Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Drwale - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
25 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drwale - ebook

Piękna, intensywna saga rodzinna, która łączy losy ludzi i natury.
Wszystko zaczyna się w 1693 roku, kiedy do wybrzeży Kanady, zwanej wówczas Nową Francją, przybywa dwóch ubogich Francuzów, René Sel i Charles Duquet. Jako drwale, wraz z pierwszym zamachem siekiery, rozpoczynają trwający całe życie trud karczowania lasów. Choć ich drogi rozchodzą się bardzo szybko, to każdy z nich zapuszcza korzenie w nowej ojczyźnie i staje się głową rodziny, która rozrośnie się w pokolenia.
Przez następne pięć stuleci śledzimy losy potomków René i Charlesa rozrzuconych po całym świecie: od Ameryki Północnej przez Europę aż po Azję i Nową Zelandię, z przyrodą jako tłem dla ich życiowych zmagań. Las, który stał się pierwszym domem, dotychczas bezmyślnie eksploatowany, nie pozwala o sobie zapomnieć.
Drwale to opus magnum Annie Proulx, zdobywczyni Nagrody Pulitzera i National Book Award, autorki kultowej Tajemnicy Brokeback Mountain oraz Kronik portowych.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368217490
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Trépa­gny

O zmroku prze­pły­nęli obok krwa­wego wy­brzeża Ta­do­us­sac, Kébec i Trois-Ri­vi­ères, a przed świ­tem za­cu­mo­wali przy od­le­głej osa­dzie nad brze­giem rzeki. Pro­to­pla­sta, René Sel, o sztyw­nych kru­czo­czar­nych wło­sach i sko­śnych oczach – yeux bri­dés, jako że w za­mierz­chłych cza­sach mor­der­czy Hu­no­wie do­brali się do jego an­te­na­tek – usły­szał, jak ktoś mówi „Wo­bik”. Ko­mary po­kry­wały im ręce i twa­rze jak fu­tro. Męż­czy­zna o żół­tych brwiach skie­ro­wał ich do po­ciem­nia­łego od desz­czu domu. Błoto, desz­cze, gry­zące owady i za­pach wierzb – ta­kie były ich pierw­sze wra­że­nia z No­wej Fran­cji. A za­raz po­tem uj­rzeli nie­przy­ja­zną pusz­czę – ciemny ogromny las.

Nowo przy­byli, sto­jąc w desz­czu i cze­ka­jąc, aż się ich wy­woła, żeby się pod­pi­sali w wiel­kim re­je­strze, spo­strze­gli na­gle ści­śnię­tych pod roz­ło­ży­stym świer­kiem far­me­rów. Far­me­rzy przy­glą­dali się przy­by­łym i wy­mie­niali uwagi.

Gdy go wy­wo­łano, René nie tylko po­sta­wił krzy­żyk w re­je­strze, ale gę­sim pió­rem do­pi­sał także li­terę „R”, ro­biąc przy tym duży kleks. Na­uczył się pi­sać „R” w dzie­ciń­stwie od sta­rego księ­dza, który mu tłu­ma­czył, że to pierw­sza li­tera imie­nia René. Ale ksiądz umarł zimą z wy­cień­cze­nia, za­nim zdą­żył na­uczyć go reszty li­ter.

Ten z żół­tymi brwiami spoj­rzał na to „R”.

– Uczony, co? – za­kpił, a po­tem ryk­nął: – Mon­sieur Claude Trépa­gny!

Nowy pan René, mu­sku­larny, uty­ka­jący męż­czy­zna, mach­nął do niego ręką. Trzy­mał w niej gruby ni­czym ma­czuga kij. Na weł­nia­nej czapce gro­ma­dziły się kro­ple desz­czu. Gę­ste brwi nie prze­sła­niały gniew­nych oczu, tak ja­snych i po­bły­sku­ją­cych, że zdra­dli­wie wska­zy­wały na żywe uspo­so­bie­nie wła­ści­ciela.

– Mu­simy tro­chę za­cze­kać – zwró­cił się do René.

Mo­kre niebo cią­żyło ku ziemi. Cze­kali. Ten z żół­tymi brwiami – urzęd­nik, do któ­rego nowy pan zwra­cał się per mon­sieur Bo­uchard – znów ryk­nął:

– Mon­sieur Trépa­gny!

Nowy pan wy­brał tym ra­zem zna­jo­mego: Char­les’a Du­qu­eta, chu­dego en­gagé z ża­glowca, sła­be­usza z ru­der Pa­ryża, który pod­czas rejsu skła­dał się czę­sto wpół, jak zła­many pa­tyk, w ja­kimś ką­cie pod po­kła­dem. A więc, po­my­ślał René, mon­sieur Trépa­gny wziął so­bie dwóch słu­żą­cych. Może jest bo­gaty, choć jego prze­mo­czona opoń­cza dro­guet była w strzę­pach.

Mon­sieur Trépa­gny po­kuś­ty­kał błot­ni­stą ścieżką ku kur­ty­nie z czar­nej mgły. Nie tyle szedł, ile mio­tał się na dwóch róż­nych no­gach: jed­nej gib­kiej, dru­giej sztyw­nej.

– Al­lons-y – mruk­nął.

Za­głę­bili się w po­nurą oko­licę, gę­sty li­ścia­sty las prze­ty­kany so­sno­wymi za­gaj­ni­kami. René nie śmiał py­tać, jaką służbę przyj­dzie mu peł­nić. Po la­tach mę­skiej pracy przy rą­ba­niu drzew w gó­rach Mo­rvan nie chciał słu­żyć w domu.

Po kilku go­dzi­nach próch­nica z mo­krych li­ści ustą­piła miej­sca so­sno­wej ściółce. Po­wie­trze pach­niało aro­ma­tycz­nie. Le­żące na ziemi igły tłu­miły ich kroki, sple­cione ze sobą ga­łę­zie wy­głu­szały cięż­kie sa­pa­nie. Ro­sły tu ol­brzy­mie drzewa o roz­mia­rach nie­wi­dy­wa­nych w sta­rym kraju od se­tek lat, zi­mo­zie­lone drzewa wyż­sze od ka­tedr, się­ga­jące chmur świerki i cho­iny. Prze­ogromne drzewa li­ścia­ste ro­sły w pew­nej od­le­gło­ści od sie­bie, ale nad ich gło­wami ugi­na­jące się od li­ści ga­łę­zie spla­tały się, two­rząc nie­praw­dziwe niebo, mroczne i dzi­kie. Achille, star­szy brat René, po­dzi­wiałby te drzewa No­wej Fran­cji. Pod ko­niec dnia szli wzdłuż stoku za­ro­śnię­tego lśnią­cymi bia­łymi pniami.

– To – po­wie­dział mon­sieur Trépa­gny – bo­uleau blanc, a sau­va­ges wzno­szą z nich do­mo­stwa, z kory zaś bu­dują czółna.

René nie mógł w to uwie­rzyć.

Wiel­kie drzewa znów przy­po­mniały mu o Achille’u, który jako flot­teur spę­dził całe krót­kie ży­cie na wcho­dze­niu i wy­cho­dze­niu z zim­nej rzeki Yonne, spła­wia­jąc drewno w dół jej biegu. Achille był silny, wy­trzy­my­wał chłód rzeki i pra­co­wał do czasu, aż je­den z bali ze zła­maną, za­ostrzoną przez tar­cie jak włócz­nia ga­łę­zią prze­kłuł mu pę­cherz i po­rwał go z bie­giem rzeki, ni­czym ka­wał na­dzia­nego na pa­tyk mięsa. René miał na so­bie bie­li­znę i weł­niane plu­dry brata oraz jego krótki ku­brak. A na no­gach sa­boty Achille’a, choć od cho­dze­nia boso przez całe ży­cie miał stopy tak twarde jak kro­wie ko­pyta i za­har­to­wane fran­cu­skim chło­dem. W tym no­wym świe­cie do­wie się, że ist­nieją chłody in­nego rzędu.

En­ga­gés, oszo­ło­mieni nar­ko­tycz­nym od­dzia­ły­wa­niem gę­stego lasu, po­tknęli się o roz­ło­ży­ste ko­rze­nie świerku. Za­ata­ko­wały ich bébi­tes, ma­leń­kie, pra­wie nie­wi­doczne, kłu­jące jak go­rące igły meszki, ką­sa­jące bez­bo­le­śnie, by po­woli wstrzyk­nąć tru­ci­znę, a także nie­zli­czone roje ko­ma­rów, któ­rych przej­mu­jące bzy­cze­nie było gło­sem lasu. Gdy sta­nęli nad ba­gnem, mon­sieur Trépa­gny ka­zał im po­sma­ro­wać bło­tem wszyst­kie od­kryte czę­ści ciała, zwłasz­cza za uszami i na cie­mie­niu. Owady wplą­ty­wały się we włosy i prze­kłu­wały cienką skórę na czaszce.

– Z tej przy­czyny – mó­wił mon­sieur Trépa­gny – trzeba no­sić tu­que w tym prze­klę­tym kraju.

Zda­niem René bar­dziej przy­datny byłby ry­cer­ski hełm. Mon­sieur Trépa­gny do­dał, że sau­va­ges spo­rzą­dzają ochronny bal­sam z oleju ze świer­ko­wych igieł i zwie­rzę­cego tłusz­czu, ale on go nie ma. Błoto wy­star­czy. Szli przez mroczny las, wspi­na­jąc się na po­ro­śnięte mchem pa­górki, schy­la­jąc się pod ga­łę­ziami zwie­sza­ją­cymi się jak ża­łobne dra­pe­rie. En­ga­gés ła­pały skur­cze w no­gach, osła­bio­nych dłu­gim oce­anicz­nym rej­sem.

– Jak duży jest ten las? – za­py­tał Du­quet drżą­cym, ję­kli­wym gło­sem. Był nie­wiele więk­szy od dziecka.

– Ten las jest ca­łym świa­tem. Nie­skoń­czo­nym. Ob­raca się wo­kół sie­bie jak wąż po­ły­ka­jący wła­sny ogon, przez co nie ma po­czątku ani końca. Nikt nie do­szedł jesz­cze do jego skraju.

Mon­sieur Trépa­gny przy­sta­nął. Odłu­pał ki­jem su­che świer­kowe ga­łązki u pod­stawy drzewa. Wy­jął spod opoń­czy hubę i skrze­sał ogień. Przy­kuc­nęli wo­kół, wy­cią­ga­jąc nad pło­mie­niem zsi­niałe z zimna dło­nie. Pan roz­wi­nął szmatkę, w któ­rej niósł mięso ło­sia, ukroił po ka­wałku dla każ­dego z nich. Wy­głod­niały René, który ma­rzył o ka­wałku chleba, wgryzł się w mięso, roz­ry­wa­jąc je zę­bami. Wo­kół ich uszu bzy­czały szare ko­mary. Du­quet spo­glą­dał na po­zo­sta­łych przez szparki w spuch­nię­tych po­wie­kach; nie był w sta­nie żuć, więc tylko ssał mięso. Pod wspa­nia­ło­myśl­no­ścią mon­sieur Trépa­gny’ego wy­czu­wali po­gardę.

Ma­sze­ro­wali przez bez­ład wia­tro­ło­mów – pni zwa­lo­nych przez ja­kąś strasz­liwą wi­churę. Mon­sieur Trépa­gny nie szedł żad­nym wy­ty­czo­nym szla­kiem, choć raz po raz za­dzie­rał głowę. René za­uwa­żył, że kie­ruje się na­cię­ciami na nie­któ­rych drze­wach – zna­kami wy­ry­tymi w ko­rze ja­kieś dzie­sięć stóp nad zie­mią. Póź­niej do­wie­dział się, że drzewa zna­ko­wano zimą, a ten, który to ro­bił, ma­sze­ro­wał wy­soko nad zie­mią w ra­kie­tach śnież­nych, ni­czym ja­kiś nie­ważki cza­ro­dziej.

Las miał wiele wrąb­ków jak ko­ronka pod na­stawą na oł­ta­rzu. Po­sępna ciem­ność prze­ja­śniała się na po­la­nach. Ich uwagę zwra­cały nie­znane ro­śliny i oso­bliwe kwiaty, ża­łobne świerki i cho­iny, ja­sno­zie­lone bufki przy­ro­stów na koń­cach so­sno­wych ga­łęzi, sre­brzy­ste, mio­ta­jące wit­kami wierzby, mię­towa zie­leń mło­dych brzóz – zna­leźli się w miej­scu, gdzie na­wet pro­mie­nie słońca były zie­lone. Gdy zbli­żali się do na­stęp­nej po­lany, usły­szeli coś kle­ko­czą­cego bez­ład­nie jak pa­tyki. Były to zsza­rzałe, przy­wią­zane do drzewa ko­ści, któ­rymi po­ru­szał wiatr. Mon­sieur Trépa­gny wy­tłu­ma­czył, że sau­va­ges czę­sto wie­szają na drze­wach szkie­lety upo­lo­wa­nych zwie­rząt, zło­żyw­szy uprzed­nio dzięk­czy­nie­nie ich du­chom. Pro­wa­dził ich wo­kół bo­bro­wych sta­wów strze­żo­nych przez nie­mal nie­prze­byte ol­chowe za­ro­śla, ostrze­ga­jąc przy tym, że wą­skie ście­żyny są szla­kami łosi. Szli przez te­reny pod­mo­kłe. W ka­łu­żach pie­niła się her­ba­ciana desz­czówka. Dy­go­czące tor­fowce prze­ty­kane dzba­necz­ni­kami chlu­po­tały na każ­dym kroku. Mło­dzi Fran­cuzi na­wet nie wy­obra­żali so­bie, że może ist­nieć tak dzika i wil­gotna kra­ina, tak très bo­isé. Du­quet za­ha­czył o ga­łąź ol­chy kurtką, aż się roz­darła, a on za­klął siar­czy­ście przy­ci­szo­nym gło­sem. Ale mon­sieur Trépa­gny usły­szał to do­sko­nale i oznaj­mił, że ni­gdy nie wolno prze­kli­nać drzew, a zwłasz­cza olch, które mają moce lecz­ni­cze. Pili ze stru­mieni, prze­pra­wiali się przez płyt­kie by­strzyny, wy­gi­na­jące się jak ostrza bu­ła­tów ze stali da­ma­sceń­skiej.

– Och, ileż to jesz­cze po­trwa – mru­czał pod no­sem Du­quet, przy­kła­da­jąc dłoń do po­liczka.

Znów zna­leźli się w rzad­szym le­sie, przez który szło się ła­twiej pod drze­wami. Sau­va­ges wy­pa­lili le­śne pod­szy­cie, jak po­in­for­mo­wał ich nowy pan po­gar­dli­wym to­nem. Póź­nym po­po­łu­dniem mon­sieur Trépa­gny za­wo­łał na­gle: „Porc-épic!”, i rzu­cił z wy­ma­chem la­ską. Ta ob­ró­ciła się raz w po­wie­trzu i tra­fiła pro­sto w nos kol­cza­stego ur­sona. Zwie­rzę osu­nęło się z drzewa ni­czym spa­da­jąca gwiazda, cią­gnąc za sobą ogon z kro­pe­lek krwi. Mon­sieur Trépa­gny roz­pa­lił ogni­sko, a gdy pło­mie­nie przy­ga­sły, za­mie­nia­jąc ga­łę­zie w fio­le­towe wę­gle, po­wie­sił nad nimi opra­wio­nego gry­zo­nia. Resztki kol­ców śmier­działy nad ogniem, ale gdy zdjął z rusztu usma­żone zwie­rzę, mięso pod czarną skórką było cał­kiem do­bre. Z jed­nej z wielu kie­szeni mon­sieur Trépa­gny wy­jął wo­re­czek soli i dał im po szczyp­cie. Nie­zje­dzone mięso za­wi­nął w tłu­stą szmatkę.

Do­ło­żył do ogni­ska, okrył się opoń­czą i legł pod drze­wem. Przy­mknął za­pal­czywe oczy i za­snął. René miał skur­cze w no­gach. Zimno, szum so­sen na wie­trze, bzy­cze­nie ko­ma­rów i po­hu­ki­wa­nia sów nie po­zwa­lały mu za­snąć. Mó­wił ci­cho do Char­les’a Du­qu­eta, który nie od­po­wia­dał. Po­tem umilkł. Nocą coś pra­wie go obu­dziło.

Po­ra­nek za­czął się od roz­dmu­cha­nia ogni­ska. Była już późna wio­sna, ale po­wie­trze wy­da­wało się chłod­niej­sze niż pod­czas chło­dów we Fran­cji. Szary brzask sta­wał się co­raz ja­śniej­szy. Mon­sieur Trépa­gny, żu­jąc resztki mięsa, kop­nął Du­qu­eta i ryk­nął:

– Levé!

René ze­rwał się, za­nim mon­sieur Trépa­gny zdą­żył go kop­nąć. Spoj­rzał wy­mow­nie na mięso w dłoni pana; ten ode­rwał ka­wa­łek i rzu­cił w jego stronę, a po­tem ode­rwał na­stępny i rzu­cił go Du­qu­etowi, tak jak się rzuca resztki psu. Ru­szył przed sie­bie nie­stru­dzo­nym, acz chwiej­nym kro­kiem, kie­ru­jąc się na­cię­ciami na drze­wach. Nowi słu­żący wi­dzieli wo­kół sie­bie mrok, a za sobą mi­go­czące złud­nie, do­pa­la­jące się ogni­sko.

Dzień był chłodny, ale su­chy. Mon­sieur Trépa­gny kłu­so­wał, po­cią­ga­jąc nogą, wzdłuż nie­wi­docz­nego szlaku, a koło po­łu­dnia znów za­częło pa­dać. En­ga­gés byli odrę­twiali ze zmę­cze­nia, gdy do­tarli nad szu­miącą wodę, czarną, cho­ciaż przej­rzy­stą jak ciemny czert rzekę. Po dru­giej stro­nie uj­rzeli po­lanę wy­peł­nioną sto­sami po­cię­tego na bale drewna, a da­lej wszech­obecny, na­pie­ra­jący las. Z nie­wi­docz­nego ko­mina snuł się dym. Nie do­strze­gli domu, tylko góry drewna i szopy.

Mon­sieur Trépa­gny za­wo­łał gło­śno. Zza naj­bliż­szej sterty drewna wy­ło­niła się ko­bieta w tu­nice ze skóry ło­sia, ozdo­bio­nej wi­ją­cym się wzo­rem.

– Kwe! – od­krzyk­nęła ko­bieta i od­wró­ciła się. René Sel i Char­les Du­quet spoj­rzeli po so­bie. In­dianka. Une sau­vage!

We­szli za mon­sieur Trépa­gnym do lo­do­wa­tej wody. René po­śli­zgnął się na oto­czaku i o mało nie upadł, znów przy­po­mniał so­bie Achille’a i zimny nurt Yonne. Wo­kół nich wi­ro­wały ryby, inne śmi­gały bo­kiem, a było ich tak dużo, że rzeka wy­glą­dała jak żywa. Na błot­ni­stym brzegu mi­nęli ogro­dzony, za­ro­śnięty chwa­stami ogró­dek, a mon­sieur Trépa­gny za­czął śpie­wać: „Mari, Mari, dame jo­lie...”. En­ga­gés mil­czeli. Du­quet miał tak spierzch­nięte wargi, jakby po­wie­trze pa­liło, a oczy tak za­puch­nięte, że nie mógł ich otwo­rzyć.

Za są­gami drewna uj­rzeli dom mon­sieur Trépa­gny’ego, po raz pierw­szy zo­ba­czyli drew­nianą bu­dowlę w stylu pi­èce-sur-pi­èce, stromy czte­ro­spa­dowy dach ze zna­nymi z Fran­cji oka­pami w kształ­cie dzwonu. Cały dom wznie­siono z drewna, z wy­jąt­kiem okien prze­szklo­nych dro­gimi fran­cu­skimi szy­bami. Pod la­sem stał wi­kuom, chata z kory, w któ­rej, jak się do­wie­dzieli na­stęp­nego dnia, chro­niła się na noc z dziećmi in­diań­ska ko­bieta.

Mon­sieur Trépa­gny za­pro­wa­dził ich do obory. W środku śmier­działo gni­ją­cymi ziem­nia­kami, sia­nem i kro­wim łaj­nem. Zza prze­pie­rze­nia do­bie­gał gło­śny od­dech zwie­rzę­cia. Uj­rzeli czarne pa­le­ni­sko i ko­wa­dło. Mon­sieur Trépa­gny, za­ko­chany, wi­dać, we wła­snym gło­sie, śpie­wał da­lej, roz­pa­la­jąc ogień. Po­tem ich zo­sta­wił. Sły­szeli co­raz cich­szą pieśń: „Ah! Bon­jour donc, franc ca­va­lier...”. Znów za­częło pa­dać. René i Du­quet sie­dzieli w pół­mroku do­ga­sa­ją­cego ognia. W obo­rze nie było okien, a gdy Du­quet otwo­rzył drzwi, żeby wpu­ścić tro­chę świa­tła, za­ata­ko­wały ich chmary me­szek i ko­ma­rów. Więc sie­dzieli po ciemku. Pierw­szy ode­zwał się Du­quet. Skar­żył się na mal aux dents, ból zę­bów, i obie­cy­wał, że uciek­nie stąd przy pierw­szej oka­zji po­wrotu do Fran­cji. René mil­czał.

Po ja­kimś cza­sie otwo­rzyły się drzwi. Do obory we­szła sau­vage z dwójką dzieci, wszy­scy coś nie­śli. Ko­bieta ode­zwała się:

– Bien, bien.

I po­dała im suk­many z bo­brów. Do­tknęła pal­cem piersi i po­wie­działa:

– Mali.

Jak więk­szość Mik­ma­ków nie umiała wy­ma­wiać „r”. Gdy René się przed­sta­wił, po­wtó­rzyła jego imię jako „Lené”. Więk­sze dziecko po­sta­wiło przed nimi drew­nianą mi­skę z pa­ru­jącą kaszką ku­ku­ry­dzianą. Ode­szli. René i Du­quet zje­dli kaszkę z mi­ski pal­cami. Owi­nęli się w bo­browe suk­many i za­snęli.

Było jesz­cze ciemno, gdy mon­sieur Trépa­gny szarp­nął drzwi obórki i krzyk­nął gło­śno:

– Al­lons-y!

Zza prze­pie­rze­nia do­bie­gał od­głos mleka strzy­ka­ją­cego na dno drew­nia­nego wia­dra. Pan rzu­cił im po ka­wałku wę­dzo­nego je­sio­tra, po czym zdjął ze ściany sta­lową sie­kierę, a każ­demu z nich po­dał po to­porku z krót­kim sty­li­skiem. Ostrze to­porka René było wy­szczer­bione. Wsta­wał sią­piący desz­czem po­ra­nek, a Trépa­gny po­pro­wa­dził ich obok po­letka ku­ku­ry­dzy na małą po­lanę. Za­to­czył ra­mie­niem łuk i za­wo­łał iro­nicz­nie:

– Le grand défri­che­ment.

Ta mała prze­cinka była jego zda­niem wiel­kim zrę­bem. Po­tem umie­jęt­nie za­brał się do rą­ba­nia drzewa. Po­le­cił im to samo. Po­wie­dział, że dziś na­tną bali na bu­dowę ich kwa­tery, która bę­dzie przy­bu­dówką do jego do­mus. Nie chce, żeby miesz­kali w obo­rze. René za­mach­nął się to­po­rem o krót­kim sty­li­sku i po­czuł szarp­nię­cie od oporu sta­wia­nego przez drzewo, wziął drugi za­mach – i roz­po­czął trwa­jący przez całe ży­cie trud kar­czo­wa­nia la­sów No­wej Fran­cji. Du­quet siekł drzewo to­por­kiem, z po­gry­zio­nych po­wiek spły­wała mu żółta ropa. Okrze­sali ścięte drzewa z ga­łęzi, prze­to­czyli je i prze­cią­gnęli na kra­wędź po­lany. Ga­łę­zie odło­żyli na bok, żeby po­ciąć je póź­niej na bale.

To­pór był tępy. Ścię­cie jed­nego nie­du­żego drzewa za­brało René tyle czasu, ile ścię­cie trzech więk­szych przez mon­sieur Trépa­gny’ego, który za­bie­rał się już do czwar­tego. Musi być ja­kiś spo­sób, żeby na­ostrzyć ten wy­szczer­biony że­le­ziec, od któ­rego od­pa­dła ćwiartka, my­ślał René. Na­ostrzy sie­kierę. Mimo wąt­pli­wo­ści zna­lazł rzeczny ka­mień i za­czął ostrzyć na­rzę­dzie ko­li­stymi ru­chami. Nie­wiele zdzia­łał, więc znów za­brał się do rą­ba­nia. Mon­sieur Trépa­gny pod­niósł nie­po­trzebny ka­mień i wy­rzu­cił go do lasu. Wy­jął to­pór z rąk René i mach­nął nim.

– Do ostrze­nia – po­wie­dział – uży­wamy pia­skowca, grès.

Po­ka­zał, jak się ostrzy. René chciał go za­tem za­py­tać, gdzie trzyma osełkę, ale groźne spoj­rze­nie mon­sieur Trépa­gny’ego za­mknęło mu usta.

Wi­dząc, jak Du­quet struga, za­miast ści­nać drzewo, mon­sieur Trépa­gny wy­krzy­wił usta. Spoj­rzał na spuch­nięty po­li­czek Du­qu­eta.

– Otwórz gębę – po­le­cił i ostu­kał ze­psuty ząb czub­kiem noża. Mruk­nął, że wy­rwie go przed koń­cem dnia. Du­quet jęk­nął ze stra­chu.

Gdy słońce sta­nęło w ze­ni­cie, ko­bieta sau­vage przy­nio­sła gar­nek pa­ru­ją­cej ku­ku­ry­dzy. René rzadko ja­dał w po­łu­dnie. Mon­sieur Trépa­gny na­brał odro­binę ku­ku­ry­dzy dre­wien­kiem. W środku garnka pły­wało coś kre­mo­wego. René się­gnął dre­wien­kiem po ten gę­sty, aro­ma­tyczny sos.

– Ach! – za­chwy­cił się i na­brał wię­cej.

Mon­sieur Trépa­gny oznaj­mił zwięźle, że to ca­ca­mos, szpik ło­sia. Du­quet uszczk­nął nieco je­dze­nia i oparł się o drzewo, od­dy­cha­jąc ciężko.

O zmroku opu­ścili prze­cinkę. Mon­sieur Trépa­gny prze­rzu­cał z chrzę­stem ko­wal­skie na­rzę­dzia, aż zna­lazł że­la­zne szczypce. Du­quet usiadł na pieńku i otwo­rzył usta, a pan chwy­cił ząb ob­cę­gami i szarp­nął. Rzu­cił żółty kieł na zie­mię. Du­quet pluł krwią i ropą, miał prze­ciętą od szczy­piec dolną wargę.

– Al­lons-y – oznaj­mił mon­sieur Trépa­gny, ru­sza­jąc w stronę domu. René wi­dział, jak pod­niósł ząb Du­qu­eta i scho­wał go do kie­szeni.

We­szli do je­dy­nej skła­da­ją­cej się na dom izby. Ich mę­ski odór wto­pił się w ludzki smród la­sów pół­noc­nych. Ospo­wata In­dianka, Mari, za­uwa­żyła, że René wzdryga się na ten za­pach, i do­rzu­ciła do ognia ga­łąź aro­ma­tycz­nego ja­łowca. Dzie­ciaki wznie­cały w izbie har­mi­der, przy­wo­łu­jąc się po imie­niu: El­phège, Jean-Bap­ti­ste, The­oti­ste. Ale wszyst­kie wy­glą­dały tak samo, po­dob­nie jak ich matka z ple­mie­nia Mik­ma­ków, i René od razu o nich za­po­mniał. Mari po­słu­gi­wała się ję­zy­kiem Mik­ma­ków i ła­maną fran­cusz­czy­zną, do któ­rej wtrą­cała w dziw­nym ryt­mie por­tu­gal­skie słowa. Imiona dzieci były fran­cu­skie.

Przy­nio­sła im gar­nek nie­po­so­lo­nej po­trawki z gę­siny z ce­bulą i zio­łami. Mięso od­cho­dziło od ko­ści, ale Du­quet zdo­łał zjeść tylko tro­chę sosu. Spodek z solą ka­mienną stał przed Trépa­gnym, który na­bie­rał sól kciu­kiem i dwoma pal­cami.

– Mari nie używa sel. Mik­ma­ko­wie mó­wią, że sól psuje smak je­dze­nia. Więc noś sel przy so­bie, René Sel, chyba że do je­dze­nia wy­star­czy ci słone na­zwi­sko, ha, ha.

Po­tem Mari po­dała go­rące ku­ku­ry­dziane placki. Mon­sieur Trépa­gny po­lał je so­bie bursz­ty­no­wym sy­ro­pem, René zro­bił to samo. Sy­rop miał słodki, przy­dy­miony smak, lep­szy od miodu, a René nie mógł uwie­rzyć, że po­cho­dzi, jak po­wie­dział pan, z drzewa. Wy­czer­pany Du­quet zwie­sił głowę. In­dianka po­de­szła do kre­densu i za­częła coś mie­szać. Po­dała to Du­qu­etowi. Mon­sieur Trépa­gny po­wie­dział, że to pew­nie mik­stura z zie­lo­nych ol­cho­wych bazi, a po­nie­waż Du­quet prze­klął ol­chy, niech nie li­czy, że le­kar­stwo za­działa. Mari po­krę­ciła głową.

– Liść wierzby, kola wierzby, do­ble le­kal­stwo Mali.

Du­quet wy­pił je i spał tej nocy.

Kar­czo­wali bór dzień za dniem, aż dło­nie im spu­chły, po­kryły się bą­blami, stward­niały. Rą­bali jed­nym ryt­mem mimo tę­pych sie­kier. Mon­sieur Trépa­gny przy­glą­dał się pra­cu­ją­cemu René.

– Trzy­ma­łeś już w ręku sie­kierę. Je­steś drwa­lem.

René opo­wie­dział mu o la­sach w gó­rach Mo­rvan, gdzie wraz z Achille’em rą­bał drzewa. Ale tamto ży­cie do­bie­gło końca i od­pły­wało w prze­szłość.

– Ach... – wes­tchnął mon­sieur Trépa­gny. Na­stęp­nego ranka ode­brał od nich tępe to­porki i po­szedł gdzieś w las, zo­sta­wia­jąc ich sa­mych.

– No więc... – René zwró­cił się do Du­qu­eta – co to za pan, ten mon­sieur Trépa­gny, bo­gaty czy biedny?

Du­quet ro­ze­śmiał się gorzko.

– My­śla­łem, że ty i pan Trépa­gny po­zja­da­li­ście wszyst­kie ro­zumy świata. Nie wiesz, że Trépa­gny to se­igneur, a my je­ste­śmy cen­si­ta­ires albo ha­bi­tants, je­śli ła­ska. Jest se­igneur, ale chce być szlach­ci­cem w tym no­wym kraju. Wy­dzier­żawi nam zie­mię, a przez trzy lata bę­dziemy mu pła­cić pracą i pło­dami ziemi, rzepą i rzod­kwią, które bę­dziemy upra­wiać.

– Gdzie bę­dziemy upra­wiać?

– Zmyślne py­ta­nie. Pra­cu­jemy dla niego, ale na­wet się nie za­jąk­nął o ziemi. Mon­sieur Trépa­gny to szczwany lis. Król mógłby mu ode­brać se­nio­rat, gdyby się o tym do­wie­dział. Nic nie zro­zu­mia­łeś z pa­pie­rów, które pod­pi­sy­wa­łeś? Tam, we Fran­cji, stało wszystko czarno na bia­łym.

– My­śla­łem, że tam pi­sali tylko o pańsz­czyź­nie. Nic nie pa­mię­tam o ziemi. Czy to zna­czy, że zo­sta­niemy far­me­rami? Wła­ści­cie­lami ziemi?

– Ouais, ora­czami i osad­ni­kami, i nie wła­ści­cie­lami, ale dzier­żaw­cami ziemi, kar­czu­ją­cymi las i sa­dzą­cymi rzepę. Gdyby lu­dzie we Fran­cji do­wie­dzieli się, że dają tu zie­mię za darmo, zje­cha­liby ca­łymi ty­sią­cami. Ale ja nie chcę zo­stać chło­pem. Nie wiem, po co ty tu­taj przy­je­cha­łeś, ale ja chcę coś osią­gnąć. Pie­nią­dze są w han­dlu fu­trami.

– Ja też nie je­stem chło­pem. Je­stem drwa­lem. Ale bar­dzo chciał­bym do­stać tro­chę ziemi.

– A ja chciał­bym wie­dzieć, do czego jest mu po­trzebny mój ząb. Wszystko wi­dzia­łem.

– Ja też to wi­dzia­łem.

– Tu dzieje się coś nie­do­brego. Ten czło­wiek ma mroczną du­szę.

Mon­sieur Trépa­gny wró­cił po kilku go­dzi­nach z dwiema że­la­znymi sie­kie­rami, do­brze zna­nymi René La Tène o pro­stym sty­li­sku. Sie­kiery były nowe, a że­leźce do­brze na­ostrzone. Pan przy­niósł też nowe osełki. René wy­czu­wał siłę w sie­kie­rze, jej nie­za­spo­ko­jony jesz­cze głód, by prze­drzeć się przez wszystko, co sta­nie jej na dro­dze, pry­ska­jąc drzew­nym so­kiem, mio­ta­jąc bia­łymi drza­zgami jak odłam­kami por­ce­lany. Zna­lazł ostry ka­mień i wy­żło­bił nim na sty­li­sku li­terę „R”. Gdy to ro­bił, pusz­cza tego świata cof­nęła się, a roz­le­gła nie­wi­dzialna sieć włó­kien, łą­czą­cych ży­cie ludz­kie ze zwie­rzę­cym, drzewa z cia­łem i ko­ści z trawą, za­drżała, bo każde drzewo pa­dało, zry­wa­jąc jedno po dru­gim włókna ca­łej sieci.

Po ty­go­dniach rą­ba­nia, ocio­sy­wa­nia ko­na­rów, ko­ro­wa­nia i prze­cią­ga­nia bali na po­lanę mon­sieur Trépa­gny’ego za po­mocą dwóch wo­łów, po ty­go­dniach cię­cia, kar­bo­wa­nia, dłu­to­wa­nia wpu­stów i czo­pów pod czuj­nym okiem pana, do­pa­so­wy­wa­nia ich do sie­bie, wy­peł­nia­nia szpar rzecz­nym bło­tem – przy­bu­dówka była nie­mal go­towa.

– Po­win­ni­śmy bu­do­wać wła­sne domy na wy­dzier­ża­wio­nej ziemi, a nie wspólne przy­bu­dówki przy jego ménage – uty­ski­wał Du­quet, mru­ga­jąc za­czer­wie­nio­nymi oczami.

Ale rą­bali drzewa i ukła­dali je w stosy, pa­ląc star­sze bale. W po­wie­trzu bez prze­rwy uno­sił się dym – za­pach No­wej Fran­cji. Nie­równą zie­mię żło­biły roz­sz­cze­pione ko­pyta wo­łów, jakby na błot­ni­stym pod­łożu tań­czyły na balu hordy dia­błów. Drzewa pa­dały, ich cień za­stę­po­wało pra­żące słońce, mchy i pa­pro­cie wię­dły.

– Dla­czego – za­py­tał kie­dyś René – nie sprze­da­je­cie, pa­nie, tych pięk­nych pro­stych drzew do Fran­cji na maszty do stat­ków?

Mon­sieur Trépa­gny ro­ze­śmiał się gniew­nie. Nie­na­wi­dził tych głu­pich py­tań René.

– Bo ci idioci wolą drewno znad Bał­tyku. Nie mają po­ję­cia, co tu jest. Są nie­po­ru­szeni. Za­nie­dbują bo­gac­twa No­wej Fran­cji, z wy­jąt­kiem fu­ter. – Klep­nął się w udo. – Już sto lat temu de Cham­plain, który od­krył Nową Fran­cję, bła­gał ich, żeby wy­ko­rzy­stali to naj­moc­niej­sze drewno, ryby i gę­ste fu­tra, skórę i setki in­nych cen­nych da­rów. Czy go słu­chali? Nie. Zu­peł­nie nie. Wszyst­kie te cenne za­soby idą na marne, z wy­jąt­kiem fu­ter. Po Cham­pla­inie byli i inni, któ­rym nie bra­ko­wało po­my­słów, ale pa­no­wie we Fran­cji nie są nimi za­in­te­re­so­wani. Ci, co mieli po­my­sły, po­szli do An­gli­ków, a na­siona, które tam za­siali, przy­niosą krwawe żniwo. An­glicy wy­sy­łają ty­siące lu­dzi do ko­lo­nii, a Fran­cja ma inne zmar­twie­nia.

Wil­gotna, pełna ro­bac­twa wio­sna była w roz­kwi­cie, każde drzewo biło w niebo fon­tanną tlenu, a pod po­licz­kiem Du­qu­eta za­ognił się na­stępny ropny wrzód. Mon­sieur Trépa­gny wy­rwał ze­psuty ząb i za­gro­ził, że wy­rwie mu wszyst­kie, żeby Du­quet nie mar­no­wał czasu na bre­we­rie. Rzu­cił się na Du­qu­eta z ob­cę­gami, ale chło­pak uciekł, krę­cąc gwał­tow­nie głową, plu­jąc krwią i mam­ro­cząc coś pod no­sem. Mon­sieur Trépa­gny scho­wał drugi ząb do kie­szeni, od­wró­cił się i ode­zwał uprzej­mym pań­skim gło­sem:

– Roz­łu­pię ci czaszkę.

Du­quet skur­czył się i nie od­po­wie­dział.

Kilka dni póź­niej Du­quet po­szedł z sie­kierą do lasu, żeby się za­ła­twić. Gdy znik­nął w gę­stwi­nie, René za­py­tał pana Trépa­gny’ego, czy jest ich se­igneur.

– A je­śli tak, to co?

– Wów­czas, pa­nie, Du­quet i ja po­win­ni­śmy wy­dzier­ża­wić zie­mię, czyż nie? Du­quet py­tał mnie o to.

– Z cza­sem tak się sta­nie, ale nie wcze­śniej, niż upłyną trzy lata, nie wcze­śniej, niż skoń­czymy do­mus i przy­będą tu moi bra­cia, i na pewno nie wcze­śniej, niż oczy­ścimy pole pod ku­ku­ry­dzę. Co jest na­szym naj­pil­niej­szym za­da­niem, więc weź się do ro­boty. Do­sta­niesz zie­mię na ko­niec służby. – Wbił ostrze sie­kiery w świerk.

Du­quet nie wra­cał. Mi­jały go­dziny. Mon­sieur Trépa­gny śmiał się co­raz gło­śniej. Stwier­dził, że Du­quet po­szedł szu­kać ziemi. Z mści­wym za­do­wo­le­niem opi­sy­wał grozę błą­ka­nia się po le­sie, to­pie­nia w lo­do­wa­tej rzece, roz­szar­py­wa­nia przez wilki, tra­to­wa­nia przez ło­sie i prze­gry­zie­nia na pół przez be­stie o sza­bla­stych zę­bach. Wy­mie­niał roz­sier­dzone du­chy lasu Mik­ma­ków: che­pich­ca­ama, wło­cha­tego ko­okwesa, śnież­nego ol­brzyma che­noo i nie­wi­dzialne stwory, prze­gry­za­jące drzewa szczę­kami. Włosy sta­nęły dęba René, który w skry­to­ści du­cha uznał, że mon­sieur Trépa­gny za bar­dzo uko­chał świat dzi­kich.

Na­stęp­nego dnia z głębi lasu do­bie­gło ich ję­kliwe za­wo­dze­nie. Uty­ka­jący na co dzień mon­sieur Trépa­gny wy­pro­sto­wał się na­gle i oznaj­mił, że tym ra­zem nie wyje ża­den duch Mik­ma­ków, ale błą­ka­jący się po tych la­sach loup-ga­rou, wil­ko­łak, który przy­był za osad­ni­kami z Fran­cji. René przez całe ży­cie sły­szał opo­wie­ści o tym dia­ble w wil­czej skó­rze, ale ni­gdy go nie wi­dział, po­my­ślał więc, że to Du­quet przy­wo­łuje ich bła­gal­nie. Już chciał mu od­po­wie­dzieć, gdy mon­sieur Trépa­gny ryk­nął, żeby za­mknął usta, je­śli nie chce spro­wa­dzić im loup-ga­rou na kark. Znów usły­szeli za­wo­dze­nie i na­wo­ły­wa­nie – coś, co brzmiało jak ma­man. Mon­sieur Trépa­gny oznaj­mił, że przy­wo­ły­wa­nie matki gło­sem zgu­bio­nego w le­sie dziecka to do­brze znana sztuczka wil­ko­łaka i że nie będą już tego dnia pra­co­wać, żeby od­głosy rą­ba­nia nie zwa­biły be­stii.

– Vite! – krzyk­nął mon­sieur Trépa­gny i wró­cili bie­giem do domu.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: