Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwadzieścia lat później. Tom I - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwadzieścia lat później. Tom I - ebook

Kontynuacja niezwykle lubianej powieści o trzech muszkieterach. Przez ostatnie dekady zmieniła się sytuacja polityczna w Europie. Nie żyje kardynał Richelieu i Ludwik XIII. Władzę we Francji sprawuje matka niepełnoletniego następcy tronu – Anna Austriaczka oraz kardynał Jules Mazarin. W kraju szaleje wojna domowa. Dawni przyjaciele stają po dwóch stronach barykady: d’Artagnan i Portos wspierają króla, a Aramis i Atos popierają frondę i walczących o swoje prawa paryżan. Wydarzenia nabierają rozpędu.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-6195-4
Rozmiar pliku: 595 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Widmo kardynała Richelieu

W pałacu kardynalskim, w znanym nam już pokoju, przy stoliku wykładanym po bokach malachitem siedział jakiś człowiek z głową wspartą na ręku.

Za nim na kominku płonął suty ogień, a gorejące głownie od czasu do czasu przewalały się jedna na drugą. Blask kominka oświetlał z tyłu wspaniałe szaty zamyślonego, a z przodu rzucał na niego światło świecznik z płonącymi świecami.

Gdy się widziało tę suknię purpurową i te bogate koronki, to czoło pobladłe i zmarszczone w zadumie, tę jego samotność w gabinecie, ciszę w przedpokojach, odgłos kroków straży, dolatujący z przedsionka, można było sądzić, że widmo Richelieu zasiadło w tym pokoju.

Niestety! Był to w istocie tylko cień wielkiego człowieka.

Francja osłabiona, władza królewska poniżona, wróg plądrujący w granicach państwa – wszystko to świadczyło, że kardynała de Richelieu już zabrakło.

A że ta suknia purpurowa nie była szatą starego kardynała, najwyraźniej wskazywała samotność, pustka, która wydawała się właściwsza raczej dla widma niż dla człowieka żyjącego, wskazywały korytarze bez dworaków, podwórza pełne straży, wrzawa płynąca tu z ulicy i zaglądająca przez szyby do tego pokoju, wstrząsanego odgłosami z całego miasta, sprzysiężonego przeciw ministrowi, wreszcie te dalekie echa zgiełku i padające bezustannie strzały po to jedynie, ażeby pokazać strażom, szwajcarom, muszkieterom i żołnierzom, otaczającym Palais-Royal – bo pałac kardynalski zmienił nawet nazwę – że lud także ma broni pod dostatkiem.

Tym widmem Richelieu był Mazarini. Otóż Mazarini był sam i czuł się słaby.

– Cudzoziemiec! – wyszeptał. – Włoch! Ot, co wymyślili! Tym razem zamordowali, powiesili i pożarli Conciniego, a gdybym tylko pozwolił, i mnie zamordowaliby, powiesili i pożarli jak jego, chociaż nie zrobiłem im nigdy nic złego, tylko tyle, że ich troszkę naciskałem. Głupcy! Więc oni nie czują, że ich nieprzyjacielem bynajmniej nie jest ten Włoch, mówiący kiepsko po francusku, ale raczej ci, którzy umieją prawić im piękne słówka tak czystym i ładnym akcentem paryskim.

Tak! Tak! – mówił dalej minister, z właściwym mu przebiegłym uśmiechem, który teraz dziwacznie wyglądał na jego bladych ustach. – Tak, wrzawa wasza mi powiada, że los ulubieńców królewskich bywa opłakany, ale powinniście również i to wiedzieć, że ja nie jestem wcale zwyczajnym ulubieńcem! Hrabia Essex miał wspaniały pierścień z brylantami od swej kochanki królewskiej; ja mam tylko prostą obrączkę z cyfrą i datą, ale ta obrączka poświęcona została w kaplicy pałacu królewskiego, i mnie nie złamiecie tak, jakbyście pragnęli, a gdy krzyczeć będziecie zawsze: „Precz z Mazarinim!”, ja wam odkrzyknę albo: „Niech żyje pan de Beaufort”, albo: „Niech żyje książę pan!”, albo: „Niech żyje parlament”. A co! Pan de Beaufort znajduje się w Vincennes, książę pan połączy się z nim lada dzień, a parlament...

Tu uśmiech kardynała przybrał wyraz nienawiści, do jakiej ta łagodna postać wydawała się niezdolna.

– A parlament!... Ba! Parlament... zobaczymy, co z niego zrobimy, mamy Orleanów i Montargisów! O! Zajmie mi to sporo czasu, ale ci, którzy zaczęli krzyczeć: „Precz z Mazarinim!”, w końcu krzyczeć będą: „Precz z tymi wszystkimi ludźmi”; na każdego z nich przyjdzie kolej. Richelieu, którego nienawidzili za życia, a odkąd umarł, chwalą go ciągle, jeszcze gorzej stał ode mnie, bo kilkakrotnie był wypędzany, a ileż razy tego się obawiał. Mnie królowa nigdy nie usunie, a jeśli zmuszony będę kiedy ustąpić ludowi, ona wraz ze mną ustąpi, jeśli ucieknę, i ona ucieknie, a wtedy zobaczymy, co poczną buntownicy bez swej królowej i bez swego króla.

O! Gdybym nie był cudzoziemcem, gdybym tylko był Francuzem, gdybym był tylko... tylko... szlachcicem!

I znów wpadł w zadumę.

Rzeczywiście, położenie było trudne, a miniony dzień uczynił je jeszcze bardziej zawiłym. Mazarini, łaknący wciąż, brudny skąpiec, przygniatał lud podatkami, a ten lud, któremu, jak się wyrażał adwokat generalny Talon, nie pozostało nic prócz duszy, i to dlatego jeszcze, że duszy nie można było sprzedać na licytacji; ten lud, który starano się udobruchać wieściami o zwycięstwach, gdy on uczuwał, że wawrzyny nie zastąpią mięsa, którego mu brakło, lud ten od dawna zaczął szemrać.

Ale nie dość jeszcze na tym. Gdy szemrze tylko lud, bez udziału, jak zwykle, mieszczaństwa i szlachty, przeważnie nikt tego nie słyszy; lecz zuchwały Mazarini podrażnił i urzędników, sprzedał dwanaście nominacji, a ponieważ urzędnicy płacili bardzo drogo za swe dyplomy, a dodanie dwunastu nowych kolegów zmniejszyło ich dochody, zaprzysięgli na Ewangelię, iż nie ścierpią tego powiększenia ich liczby i że opierać się będą wszelkim prześladowaniom ze strony dworu, przyrzekając sobie wzajemnie, że w razie, gdyby który z nich przez swój opór stracił urząd, złożą się między sobą, ażeby mu to wynagrodzić.

Oto, co się wydarzyło z obu stron.

Siódmego stycznia około ośmiuset kupców winnych w Paryżu zebrało się na naradę z powodu nowego podatku, jaki chciano nałożyć na nich i na właścicieli domów, i wydelegowali spośród siebie dwunastu do księcia Orleańskiego, który dawnym zwyczajem lubił popularność wśród ludu.

Przyjęci przez księcia Orleańskiego, oświadczyli, że postanowili wcale nie płacić nowego podatku, choćby przyszło z bronią w ręku bronić się przeciw poborcom królewskim.

Książę Orleański wysłuchał ich z wielką pobłażliwością, dał im jakąś nadzieję ulg, obiecał pomówić o tym z królową i pożegnał ich zwykłymi w ustach książęcych słowy: „Zobaczy się, zobaczy”.

A znów urzędnicy dziewiątego stycznia udali się do kardynała, a jeden z nich przemawiał tak stanowczo i tak śmiało, że aż się kardynał zadziwił i odpowiedział im tak samo jak książę Orleański, że zobaczy się, zobaczy.

I wtedy, ażeby zobaczyć, zwołano radę i posłano po nadintendenta skarbu, Emery’ego.

Emery’ego lud nie cierpiał, najpierw dlatego, że był nadintendentem skarbu, a nadintendent skarbu musi być niecierpiany, zwłaszcza że, trzeba przyznać, trochę na to zasłużył. Był on synem lyońskiego bankiera, nazwiskiem Particelli, który zmieniwszy nazwisko po zbankrutowaniu, zwał się później Emery. Kardynał Richelieu, który w nim odkrył wielkie zdolności finansowe, przedstawił go królowi Ludwikowi XIII pod nazwiskiem pana Emery’ego, chciał go mianować intendentem skarbu i bardzo wiele mówił o nim dobrego.

– O! Doskonale się składa – odrzekł król. – Rad jestem, że mi mówisz o panu Emerym i przedstawiasz go jako uczciwego człowieka. Powiedziano mi, że protegujesz tego oszusta Particellego, i bałem się, abyś na mnie nie wymógł posady dla niego.

– O! Najjaśniejszy Panie – odrzekł kardynał – niech Wasza Królewska Mość będzie spokojny, ten Particelli, o którym mowa, został już powieszony.

– Tym lepiej! Tym lepiej! – odpowiedział król. – Przecież nie bez racji nazywają mnie Ludwikiem Sprawiedliwym.

I podpisał nominację pana Emery’ego, który został też później nadintendentem skarbu.

Posłano po niego na naradę. Przybył blady i stroskany, mówił, że mu o mało co nie zamordowano syna na placu przed Palais-Royal; tłum go osaczył i zaczął mu wymyślać za zbytki żony, która miała pokój wybity czerwonym aksamitem ze złotym haftem. Była to córka Michała Lecamusa, sekretarza królewskiego z 1617 roku, który teraz, pozostawiwszy sobie czterdzieści tysięcy dochodu, podzielił dziesięć milionów między dzieci. Syn Emery’ego o mało co nie został uduszony, gdyż jeden z wichrzycieli zaproponował, ażeby go dusić dopóty, dopóki nie wyrzuci z siebie złota, które pożarł.

Rada tego dnia nic nie postanowiła, gdyż nadintendent zajęty był wypadkiem i nie miał głowy do myślenia.

Nazajutrz naczelny prezydent, Mateusz Molé, którego odwaga we wszystkich tych sprawach, jak powiada kardynał de Retz, dorównywała odwadze księcia Beauforta i księcia Kondeusza, to jest dwóch ludzi uważanych za najdzielniejszych w całej Francji; nazajutrz zatem z kolei został napadnięty naczelny prezydent i lud groził mu także męczarniami.

Ale prezydent naczelny odpowiedział ze zwykłym spokojem, niezdziwiony ani niewzruszony, że jeśli wichrzyciele nie będą słuchali woli królewskiej, postawić każe na wszystkich placach szubienice i natychmiast wywiesza najburzliwszych... Ci na to mu odpowiedzieli, że bardzo pragną postawienia tych szubienic, bo posłużą im one do powieszenia złych sędziów, którzy kupują łaski dworu za cenę nędzy ludu.

To jeszcze nie wszystko.

Dnia jedenastego stycznia, kiedy królowa udała się na nabożeństwo do Najświętszej Marii Panny, jak zwykle w każdą sobotę, otoczyło ją przeszło dwieście kobiet, krzycząc i błagając sprawiedliwości.

Zresztą nie miały one żadnych złych zamiarów, chciały tylko na klęczkach prosić ją o zlitowanie nad ludźmi; lecz straże nie pozwoliły im tego uczynić, i królowa przeszła dumna i wyniosła, nie wysłuchawszy ich wrzasków. Po południu znowu odbyło się posiedzenie rady, a na nim uchwalono, żeby podtrzymać powagę królewską; w następstwie tej uchwały parlament nazajutrz został odroczony do dwunastego.

Wieczorem tego dnia, w którym otwieramy tę nową historię, król, mający wówczas lat dziesięć, przebywszy świeżo ospę, zamierzał jakoby dla dziękczynienia za wyzdrowienie udać się do Notre-Dame i w tym celu kazał wystąpić swym strażom: szwajcarom i muszkieterom, którzy ustawili się dokoła Palais-Royal, na bulwarach i na moście Pont-Neuf, a po ukończonym nabożeństwie poszedł do parlamentu, gdzie na przygotowanym tronie nie tylko potwierdził dawne edykty, ale wydał jeszcze pięć czy sześć nowych, a wszystkie one, jak orzekł kardynał Retz, były jedne od drugich bardziej rujnujące.

Wobec tego sam naczelny prezydent, który podczas poprzednich dni, o czym wszyscy wiedzieli, trzymał stronę dworu, teraz bardzo śmiało wystąpił przeciw podobnemu sprowadzeniu króla do parlamentu dla pogwałcenia wolności głosowania.

Ale najbardziej przeciw nowym podatkom gardłowali prezes Blancmesnil i radca Broussel.

Po wydaniu edyktów król powrócił do Palais-Royal. Na drodze zebrał się wielki tłum, ale ponieważ wiedziano, że idzie z parlamentu, a nie wiedziano, czy wymierzył sprawiedliwość ludowi, czy też na nowo go gnębił, ani jeden okrzyk na drodze nie winszował mu powrotu do zdrowia. Przeciwnie, twarze wszystkich były posępne i niespokojne, a niektóre wyglądały nawet groźnie.

Pomimo powrotu króla, wojska pozostały na placu; obawiano się wybuchu rozruchów, gdy wieść się rozniesie, co uchwalone zostało w parlamencie.

I w istocie, zaledwie rozeszła się wiadomość po ulicach, że król, zamiast zmniejszyć podatki, jeszcze je bardziej powiększył, natychmiast zebrały się tłumy i rozległy się głośne okrzyki: „Precz z Mazarinim! Niech żyje Broussel!... Niech żyje Blancmesnil!” Lud dowiedział się bowiem, że Broussel i Blancmesnil za nim przemawiali i choć wymowa ich na nic się nie przydała, zachował dla nich swą wdzięczność.

Chciano te tłumy rozproszyć, chciano poskromić krzyki, ale, jak się to zdarza w podobnych razach, tłumy jeszcze bardziej wzrosły, a krzyki się podwoiły.

Rozkaz wydany został strażom królewskim i szwajcarom, ażeby nie tylko trzymały się ostro, ale odbywały nadto patrole na ulicach Saint-Denis i Saint-Martin, gdzie tłumy wydawały się najgroźniejsze i najbardziej ożywione.

Wtem oznajmiono w pałacu królewskim starszego zgromadzenia kupców. Wprowadzono go natychmiast; przybywał on oświadczyć, że jeżeli nie ustaną natychmiast te demonstracje wojskowe, za dwie godziny cały Paryż będzie pod bronią.

Rozprawiano nad tym, co począć, gdy Comminges, porucznik gwardii, wszedł w podartym ubraniu i z zakrwawioną twarzą.

Królowa, zobaczywszy go, krzyknęła ze zdziwienia i spytała, co się stało.

Otóż widok straży, jak to przewidział starszy zgromadzenia, rozdrażnił lud niezmiernie. Opanowano dzwony i zaczęto dzwonić na alarm. Comminges trzymał się dobrze, aresztował jakiegoś człowieka, który wydał mu się jednym z główniejszych wichrzycieli i dla przykładu kazał go powiesić.

Żołnierze pociągnęli go za sobą, dla wykonania tego rozkazu, ale w Halach powitano ich kamieniami i halabardami; wichrzyciel skorzystał z tego zamieszania, ażeby umknąć. Pobiegł na ulicę Tiquetonne i wpadł do domu, gdzie zaraz wyłamano bramę.

Gwałt ten był już zbyteczny, gdyż winowajcy nie odnaleziono. Comminges został na ulicy i z resztą oddziału powrócił do Palais-Royal, ażeby zdać raport królowej. Przez całą drogę ścigały go okrzyki i pogróżki, kilku żołnierzy zostało zranionych pikami i halabardami, a jego samego trafił kamień i skaleczył w brew. Opowiadanie Commingesa dowodziło słuszności rady starszego zgromadzenia, ale nie posiadano dostatecznych sił dla zmierzenia się z większym buntem.

Kardynał kazał rozpuścić wieść wśród ludu, że wojsko zostało rozstawione na bulwarach i na moście Pont-Neuf tylko dla ceremonii i że zaraz będzie cofnięte.

W istocie, około godziny czwartej po południu wojsko zebrało się w całości przy Palais-Royal; postawiono jednak posterunek przy rogatce des Sergents i drugi przy Quinze-Vingts. Podwórze i parter pałacu napełniono szwajcarami oraz muszkieterami i czekano.

Tak przedstawiała się sytuacja, kiedy wprowadziliśmy czytelników do gabinetu kardynała Mazariniego, do tego gabinetu, który należał dawniej do Richelieu, i widzieliśmy, w jakim stanie umysłu Mazarini słuchał dolatującego doń szemrania ludu i wystrzałów, które rozlegały się aż w jego pokoju.

Naraz podniósł głowę jak człowiek, który już się namyślił; spojrzał na ogromny zegar mający wydzwonić godzinę szóstą i wziąwszy ze stołu gwizdawkę, leżącą tuż pod jego ręką zaświstał dwukrotnie.

Ukryte w obiciu drzwiczki otworzyły się, wszedł bez słowa jakiś człowiek, czarno ubrany, i stanął za fotelem.

– Bernouin – odezwał się kardynał, wcale się nawet nie odwracając do niego, bo wiedział, że po dwukrotnym gwizdnięciu wejść może tylko jego kamerdyner – jacy muszkieterowie są dziś na straży w pałacu?

– Czarni, wasza ekscelencjo.

– Która kompania?

– Kompania Tréville’a.

– Czy jest w przedsionku któryś z oficerów tej kompanii?

– Porucznik d’Artagnan.

– Zuch, jak mi się zdaje?

– Tak, wasza ekscelencjo.

– Daj mi ubranie muszkieterskie i pomóż mi się odziać.

Lokaj wyszedł równie cicho, jak się zjawił, i po chwili wrócił, przynosząc żądany strój.

Wtedy kardynał, milczący i zamyślony, zaczął się pozbywać ubioru ceremonialnego, który przywdział na sesję parlamentu i włożył na siebie kaftan wojskowy, który nosił z pewną swobodą dzięki kampaniom, dawniej odbytym we Włoszech. Kiedy się już ubrał zupełnie, rzekł:

– Idź mi po pana d’Artagnan.

Lokaj wyszedł tym razem przez drzwi środkowe, wciąż jednak milczący i niemy.

Rzec by można, że był to tylko cień. Kardynał, pozostawszy sam, z pewnym zadowoleniem przeglądał się w lustrze; młody był jeszcze, bo miał czterdzieści lat zaledwie; postawy eleganckiej, wzrostu nieco więcej niż średniego, cery żywej i śniadej; spojrzenie pełne ognia, nos wielki, ale dosyć kształtny, czoło duże, majestatyczne, włosy czarne i trochę kędzierzawe, broda czarniejsza od włosów i zawsze starannie ufryzowana żelazkiem, co nadawało jej wdzięku. Z przyjemnością też przypatrywał się rękom: miał bardzo ładne i bardzo troskliwie je pielęgnował; potem odrzuciwszy wielkie rękawice łosiowe, które już włożył, bo należały do munduru, włożył zwyczajne rękawiczki jedwabne.

W tej chwili otworzyły się drzwi.

– Pan d’Artagnan – oznajmił lokaj.

Oficer wszedł.

Był to mężczyzna lat trzydziestu do czterdziestu, niewielkiej, ale zgrabnej postawy, szczupły, o żywych i sprytnych oczach; brodę miał czarną a włosy siwiejące, jak to bywa zawsze, gdy życie płynie zbyt dobrze lub zbyt źle, a zwłaszcza kiedy ktoś jest brunetem.

D’Artagnan, znalazłszy się w gabinecie, przypomniał sobie natychmiast, że był tu raz za rządów Richelieu, a widząc, że w gabinecie tym nie ma nikogo prócz muszkietera z jego kompanii, zatrzymał wzrok na tym muszkieterze i pomimo stroju od pierwszego rzutu oka poznał kardynała.

Stanął więc w postawie pełnej uszanowania, ale i pełnej godności, jaka przystoi człowiekowi na jego stanowisku, który w życiu miewał często sposobność widywać się z wielkimi panami.

Kardynał zwrócił nań oczy, bardziej przebiegłe niż głębokie; przyglądał mu się uważnie, a po kilku sekundach milczenia rzekł:

– To pan jesteś panem d’Artagnan?

– Ja sam, wasza ekscelencjo – odpowiedział oficer.

Kardynał patrzył jeszcze przez chwilę na tę głowę tak inteligentną i na tę twarz, której zbytnią ruchliwość skrępowały lata i doświadczenie; ale d’Artagnan wytrzymał to badanie jak człowiek, któremu niegdyś przyglądały się oczy o wiele przenikliwsze od tych, których egzaminowaniu teraz był poddawany.

– Mój panie – odezwał się kardynał – pójdziesz pan ze mną, a raczej ja pójdę z panem.

– Na rozkazy waszej ekscelencji – odpowiedział d’Artagnan.

– Chciałbym sam obejrzeć warty, otaczające Palais-Royal; sądzisz pan, że jest niebezpieczeństwo?

– Niebezpieczeństwo, wasza ekscelencjo?... – spytał d’Artagnan. – A jakie?

– Powiadają, że lud jest bardzo wzburzony.

– Mundur muszkieterów królewskich jest bardzo szanowany, wasza ekscelencjo, a – choćby tylko samoczwart – obowiązuję się rozpędzić setki tej hałastry.

– Widziałeś pan, co spotkało Commingesa.

– Pan de Comminges jest w gwardii, a nie w muszkieterach – odpowiedział d’Artagnan.

– To chcesz pan powiedzieć – podchwycił kardynał z uśmiechem – że z muszkieterów lepsi żołnierze niż z gwardii?

– Nikt nie jest wolny od miłości dla własnego munduru, wasza ekscelencjo.

– Ze mną jest jednak inaczej – podchwycił Mazarini z uśmiechem – bo widzisz pan, żem zrzucił swój mundur, ażeby przywdziać wasz.

– E! Wasza ekscelencjo – rzekł d’Artagnan – to tylko przez skromność. Ja, gdybym miał mundur waszej ekscelencji, to byłbym mu rad.

– Tak, ale na wyjście dziś wieczorem nie jest on dla mnie zbyt bezpieczny. Bernouin, mój kapelusz.

Lokaj wszedł, przynosząc kapelusz mundurowy o szerokich skrzydłach. Kardynał włożył go na głowę junacko i zwróciwszy się do d’Artagnana, spytał:

– Pan masz w stajni osiodłane konie, nieprawdaż?

– Mam, wasza ekscelencjo.

– To chodźmy.

– Ilu wasza ekscelencja chce ludzi?

– Powiedziałeś pan, że w czterech obowiązujesz się rozpędzić setkę motłochu, a ponieważ moglibyśmy napotkać dwie setki, weź pan ośmiu.

– Kiedy wasza ekscelencja jedzie?...

– Ja idę za panem – podchwycił kardynał – albo lepiej nie tędy, poświeć nam, Bernouin.

Lokaj wziął świecę, kardynał wyjął mały kluczyk z biurka i otworzywszy drzwi na potajemne schody, znalazł się po chwili na dziedzińcu Palais-Royal.ROZDZIAŁ II

Patrol nocny

Wdziesięć minut później mały oddział wyruszał ulicą Bons-Enfants, zza sali teatralnej, którą kardynał Richelieu zbudował, ażeby grać w niej Mirame, a kardynał Mazarini, większy amator muzyki niż literatury, kazał wystawiać tu pierwsze opery francuskie.

Wygląd miasta dowodził wielkiego wzburzenia. Liczne gromadki przebiegały ulice i zatrzymywały się na widok żołnierzy z miną groźnego szyderstwa, znamionującego, że mieszczanie, zwykle spokojni, nabrali wojowniczego ducha.

Chwilami wrzawa dolatywała od strony Hal. Strzały z fuzji huczały w ulicy Saint-Denis, a niekiedy, ni stąd, ni zowąd, odzywały się dzwony, wprawione w ruch z fantazji ludu.

D’Artagnan przebywał drogę z zupełnym spokojem człowieka, na którego nie działają wcale takie drobnostki. Kiedy gromadka jakaś zawaliła sobą ulicę, najeżdżał na nią konno, wcale nie ostrzegając, a ponieważ wichrzyciele albo też i buntownicy, z których składał się ten tłum, widzieli, z kim mają do czynienia, rozstępowali się i przepuszczali patrol.

Kardynał zazdrościł mu tego spokoju, który przypisywał przyzwyczajeniu do niebezpieczeństw, ale niemniej na rachunek oficera, pod którego dowództwem chwilowo stanął, składał i ten wzgląd, że przezorność sama nadaje niezmąconą odwagę.

Kiedy się zbliżono do warty przy rogatce des Sergents, szyldwach krzyknął: „Kto idzie?!”

D’Artagnan odpowiedział, po czym, zapytawszy kardynała o hasło, wymówił je; hasłem tym było: „Ludwik”, odzewem: „ Rocroi”. Po wymienieniu tych znaków d’Artagnan zapytał, czy to pan Comminges dowodzi placówką.

Wtedy wartownik wskazał mu oficera, rozmawiającego z jakimś jeźdźcem.

– Oto pan Comminges – rzekł d’Artagnan, wróciwszy do kardynała.

Kardynał skierował ku oficerowi konia, a d’Artagnan usunął się na bok przez delikatność; zauważył jednak po sposobie, w jaki obaj rozmawiający zdjęli kapelusze, iż poznali jego eminencję.

– Brawo, Guitaut!... – rzekł kardynał do jeźdźca. – Widzę, że pomimo lat sześćdziesięciu czterech zawsze jesteś ten sam, rześki i przywiązany do służby; cóż tak opowiadasz temu młodzieńcowi?

– Wasza ekscelencjo – odrzekł Guitaut – opowiadam mu, iż żyjemy w szczególnej epoce i że dzień dzisiejszy bardzo przypomina dzień Ligi, jaki widziałem za młodu. Czy wasza ekscelencja wie, że myślano już ni mniej, ni więcej o stawianiu barykad na ulicach Saint-Denis i Saint-Martin?

– A cóż ci na to odpowiedział Comminges, mój drogi Guitaut?

– Wasza ekscelencjo – odezwał się Comminges – i dla utworzenia Ligi brakowało im pewnej rzeczy, która wydała mi się dosyć ważna, brakowało im księcia Gwizjusza; zresztą nie robi się dwa razy tego samego.

– Nie, ale oni robią frondę , jak to nazywają – podchwycił Guitaut.

– Cóż to jest fronda?... – spytał Mazarini.

– Wasza ekscelencjo, taką nazwę nadają oni swej partii.

– A skądże pochodzi ta nazwa?...

– Zdaje się przed kilku dniami radca Bachaumont powiedział w pałacu, że wszyscy autorzy rozruchów podobni są do żaków frondujących, tj. zbierających się do rowów pod Paryżem, a rozlatujących na widok policjanta, po czym znów się zbierają gdy przejdzie. Słówko to pochwycono w locie; nazwano ich frondystami. Dzisiaj i wczoraj wszystko mieliśmy frondowe: chleb, kapelusze, rękawiczki, wachlarze, a oto, proszę posłuchać...

Dzisiaj już jest fronda,

Słuchaj, Mazarini!

W skórę ona ci da,

Słuchaj, Mazarini!

– Zuchwalec! – mruknął Guitaut.

– Wasza ekscelencjo – rzekł Comminges, którego rana wprowadzała w zły humor i chętnie pragnąłby doczekać się odwetu – czy chcesz, ażebym posłał kulę hultajowi, niechby nie śpiewał tak fałszywie!...

I ręką sięgnął do olster na koniu swego wuja.

– Nie! Nie! – wykrzyknął Mazarini. – _Diavolo!_ Mój drogi przyjacielu, byłbyś wszystko popsuł, rzeczy idą pysznie; znam ja waszych Francuzów, jakbym ich sam zrobił od pierwszego do ostatniego; śpiewają to zapłacą. Podczas Ligi, o której Guitaut mówił przed chwilą śpiewano tylko msze. Chodź z nami, Guitaut! Chodź!... Zobaczymy, czy tak dobrze pilnują rogatki Quince-Vingts jak tej.

I skinąwszy Commingesowi ręką połączył się z d’Artagnanem, idącym na czele małego oddziału, za którym podążał Guitaut i kardynał; pochód zamykała reszta eskorty.

– Racja... – rzekł Comminges, patrząc na oddalającego się kardynała. – Zapomniałem, że byleby płacono, on niczego więcej nie pragnie.

Powrócono na ulicę Saint-Honoré, odsuwając wciąż gromady ludzi. W gromadkach tych mówiono tylko o świeżo wydanych edyktach. Żałowano młodego króla, który tak rujnował swój lud, nic o tym nie wiedząc; całą winę zwalano na Mazariniego i mówiono o odwołaniu się do księcia Orleańskiego, wysławiano Blancmesnila i Broussela.

D’Artagnan przejeżdżał pośród tych ludzi z najzupełniejszym spokojem, jak gdyby on i koń jego byli z żelaza. Mazarini rozmawiał pośrodku z Guitautem; muszkieterowie, którzy już poznali kardynała, jechali w milczeniu.

Tak przebył on ulicę Saint-Thomas i przybył do Luwru, gdzie znajdował się wspomniany posterunek; Guitaut przywołał podwładnego oficera, ażeby zdał raport.

– I cóż? – zapytał Guitaut.

– O!... Mój kapitanie – odrzekł oficer – tutaj wszystko dobrze, tylko tam dzieje się coś... w tym pałacu.

I ręką wskazał wspaniały pałac, stojący na miejscu, gdzie potem był teatr Vaudeville.

– W tym pałacu? – podchwycił Guitaut. – Ależ to pałac Rambouillet.

– Nie wiem, czy to pałac Rambouillet – podchwycił oficer – ale wiem, że widziałem tam wchodzących ludzi z bardzo podejrzanymi minami.

– Ba!... – odparł Guitaut, wybuchając śmiechem. – To są tylko poeci!

– E!... Guitaut – rzekł Mazarini – mógłbyś też z większym uszanowaniem wyrażać się o tych panach; nie wiesz, że i ja byłem także poetą za młodu i pisywałem wiersze w rodzaju pana de Benserade.

– Wasza ekscelencja?...

– Tak, ja. Chcesz, ażebym ci je powiedział?

– Dla mnie to wszystko jedno, bo nie rozumiem po włosku.

– Tak, ale rozumiesz po francusku, nieprawdaż, mój poczciwy i dzielny Guitaut – podchwycił Mazarini, po przyjacielsku kładąc mu rękę na ramieniu – i jeżeli w tym języku dany ci będzie przeze mnie rozkaz, wykonasz go, nieprawdaż?

– Bez wątpienia, wasza ekscelencjo, jak to uczyniłem nieraz, byleby rozkaz ten pochodził od królowej.

– Ach, tak – rzekł Mazarini, przygryzając sobie usta. – Wiem, że jesteś jej zupełnie oddany.

– Jestem kapitanem jej gwardii od lat przeszło dwudziestu.

– W drogę, panie d’Artagnan – podchwycił kardynał – tutaj wszystko dobrze.

D’Artagnan znów pojechał na czele oddziału, nie powiedziawszy ani słowa, z tym biernym posłuszeństwem, jakie cechuje starego żołnierza.

Skierował się ku wzgórzu Saint-Roch, gdzie stał trzeci posterunek, przejrzawszy po drodze ulice Richelieu i Villedot, bardzo ustronne, bo graniczące prawie z wałami miejskimi, i bardzo mało zaludnione.

– Kto dowodzi tym posterunkiem? – zapytał kardynał.

– Villequier – odpowiedział Guitaut.

– Do diabła!... – rzekł Mazarini. – Pomów z nim sam, wiesz, żeśmy na siebie krzywi, odkąd ty miałeś polecenie aresztować księcia de Beaufort, a on utrzymywał, że to jemu, jako kapitanowi gwardii króla, należało się to szczęście.

– Wiem o tym dobrze i już mu sto razy mówiłem, iż nie ma najmniejszej racji. Król nie mógł mu dać tego rozkazu, bo i król wówczas miał dopiero lat cztery.

– Tak, ale ja mogłem był dać mu ten rozkaz, a wybrałem ciebie.

Guitaut, nic nie odpowiedziawszy, pojechał naprzód, dał się poznać szyldwachowi i kazał przywołać pana de Villequier.

Ten zaraz podszedł.

– A!... To pan Guitaut – rzekł kwaśno, a zwykle był kwaśny. – Cóż pan u diabła tu porabiasz?

– Przychodzę pana zapytać, czy tu co nowego słychać.

– A cóż pan chcesz, u diabła, żeby tu było słychać. Krzyczą: „Niech żyje król” i „Precz z Mazarinim”, ale to nie nowina, już od dość dawna przywykliśmy do tych krzyków.

– I należycie do chóru – odpowiedział Guitaut ze śmiechem.

– Dalibóg, miałbym wielką ochotę, bo, mój panie Guitaut, według mnie, oni mają rację; ja sam oddałbym przez pięć lat moją pensję, której mi wcale nie płacą, ażeby tylko król był o pięć lat starszy.

– Doprawdy? A cóż by się przez to zmieniło, gdyby król miał o lat pięć więcej?

– To, że król stałby się pełnoletni i sam wydawałby rozkazy, a większą przyjemnością przecie byłoby słuchać wnuka Henryka IV niż syna Piotra Mazariniego. Dla króla dałbym się zabić z ochotą!... Ale gdybym poniósł śmierć za Mazariniego, jak o mało co dziś siostrzeniec pański, żaden raj, nawet najbardziej błogi, nie pocieszyłby mnie nigdy.

– Dobrze, dobrze, panie Villequier – odezwał się Mazarini – bądź pan spokojny, nie omieszkam o tym przywiązaniu zawiadomić króla.

Potem zwrócił się do eskorty:

– Wszystko idzie dobrze, panowie, wracajmy.

– O! – rzekł Villequier. – I Mazarini był tutaj! Tym lepiej, od dawna pragnąłem mu w oczy powiedzieć, co o nim myślę; dostarczyłeś mi tej sposobności, Guitaut, a chociaż twoje względem mnie zamiary nie były może najlepsze, jednak ci dziękuję.

I okręciwszy się na pięcie, wszedł do kordegardy, gwiżdżąc śpiewkę frondystów.

Tymczasem Mazarini powracał głęboko zadumany. To, co usłyszał kolejno od Commingesa, Guitauta i Villequiera, utwierdziło go w myśli, że – w razie ważniejszych wypadków – miałby po swojej stronie tylko królową, a na domiar złego królowa tak często opuszczała swych przyjaciół, że ministrowi, pomimo wszelkich przedsiębranych ostrożności, poparcie jej wydawało się bardzo niepewne.

Przez cały czas tej nocnej przejażdżki, która trwała prawie godzinę, kardynał, przyglądając się kolejno Commingesowi, Guitautowi i Villequierowi, badał szczególnie postawę jednego człowieka.

Człowiek ten, który wobec pogróżek ludu pozostał niewzruszony i ani się zmarszczył na żarty Mazariniego, jak i na te, które je wywołały, człowiek ten wydawał mu się istotą wyjątkową, dostateczne zahartowaną na wypadki, jakie się odbywały obecnie, a zwłaszcza na te, które łatwo dawały się przewidzieć już w bliskiej przyszłości.

Zresztą nazwisko d’Artagnan nie było mu zupełnie nieznane, jakkolwiek Mazarini przybył do Francji dopiero w roku 1634 czy 1635, to jest w siedem czy osiem lat po wypadkach, które opowiedzieliśmy w poprzedniej historii. Zdawało się kardynałowi, że nazwisko to jest wsławione, jako należące do człowieka, który w pewnych okolicznościach, jakich już sobie nie przypominał, złożył dowody wzorowej odwagi, zręczności i poświęcenia.

Myśl ta tak opanowała jego umysł, że postanowił ją niezwłocznie wyjaśnić; ale tych wiadomości o d’Artagnanie mógł jawnie żądać tylko od niego samego.

Z kilku słów, które wyrzekł porucznik muszkieterów, kardynał poznał gaskońskie pochodzenie, a Włosi i Gaskończycy znają się zbyt dobrze, zbyt są do siebie podobni, aby nie przypisywali sobie nawzajem swoich cech.

Kardynał, powróciwszy do Palais-Royal od strony parkanu ogrodowego, zapukał do małej furtki i podziękowawszy d’Artagnanowi oraz poprosiwszy go, żeby zaczekał na dziedzińcu pałacu, skinął na Guitauta, ażeby za nim podążył.

– Mój drogi Guitaut – rzekł kardynał, opierając się na ramieniu starego kapitana gwardii – mówiłeś mi przed chwilą, że już od lat dwudziestu służysz królowej.

– Tak, to prawda – odpowiedział Guitaut.

– Otóż, drogi mój Guitaut... – ciągnął dalej kardynał – zauważyłem, że oprócz odwagi, aż nazbyt znanej, i wierności nieporównanej, odznaczasz się jeszcze doskonałą pamięcią.

– Wasza ekscelencja to zauważył – odrzekł kapitan – do diabła, tym gorzej dla mnie.

– Dlaczego?...

– Bo jednym z najważniejszych przymiotów dworaka jest umieć zapominać.

– Ale ty nie jesteś dworakiem, Guitaut, jesteś dzielnym żołnierzem, a także kapitanem, jakich zostało kilku jeszcze z czasów Henryka IV, ale jakich niestety w przyszłości już nie będzie.

– O!... Wasza ekscelencjo, czy kazałeś mi tu przyjść, ażeby postawić mi horoskop?

– Nie – odparł Mazarini ze śmiechem – prosiłem, ażebyś tu przyszedł, bo chciałem się od ciebie dowiedzieć, czyś nie zauważył naszego porucznika gwardii.

– Pana d’Artagnan?

– Tak.

– Nie potrzebowałem go zauważać, wasza ekscelencjo, znam go od dawna.

– Cóż to za człowiek?

– Ależ to Gaskończyk – odrzekł Guitaut, zdziwiony pytaniem.

– Tak, to wiem, ale chciałem cię zapytać, czy to człowiek, któremu można zaufać?

– Pan de Tréville bardzo go szanuje, a pan de Tréville, jak panu wiadomo, należy do wielkich przyjaciół królowej.

– Chciałem się dowiedzieć, czy ten człowiek dał się już dobrze poznać.

– Jeżeli wasza ekscelencja pyta, czy był dzielnym żołnierzem, to mógłbym odpowiedzieć twierdząco. Przy oblężeniu la Rochelle, w wąwozie de Suse, pod Perpignan, więcej on, jak słyszałem, dokazał, niż było jego obowiązkiem.

– Ale widzisz, mój Guitaut, my, biedni ministrowie, potrzebujemy często ludzi nie tylko walecznych. Potrzebujemy i ludzi zręcznych. Czy za czasów kardynała, pan d’Artagnan nie był zamieszany w jaką intrygę, z której potem bardzo zręcznie się wywikłał?

– Co do tego – rzekł Guitaut, widząc, że kardynał chce od niego wydobyć wszystkie wiadomości – zmuszony jestem powiedzieć waszej ekscelencji, że nie wiem nic więcej ponad to, co te same pogłoski mogły panu donieść. Nigdy się nie mieszałem do intryg, a jeżeli kiedykolwiek doszło mnie jakieś zwierzenie o cudzych intrygach, to ponieważ tajemnica do mnie należy, wasza ekscelencjo, uznaję za stosowniejsze zachować ją dla tych, którzy mi zawierzyli.

Mazarini potrząsnął głową.

– O!... – rzekł. – Daję słowo, że ministrowie są szczęśliwi, wiedząc o wszystkim, czego chcą.

– Wasza ekscelencjo – podchwycił Guitaut – to może dlatego, że nie ważą oni wszystkich ludzi na jednakowych szalach i mogą udawać się do ludzi wojny, gdy idzie o wojnę, a do ludzi intryg, gdy idzie o intrygi. Niech się wasza ekscelencja zwróci do jakiegoś intryganta z epoki, o której mowa, a otrzyma od niego, co zechce, naturalnie, płacąc za to dobrze.

– E! Do licha!... – podchwycił Mazarini, krzywiąc się tak, jak zwykle, gdy chodziło o pieniądze w takim znaczeniu. – Ha! To się zapłaci, jeżeli nie ma innego sposobu.

– Czy wasza ekscelencja na serio żąda, ażebym jej wskazał człowieka, który też wmieszany był we wszelkie intrygi?

– _Per Bacco!... –_ podchwycił Mazarini, bo już się niecierpliwił. – Od godziny o to tylko cię proszę, żelazna głowo.

– Jest jeden, za którego ręczę, jeżeli tylko zechce mówić.

– To już do mnie należy.

– O! Wasza ekscelencjo, nie zawsze łatwo skłonić do mówienia takich ludzi, którzy mówić nie chcą.

– Ba! Przy cierpliwości i tego można dokazać. I cóż to za człowiek?

– To hrabia de Rochefort.

– Hrabia de Rochefort!...

– Na nieszczęście znikł on przed czterema czy pięciu laty i nie wiem, co się z nim stało.

– To ja się dowiem, mój Guitaut – odrzekł Mazarini.

– Więc dlaczegóż wasza eminencja skarżył się przed chwilą, że o niczym nie może wiedzieć?

– I sądzisz – podchwycił Mazarini – że Rochefort...

– On był duszą oddany kardynałowi; ale uprzedzam waszą ekscelencję, kosztować to będzie drogo; kardynał hojny był dla swoich ludzi.

– Tak, tak, mój Guitaut – odrzekł Mazarini – był to wielki człowiek, ale miał tę wadę. Dziękuję ci, skorzystam z twojej rady, i to nawet tego wieczora.

A ponieważ w tej chwili rozmawiający przybyli już na dziedziniec Palais-Royal, kardynał pożegnał Guitauta skinieniem ręki i spostrzegłszy oficera, który przechadzał się tam i z powrotem, zbliżył się do niego.

Był to d’Artagnan, który czekał, zgodnie z rozkazem kardynała.

– Chodź, panie d’Artagnan – rzekł Mazarini najsłodszym głosem – mam dla ciebie polecenie.

D’Artagnan skłonił się, podążył za kardynałem i w chwilę później znalazł się znowu w gabinecie, z którego był wyszedł. Kardynał usiadł przed biurkiem i wziął arkusz papieru, na którym napisał kilka wierszy.

D’Artagnan stał niewzruszony i czekał bez niecierpliwości, ale i bez zaciekawienia. Stał się on automatem urzędowym, działającym, albo raczej spełniającym rozkazy, jak za naciśnięciem sprężyny.

Kardynał złożył list i przyłożył pieczęć.

– Panie d’Artagnan – rzekł – zaniesiesz tę depeszę do Bastylii i przyprowadzisz osobę, o której tu mowa. Weźmiesz karetę, eskortę i pilnować będziesz tego więźnia bacznie.

D’Artagnan wziął list, podniósł rękę do kapelusza, odwrócił się na pięcie, tak że dokładniej nie mógł tego uczynić sierżant uczący żołnierzy podczas musztry, wyszedł i za chwilę słychać było, jak rozkazywał krótko, jednostajnym głosem:

– Czterech ludzi do eskorty, karetę i mego konia.

W pięć minut później rozległ się turkot kół karety, żelastwa i koni, tętniących kopytami po bruku podwórza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: