- promocja
Dwanaście opowiadań tułaczych - ebook
Dwanaście opowiadań tułaczych - ebook
Gabriel García Márquez to pisarz zasłuchany w innych i chciwy opowieści zasłyszanych.
Bohaterów poszczególnych opowieści Dwunastu opowiadań tułaczych autor poznał w różnych okresach swoich „tułaczek” po Europie, a niektóre z niezwykłych przypadków przydarzyły mu się osobiście. Opuszczając po raz pierwszy w swoich dziełach magiczny świat Karaibów, García Márquez odkrywa poprzez swoich bohaterów już to cudownie nierealną, już to absurdalną lub straszną i egzotyczną, choć jak najbardziej prawdziwą Europę.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0581-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwanaście umieszczonych w tej książce opowiadań zostało napisanych w ciągu ostatnich osiemnastu lat. Zanim uzyskały swój obecny kształt, pięć z nich było dziennikarskimi felietonami i scenariuszami filmowymi, a jedno telewizyjnym serialem. Inne z kolei opowiedziałem piętnaście lat temu w trakcie nagrywanego wywiadu; przyjaciel, który ich wysłuchał, spisał całą historię i opublikował, a teraz ja napisałem ją na nowo, za punkt wyjścia biorąc ową wcześniejszą wersję. Było to dziwne doświadczenie twórcze, warte wyjaśnienia choćby po to, żeby dzieci, które chcą zostać pisarzami, już teraz dowiedziały się, jak zaborczy i wyniszczający jest nałóg pisania.
Pierwszy pomysł nasunął mi się na początku lat siedemdziesiątych w wyniku proroczego snu, jaki miałem po pięcioletnim pobycie w Barcelonie. Śniło mi się, że jestem na własnym pogrzebie i że idę w gronie przyjaciół ubranych w ciężką żałobę, ale w radosnych nastrojach. Wyglądaliśmy na uszczęśliwionych tym spotkaniem. A szczególnie ja, bo szczęśliwym zbiegiem okoliczności moja własna śmierć stała się wspaniałą okazją do spotkania moich latynoamerykańskich przyjaciół, tych od dawien dawna, tych najbliższych sercu, tych, których nie widziałem już od wieków. Pod koniec uroczystości, kiedy zaczęli już odchodzić, też chciałem pójść z nimi, ale jeden z przyjaciół dał mi do zrozumienia, kategorycznie i nieodwołalnie, że dla mnie zabawa już się skończyła. „Jesteś jedynym, który nie może stąd odejść”, powiedział. Dopiero wtedy zrozumiałem, że umrzeć to znaczy już nigdy więcej nie spotkać przyjaciół.
Nie wiem, dlaczego odczytałem ów pouczający sen jako uświadomienie sobie własnej tożsamości i pomyślałem, że jest to dobry punkt wyjścia, by napisać o dziwnych przypadkach, jakie spotykają Latynosów w Europie. Było to pokrzepiające odkrycie, nieco wcześniej ukończyłem bowiem Jesień patriarchy, moją najtrudniejszą i najbardziej karkołomną pracę, i nie bardzo wiedziałem co dalej.
Przez mniej więcej dwa lata notowałem wszystkie tematy, które przychodziły mi do głowy, nie zastanawiając się, co z nimi pocznę. A że owego wieczoru, kiedy zdecydowałem się zapisywać nasuwające mi się pomysły, nie miałem pod ręką żadnego notesu, moi synowie pożyczyli mi zwykły zeszyt. Podczas naszych kolejnych i dość licznych podróży sami go przewozili w tornistrze, obawiając się, że ja mogę ów zeszyt zapodziać. Zanotowałem sześćdziesiąt cztery tematy, i to z taką wielością szczegółów, że tylko siadać i pisać.
Już w Meksyku, po moim powrocie z Barcelony w roku 1974, stało się dla mnie jasne, że przyszła książka nie powinna być powieścią, jak początkowo zakładałem, ale zbiorem opowiadań, opartych na dziennikarskich faktach, dzięki fortelom poezji ocalonych od rychłej śmierci. Do tamtej pory napisałem trzy zbiory opowiadań. Żaden z nich nie powstawał jako spójna, z góry przemyślana całość. Każde opowiadanie było dziełem tyleż autonomicznym, co i przypadkowym. Zamiar napisania sześćdziesięciu czterech opowiadań jednym ciągiem, tak by zachować wewnętrzną jednolitość tonacji i stylu, które w pamięci Czytelnika uczyniłyby z nich nierozdzielną całość, zapowiadał więc fascynującą przygodę.
Pierwsze dwa – Ślad twojej krwi na śniegu i Szczęśliwe lato pani Forbes – napisałem w 1976 roku i natychmiast opublikowałem w dodatkach literackich wielu czasopism różnych krajów. Pisałem codziennie, bez chwili spoczynku, ale w połowie trzeciego opowiadania, właśnie tego o moim pogrzebie, poczułem, że ogarnia mnie zmęczenie znacznie większe niż przy pisaniu powieści. To samo przydarzyło mi się przy czwartym opowiadaniu. Do tego stopnia, że zabrakło mi sił i odwagi, żeby któreś z nich dokończyć. Teraz już wiem dlaczego: wysiłek przy pisaniu krótkiego opowiadania jest równie intensywny jak przy rozpoczynaniu powieści. W pierwszym akapicie powieści należy bowiem określić wszystko: jej strukturę, ton, styl, rytm, długość, czasem nawet charakter jednej z postaci. Reszta jest już radością pisania, najintymniejszą i przeżywaną w niewyobrażalnej samotności, i jeśli człowiek nie spędza reszty życia na poprawianiu książki, to tylko dlatego, że hart ducha potrzebny do jej rozpoczęcia jest niezbędny również do jej zakończenia. Opowiadanie nie ma za to ani początku, ani końca: albo załapie i zacznie się kleić, albo nie załapie i nie będzie się kleić. A jeśli nie, to z mojego doświadczenia i z doświadczenia innych wynika, że w większości przypadków najlepiej jest zacząć wszystko od nowa albo wyrzucić do kosza. Ktoś, nie pamiętam już kto, znakomicie to wyraził w pokrzepiającym zdaniu: „Dobrego pisarza poznaje się bardziej po tym, co drze na strzępy, niż po tym, co drukuje”. Nie podarłem, co prawda, brudnopisów i notatek, ale uczyniłem coś znacznie gorszego: puściłem je w niepamięć.
Pamiętam, że jeszcze w Meksyku zeszyt jak nieszczęsny rozbitek pośród sztormu papierzysk dryfował po moim biurku do roku 1978. Pewnego dnia, szukając czegoś zupełnie innego, uprzytomniłem sobie, że od pewnego czasu nie widziałem go. Nie przejąłem się tym. Ale kiedy się przekonałem, że rzeczywiście go nie ma, ogarnęła mnie panika. W całym domu nie uchował się kąt, którego byśmy dokładnie nie przeszukali. Odsunęliśmy wszystkie meble, rozmontowaliśmy regały, aby upewnić się, że zeszyt nie spadł za książki, poddaliśmy również służbę i przyjaciół niewybaczalnym przesłuchaniom. Kamień w wodę. Jedynym możliwym – a nawet wysoce prawdopodobnym – wyjaśnieniem było to, że podczas jednej z licznych i wielokrotnie przeze mnie dokonywanych akcji likwidowania nadmiaru papierów zeszyt wylądował w koszu.
Byłem zaskoczony własną reakcją: tematy, o których przez cztery niemal lata w ogóle nie pamiętałem, stały się dla mnie sprawą honoru. Próbując je odzyskać za wszelką cenę, z nie mniejszym niż ich pierwsze spisanie mozołem zdołałem zrekonstruować zapis trzydziestu. A że sam trud przypominania ich sobie stworzył mi okazję do zrobienia czystki, bezlitośnie wyeliminowałem te, które wydawały mi się nie do uratowania, i w rezultacie pozostało ich osiemnaście. Tym razem solennie postanowiłem, że napiszę je wszystkie od razu, jedno po drugim, ale szybko zrozumiałem, że straciłem do nich serce. A jednak, wbrew temu, co sam zawsze radziłem początkującym pisarzom, nie wyrzuciłem ich do kosza, ale ponownie włączyłem do archiwum. Tak na wszelki wypadek.
Gdy w 1979 roku zacząłem Kronikę zapowiedzianej śmierci, stwierdziłem, że w przerwach pomiędzy dwiema książkami tracę nawyk pisania i że z coraz większą trudnością przychodzi mi rozpoczynanie od nowa. Stąd też od października 1980 roku do marca 1984 narzuciłem sobie obowiązek pisania cotygodniowych felietonów dla dzienników kilku krajów: i dla dyscypliny, i żeby mi ręka nie wyszła z wprawy. Pomyślałem wówczas, że mój konflikt z zeszytowymi zapiskami wynikał z nierozwiązanego ciągle problemu wyboru gatunku literackiego i że – w gruncie rzeczy – nie powinny to być opowiadania, tylko felietony. Tyle że po opublikowaniu pięciu felietonów opartych na pomysłach z zeszytu znowu zmieniłem zdanie: nadawały się bardziej na scenariusze filmowe. W ten sposób powstało pięć filmów i serial telewizyjny.
Nie byłem jednak w stanie przewidzieć, że praca felietonisty i scenarzysty odmieni część moich pomysłów na opowiadania do tego stopnia, że nadawszy im wreszcie kształt ostateczny, będę musiał iście po aptekarsku oddzielać moje własne pomysły od sugestii poddawanych mi przez reżyserów podczas przygotowywania scenariuszy. Jednoczesna współpraca z pięcioma różnymi twórcami podsunęła mi zarazem myśl o zmianie metody pisania opowiadań: zaczynałem któreś z nich, kiedy miałem czas, zostawiałem, kiedy czułem się zmęczony albo gdy pojawiał się jakiś nieprzewidziany projekt, następnie zaś zaczynałem inne. Po roku z okładem sześć z osiemnastu tematów trafiło do kosza, w tym również ten o moim pogrzebie, nigdy bowiem nie udało mi się zadowalająco odtworzyć owej pysznej zabawy, która mi się przyśniła. Za to pozostałe opowiadania zdawały się odzyskiwać oddech zwiastujący długie życie.
To właśnie dwanaście opowiadań z tej książki. We wrześniu ubiegłego roku były już gotowe do druku po kolejnych dwóch latach dość nieregularnej pracy. I w ten sposób nastąpiłby kres ich ustawicznej tułaczki z biurka do kosza i z powrotem, gdyby w ostatniej chwili nie opadła mnie jeszcze jedna, ostateczna, wątpliwość. Zważywszy, że opowiadania dzieją się w różnych miastach europejskich, które opisywałem takimi, jakimi zachowały się w mej pamięci, i przebywając od nich z dala, zapragnąłem sprawdzić, na ile zawodna była moja pamięć po niemal dwudziestu latach, i wybrałem się na błyskawiczny rekonesans do Barcelony, Genewy, Rzymu i Paryża.
Żadne z tych miast nie miało już nic wspólnego z moimi wspomnieniami. Wszystkie, jak cała obecna Europa, były rozmyte przez zaskakujące odwrócenie porządku rzeczy: prawdziwe wspomnienia wydawały mi się urojeniami pamięci, podczas gdy te zafałszowane były tak przekonujące, iż zastąpiły rzeczywistość. Nie byłem więc w stanie oddzielić rozczarowania od nostalgii. To było ostateczne rozwiązanie. Wreszcie znalazłem coś, czego mi najbardziej brakowało do zakończenia książki, a czego dostarczyć mi mogły jedynie upływające lata: perspektywę w czasie.
Po powrocie z owej szczęśliwej podróży znowu siadłem do pisania opowiadań, redagując je wszystkie od nowa w ciągu ośmiu gorączkowych miesięcy, podczas których nie musiałem zadawać sobie pytania, gdzie kończy się życie, a zaczyna wyobraźnia, bo wspomagało mnie przypuszczenie, że być może nigdy nie miało miejsca nic z tego, co przeżyłem w Europie dwadzieścia lat wcześniej. Pisanie nabrało takiej płynności, iż czasami czułem, że piszę li tylko dla samej frajdy opowiadania, co jest dla człowieka stanem najbliższym lewitacji. Poza tym, pracując nad wszystkimi jednocześnie, przeskakując swobodnie od jednego do drugiego, zdołałem przyjrzeć im się z odpowiedniego dystansu, co uratowało mnie od męczenia kolejnych początków i pomogło wyłowić wynikające z lenistwa powtórzenia i zabójcze sprzeczności. Sądzę, że w ten sposób osiągnąłem efekt najbliższy zbiorowi opowiadań, jaki zawsze chciałem napisać.
Oto on, gotów do podania na stół po tak długiej tułaczce w tę i z powrotem i walce na śmierć i życie z przewrotną niepewnością rozterek. Wszystkie opowiadania, poza pierwszymi dwoma, zostały ukończone w tym samym czasie i każde z nich opatrzone jest datą jego rozpoczęcia. Porządek przyjęty w tym wydaniu odpowiada kolejności, w jakiej zapisywane były w zeszycie.
Zawsze sądziłem, że każda następna wersja opowiadania jest lepsza od poprzedniej. A skąd wiadomo, która powinna być ostatnia? To sekret zawodu, który nie rządzi się prawami rozumu, lecz magią instynktów, tak samo jak kucharka wie, kiedy zupa już jest gotowa. W każdym razie, żeby uniknąć wątpliwości, nie będę tych opowiadań ponownie czytał, tak jak nigdy nie przeczytałem po wydaniu, ze strachu przed wyrzutami sumienia, żadnej z moich książek. Kto je przeczyta, będzie wiedział, co z nimi zrobić. Na szczęście trafienie do kosza może być dla tych dwunastu tułaczych opowiadań ukojeniem, jakie daje szczęśliwy powrót do domu.
Gabriel García Márquez
Cartagena de Indias, kwiecień, 1992Szczęśliwej podróży, panie prezydencie
Siedział na drewnianej ławce w cieniu pożółkłych liści wyludnionego parku i z dłońmi wspartymi o srebrną gałkę laski przyglądał się zakurzonym łabędziom, myśląc o śmierci. Kiedy po raz pierwszy przyjechał do Genewy, jezioro było spokojne i przejrzyste, oswojone mewy pozwalały karmić się z ręki, a spacerujące po promenadzie kobiety do towarzystwa ze swymi jedwabnymi parasolkami i w woalkach z organdyny wyglądały o szóstej po południu jak zjawy. A teraz, jak wzrok sięgał, jedyną kobietą do towarzystwa była kwiaciarka na wymarłym nabrzeżu. Trudno mu było uwierzyć, że czas zdołał dokonać tylu spustoszeń nie tylko w jego własnym życiu, ale i na całym świecie.
Był jeszcze jednym bezimiennym w mieście bezimiennych znakomitości. Na sobie miał ciemnoniebieski garnitur w białe prążki, brokatową kamizelkę i sztywny kapelusz emerytowanych sędziów. Miał dumne, muszkieterskie wąsy, bujne popielate włosy romantycznie pofalowane, ręce harfisty z obrączką wdowca na serdecznym palcu lewej dłoni i wesołe oczy. Jedynym, co zdradzało stan jego zdrowia, było zmęczenie skóry. Nawet teraz, w siedemdziesiątym trzecim roku życia, cechowała go nienaganna elegancja. Niemniej owego ranka wszelka próżność była mu obca. Lata chwały i potęgi minęły dlań bezpowrotnie i teraz trwały jedynie lata śmierci.
Wrócił do Genewy po dwóch wojnach światowych w poszukiwaniu odpowiedzi ostatecznie rozstrzygającej pochodzenie bólu, którego lekarze z Martyniki nie byli w stanie rozpoznać. Zamierzał spędzić tu nie więcej niż piętnaście dni, ale mijało już sześć tygodni wyczerpujących badań, niepewnych wyników, a końca wciąż nie było widać. Szukali bólu w wątrobie, w nerkach, w trzustce, w prostacie, tam, gdzie było go tyle co nic. Aż do owego niepożądanego czwartku, kiedy to najmniej utytułowany lekarz z całej plejady badających go znakomitości umówił się z nim na dziewiątą rano na oddziale neurologii.
Gabinet sprawiał wrażenie klasztornej celi, a lekarz był niziutki i ponury i miał prawą dłoń w gipsie z powodu złamanego kciuka. Gdy zgasił światło, na ekranie pojawiło się zdjęcie rentgenowskie kręgosłupa, którego on z początku nie rozpoznał jako własnego, dopóki lekarz nie wskazał mu spojenia kręgów poniżej pasa.
– Tu jest pański ból – powiedział mu.
Dla niego nie było to takie proste. Odczuwany przezeń ból był nieuchwytny i trudny do umiejscowienia, bo czasem wydawało mu się, że czuje go w prawym boku, kiedy indziej, że doskwiera mu w dolnej części brzucha, a nierzadko pojawiał się jako nagłe ukłucie w pachwinie. Nie odrywając wskazówki od ekranu, lekarz wysłuchał go z zaciekawieniem. – I dlatego tak długo nas zwodził – powiedział. – Ale teraz już wiemy, że siedzi tutaj. – Następnie przytknął palec wskazujący do skroni i sprecyzował: – Chociaż ściśle mówiąc, panie prezydencie, wszelki ból bierze się stąd.
Jego styl stawiania diagnozy był tak przesycony dramatyzmem, iż końcowe orzeczenie wydawało się wręcz pomyślne: prezydent musi poddać się ryzykownej, acz nieuchronnej operacji. Ten ze swej strony zapytał lekarza, jaki jest stopień ryzyka, stary doktor zaś nadał swojej odpowiedzi silny odcień niepewności:
– Tego nie jesteśmy w stanie dokładnie określić.
Do niedawna, dodał, ryzyko nieszczęśliwych wypadków było duże, a jeszcze większe niebezpieczeństwo paraliżu rozmaitego stopnia. Ale mając na względzie postępy w medycynie z ostatnich dwóch wojen światowych, obawy te należą już do przeszłości.
– Może pan iść spokojnie – rzekł na koniec. – Proszę wszystko przygotować i powiadomić nas. I przede wszystkim proszę nie zapominać, że im szybciej, tym lepiej.
To nie był najlepszy poranek dla strawienia tak złej wiadomości, do tego jeszcze pod gołym niebem. Opuścił hotel wcześnie rano, nie biorąc palta, bo przez okno zobaczył ostro świecące słońce, i przeszedł się miarowym krokiem z Chemin du Beau Soleil, gdzie znajdował się szpital, aż do parku Angielskiego, kryjówki zakochanych par. Siedział tam już ponad godzinę, nieustannie myśląc o śmierci, kiedy zaczęła się jesień. Jezioro spieniło się niczym wzburzony ocean, a nagły wiatr przygnał mewy i strącił ostatnie liście. Prezydent wstał i zamiast kupić kwiat u kwiaciarki, zerwał margerytkę z klombu i wpiął ją w butonierkę. Kwiaciarka nakryła go.
– To nie boża łączka, szanowny panie – powiedziała rozgoryczona. – To jest własność rady miejskiej.
Nie zwrócił na nią uwagi. Oddalił się lekkim krokiem, trzymając laskę wpół i od czasu do czasu kręcąc nią młynka z szykiem co nieco frywolnym. Na moście Mont Blanc pospiesznie zdejmowano szaleńczo trzepoczące flagi Konfederacji, a strzelista fontanna zwieńczona pianą zgasła przedwcześnie. Prezydent nie poznał swojej kawiarni na nabrzeżu, bo zwinięto już zieloną plandekę markizy i zamknięto okwiecone ogródki. Wewnątrz, mimo dnia, zapalono lampy, a kwartet smyczkowy grał wczesnego Mozarta. Prezydent wziął gazetę z odłożonej na kontuarze sterty pism dla klientów, powiesił na wieszaku kapelusz i laskę, nałożył okulary w złotej oprawie, by przy najbardziej odosobnionym stoliku oddać się lekturze, i dopiero wtedy uświadomił sobie, że już jest jesień. Zaczął od przejrzenia międzynarodowej kolumny, gdzie bardzo rzadko zdarzało mu się natrafić na jakąkolwiek wiadomość z Ameryki Łacińskiej, a następnie przeszedł do czytania gazety od końca, czekając na podanie mu przez kelnerkę codziennie przez niego zamawianej butelki wody Evian. Przed ponad trzydziestu laty, ulegając zaleceniom lekarzy, zrezygnował z picia kawy. Zastrzegł sobie jednak: „Gdybym pewnego dnia nabrał pewności, że umrę, wróciłbym do kawy”. Być może nadeszła już pora.
– Poproszę również o kawę – zamówił w doskonałej francuszczyźnie. I nie zważając na dwuznaczność, dodał: – Po włosku, taką, co to umarłego postawi na nogi.
Wypił kawę, nie słodząc, małymi łyczkami, następnie postawił na talerzyku odwróconą dnem do góry filiżankę, aby spływające fusy, pierwszy raz od wielu lat, mogły bez pośpiechu nakreślić czekający go los. Odzyskany smak uwolnił go na moment od ponurych myśli. W chwilę później, jakby stanowiło to część wróżbiarskiego rytuału, poczuł, że ktoś mu się przygląda. Przerzucił wówczas stronę niedbałym gestem, spojrzał znad okularów i ujrzał bladego, nieogolonego mężczyznę w sportowej czapce i w podbitej kożuszkiem kurtce, który, unikając jego spojrzenia, natychmiast odwrócił wzrok.
Twarz wydała mu się znajoma. Wielokrotnie mijali się na szpitalnym korytarzu, a pewnego dnia, gdy przyglądał się łabędziom, ujrzał owego mężczyznę przejeżdżającego na motorowerze przez Promenade du Lac, nigdy jednak nie czuł się przez tamtego rozpoznanym. Nie odrzucił jednak możliwości, że jest to kolejny przypadek częstej na uchodźstwie manii prześladowczej.
Doczytał spokojnie gazetę, dając się unosić przebogatym wiolonczelom Brahmsa, dopóki ból nie okazał się silniejszy od muzycznej narkozy. Spojrzał wówczas na złoty zegarek na dewizce, który nosił przy kieszonce kamizelki, zażył dwie, przewidziane na dwunastą, tabletki uśmierzające i popił ostatnim łykiem wody Evian. Zanim zdjął okulary, odczytał swoje przeznaczenie w fusach po kawie i ciarki przeszły mu po plecach: ujrzał tam niepewność. W końcu zapłacił rachunek, zostawiając skąpy napiwek, zdjął z wieszaka laskę i kapelusz i wyszedł na ulicę, nie spojrzawszy nawet na przypatrującego mu się mężczyznę. Odszedł radosnym krokiem, idąc skrajem klombów pokrytych połamanymi przez wiatr kwiatami i wierząc, że uwolnił się od uroku. Ale wnet usłyszał odgłos podążających za nim kroków i skręciwszy za róg, zatrzymał się i odwrócił. Podążający za nim mężczyzna, chcąc uniknąć zderzenia, stanął w miejscu i zbity z tropu spojrzał nań z odległości nieprzekraczającej dwóch piędzi.
– Pan prezydent – wymamrotał.
– Powiedz swoim mocodawcom, żeby nie robili sobie złudzeń – powiedział prezydent, nie tracąc ani uśmiechu, ani czaru swego głosu. – Cieszę się doskonałym zdrowiem.
– Nikt tego nie wie lepiej ode mnie – odpowiedział mężczyzna przytłoczony ciężarem dostojeństwa, jakie spadło na niego. – Pracuję w szpitalu.
Wymowa i melodyka, nawet nieśmiałość, zdradzały prostego mieszkańca Karaibów.
– Nie powie mi pan, że jest pan lekarzem – odparł prezydent.
– To szczyt moich marzeń, proszę pana – powiedział mężczyzna. – Jestem kierowcą karetki.
– Przykro mi – rzekł prezydent, przeświadczony o swej pomyłce. – To ciężka praca.
– Bez porównania lżejsza od pańskiej.
Przyjrzał mu się bezceremonialnie i wsparłszy się dłońmi na lasce, zapytał z nieudawanym zainteresowaniem:
– Skąd pan pochodzi?
– Z Karaibów.
– To już zdążyłem zauważyć – powiedział prezydent. – Ale z jakiego kraju?
– Z tego samego co pan, proszę pana – powiedział mężczyzna i uścisnął mu dłoń. – Nazywam się Homero Rey.
Prezydent przerwał mu zaskoczony, nie puszczając jego ręki:
– No, no! Niczego sobie nazwisko!
Homero odprężył się.
– To nie wszystko – powiedział. – Homero Rey de la Casa.
Ostry zimowy podmuch znienacka przeszył obu bezbronnych na środku ulicy mężczyzn. Prezydent poczuł, jak mróz chodzi mu po kościach, i uprzytomnił sobie, że nie będzie w stanie przejść bez palta dwóch przecznic dzielących go od knajpki dla ubogich, gdzie zwykł jadać.
– Jest pan po obiedzie? – zapytał Homera.
– Nigdy nie jem obiadu – odparł Homero. – Jem tylko raz dziennie, wieczorem, w domu.
– Proszę zrobić dziś wyjątek – powiedział prezydent, wabiąc całym swym urokiem. – Zapraszam pana na obiad.
Wziął Homera pod ramię i poprowadził do znajdującej się naprzeciwko restauracji, z wypisaną złotymi literami na płóciennej markizie nazwą: Le Boeuf Couronné. Lokal był niewielki, ciepły i zdawało się, że nie ma wolnych miejsc. Homero Rey, zaskoczony, iż nikt nie rozpoznaje prezydenta, przeszedł całą salę, żeby poprosić o pomoc.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji