wypełniania szpar rzecznym błotem – przybudówka była niemal gotowa.
– Powinniśmy budować własne domy na wydzierżawionej ziemi, a nie wspólne przybudówki przy jego ménage – utyskiwał Duquet, mrugając zaczerwienionymi oczami.
Ale rąbali drzewa i układali je w stosy, paląc starsze bale. W powietrzu bez przerwy unosił się dym – zapach Nowej Francji. Nierówną ziemię żłobiły rozszczepione kopyta wołów, jakby na błotnistym podłożu tańczyły na balu hordy diabłów. Drzewa padały, ich cień zastępowało prażące słońce, mchy i paprocie więdły.
– Dlaczego – zapytał kiedyś René – nie sprzedajecie, panie, tych pięknych prostych drzew do Francji na maszty do statków?
Monsieur Trépagny roześmiał się gniewnie. Nienawidził tych głupich pytań René.
– Bo ci idioci wolą drewno znad Bałtyku. Nie mają pojęcia, co tu jest. Są nieporuszeni. Zaniedbują bogactwa Nowej Francji, z wyjątkiem futer. – Klepnął się w udo. – Już sto lat temu de Champlain, który odkrył Nową Francję, błagał ich, żeby wykorzystali to najmocniejsze drewno, ryby i gęste futra, skórę i setki innych cennych darów. Czy go słuchali? Nie. Zupełnie nie. Wszystkie te cenne zasoby idą na marne, z wyjątkiem futer. Po Champlainie byli i inni, którym nie brakowało pomysłów, ale panowie we Francji nie są nimi zainteresowani. Ci, co mieli pomysły, poszli do Anglików, a nasiona, które tam zasiali, przyniosą krwawe żniwo. Anglicy wysyłają tysiące ludzi do kolonii, a Francja ma inne zmartwienia.
Wilgotna, pełna robactwa wiosna była w rozkwicie, każde drzewo biło w niebo fontanną tlenu, a pod policzkiem Duqueta zaognił się następny ropny wrzód. Monsieur Trépagny wyrwał zepsuty ząb i zagroził, że wyrwie mu wszystkie, żeby Duquet nie marnował czasu na brewerie. Rzucił się na Duqueta z obcęgami, ale chłopak uciekł, kręcąc gwałtownie głową, plując krwią i mamrocząc coś pod nosem. Monsieur Trépagny schował drugi ząb do kieszeni, odwrócił się i odezwał uprzejmym pańskim głosem:
– Rozłupię ci czaszkę.
Duquet skurczył się i nie odpowiedział.
Kilka dni później Duquet poszedł z siekierą do lasu, żeby się załatwić. Gdy zniknął w gęstwinie, René zapytał pana Trépagny’ego, czy jest ich seigneur.
– A jeśli tak, to co?
– Wówczas, panie, Duquet i ja powinniśmy wydzierżawić ziemię, czyż nie? Duquet pytał mnie o to.
– Z czasem tak się stanie, ale nie wcześniej, niż upłyną trzy lata, nie wcześniej, niż skończymy domus i przybędą tu moi bracia, i na pewno nie wcześniej, niż oczyścimy pole pod kukurydzę. Co jest naszym najpilniejszym zadaniem, więc weź się do roboty. Dostaniesz ziemię na koniec służby. – Wbił ostrze siekiery w świerk.
Duquet nie wracał. Mijały godziny. Monsieur Trépagny śmiał się coraz głośniej. Stwierdził, że Duquet poszedł szukać ziemi. Z mściwym zadowoleniem opisywał grozę błąkania się po lesie, topienia w lodowatej rzece, rozszarpywania przez wilki, tratowania przez łosie i przegryzienia na pół przez bestie o szablastych zębach. Wymieniał rozsierdzone duchy lasu Mikmaków: chepichcaama, włochatego kookwesa, śnieżnego olbrzyma chenoo i niewidzialne stwory, przegryzające drzewa szczękami. Włosy stanęły dęba René, który w skrytości ducha uznał, że monsieur Trépagny za bardzo ukochał świat dzikich.
Następnego dnia z głębi lasu dobiegło ich jękliwe zawodzenie. Utykający na co dzień monsieur Trépagny wyprostował się nagle i oznajmił, że tym razem nie wyje żaden duch Mikmaków, ale błąkający się po tych lasach loup-garou, wilkołak, który przybył za osadnikami z Francji. René przez całe życie słyszał opowieści o tym diable w wilczej skórze, ale nigdy go nie widział, pomyślał więc, że to Duquet przywołuje ich błagalnie. Już chciał mu odpowiedzieć, gdy monsieur Trépagny ryknął, żeby zamknął usta, jeśli nie chce sprowadzić im loup-garou na kark. Znów usłyszeli zawodzenie i nawoływanie – coś, co brzmiało jak maman. Monsieur Trépagny oznajmił, że przywoływanie matki głosem zgubionego w lesie dziecka to dobrze znana sztuczka wilkołaka i że nie będą już tego dnia pracować, żeby odgłosy rąbania nie zwabiły bestii.
– Vite! – krzyknął monsieur Trépagny i wrócili biegiem do domu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------