- nowość
- promocja
Dwie kochanki - ebook
Dwie kochanki - ebook
Nakreślona z epickim nerwem opowieść o gorzkiej polsko-żydowskiej historii, bolesnych rozliczeniach i inicjacji w dorosłość.
Ostatnie lata XX wieku, Prowansja. Pisarz Marcin Cichy zmuszony jest dokonać obrachunku z własnym życiem. Podążając śladami tragicznie zmarłej Maryli-Miriam, swej pierwszej miłości, próbuje równocześnie odnaleźć swoją ścieżkę, którą przed laty zagubił gdzieś między Nowym Sączem, Krakowem i Paryżem. Związek z Agatą, nową kobietą jego życia, rozbudza w nim zarówno nowe nadzieje, jak i stare niepokoje. Oboje muszą stawić czoło przeszłości.
Kolejne podejście Marka Harnego do tajemnic „chłopców z lasu” operujących w beskidzkich kniejach w latach II wojny światowej i zaraz po jej zakończeniu. Autor dzieciństwo i wczesną młodość spędził w Nowym Sączu, jego rodzice byli w czasie wojny zaangażowani w AK-owski ruch oporu – wychował się więc w cieniu „leśnych” legend, mitów, niedopowiedzeń i półprawd. Krótko mówiąc: wie, o czym pisze. W to, że Marek Harny jest niezłym pisarzem, nie wątpię. Piotr Kofta
Marek Harny (ur. 1946) urodził się w Zabrzu, wychował w rodzinnym Nowym Sączu. Ukończył Technikum Chemiczne w Krakowie i studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Chwytał się różnych zajęć, m.in. przez kilka lat był zatrudniony jako pracownik fizyczny w kombinacie siarkowym w Tarnobrzegu. Później pracował jako dziennikarz. Debiutował w roku 1975 tomem opowiadań „Unieś mnie, wielki ptaku”, za który otrzymał Nagrodę im. Stanisława Piętaka. Wydał kilka powieści, m.in. „Urodzony z wiatru”, „Lekcja miłości”, „Samotność wilków”, „Zdrajca”. Jest także autorem trzech książek kryminalno-sensacyjnych o dziennikarzu śledczym Adamie Bukowskim („Pismak”, „Wszyscy grzeszą”, „W imię zasad”). Mieszka w Krakowie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8391-710-8 |
Rozmiar pliku: | 930 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mewa na dachu zakrzyczała głosem małego dziecka i Siwy poczuł, że Agata się obudziła. Sam udawał, że wciąż śpi. Czuł na plecach jej oddech.
– Ty, Siwy… – zamruczała. – A zrobisz mi dziecko?
Nie poruszył się. Wiedział, że ona nie jest pewna, czy on naprawdę nie słyszy czy tylko udaje. Nie wyprowadzał jej z niepewności. Sam nie był niczego pewny, nawet tego, czy ona jednak nie mówiła przez sen. A najbardziej samego siebie. Krzyki mewy i jemu przypominały płacz niemowlęcia. Ale czy to była właściwa chwila, żeby o tym myśleć? Czy w ogóle nie było już za późno?
Agata nie odezwała się więcej i Siwy po chwili z powrotem zapadł w płytki sen. Miał nadzieję, że znów przyśni mu się dziewczyna o czerwonych paznokciach.
– Ta dziewucha nie ma żadnego wstydu – powiedział dziadek Borowicz.
Już samo to wystarczyłoby, żebym odkrył łączące mnie z Marylą pokrewieństwo dusz. Nawet gdyby zabrakło innych powodów. A przecież tamtego lata w Zyndramowicach, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy na podwórku u Kudłoniów, od razu miałem dziwne przeczucie. Że to właśnie ona przewróci wszystko w moim życiu do góry nogami. I że nie miałbym nic przeciw temu.
Był z nią tylko jeden kłopot. Wyglądało na to, że jest dziewczyną wujka Jaśka. Narobił niezłego zamieszania, przywożąc ją do nas na letnisko. Wprawdzie wcześniej zapowiadał, że następnym razem „przyjedzie z kociakiem”, ale wszyscy zrozumieli, że wreszcie ma zamiar się ustatkować. Do tej pory „tylko szalał”, jak mówili dziadkowie, ale swoich szaleństw nie przywoził im do domu. Jeśli teraz uznał, że trzeba przedstawić „kociaka” rodzinie, musiało to znaczyć, że jego zamiary są poważne.
Kiedy więc przez otwarte okno dobiegło nas wycie motoru wujkowego junaka na podjeździe pod Kudłoniową Górkę, wszyscy wylegliśmy przed dom. Od rana padało, okap dachu tylko trochę chronił nas od deszczu, ale nikt na to nie zważał. Ciekawość była silniejsza. Ustawiliśmy się w rzędzie, jak komitet powitalny. Myślę, że słowa „kociak”, którym wtedy się określało panienki z okładek „Przekroju”, nikt z nas nie wziął dosłownie. Wiedzieliśmy o niej tylko tyle, że ładnie śpiewa, bo tym jednym wujek się pochwalił: „Ma cudowny głos, przekonacie się”. Wyobraziłem sobie więc poważną panią, podobną do moich nauczycielek śpiewu w podstawówce.
Trzeba było zobaczyć miny dziadków, kiedy zeskoczyła z motocykla prosto w błotnistą kałużę, w jaką po wielu dniach niepogody zmieniło się podwórko. Widok był wart tych wszystkich godzin deszczowej nudy na wsi, którą musiałem znosić przez cały poprzedni tydzień. W porównaniu z wujkiem wydawała się nieprzyzwoicie młoda. Pod krótką motocyklową kurtką miała tylko cienką letnią sukienkę, całkiem teraz przemoczoną, a na bosych stopach sandałki z pasków. I kiedy tak stała w tym błocie, wszyscy wlepiali oczy w jej paznokcie u nóg, świecące jaskrawą czerwienią.
– Mamo, tato, to jest właśnie Marylka. Moja… koleżanka – zawołał wujek z udawaną swobodą.
Wyglądała na wszystko, tylko nie na koleżankę wujka. Woda ściekała jej z włosów po nosie i policzkach, mokra sukienka oblepiała uda.
– Bardzo się cieszę, że mogę państwa poznać.
Zrobiła niepewny krok naprzód. I chyba miała ochotę wyciągnąć rękę, ale dziadek w tej samej chwili założył swoje za plecy. Jego pierwsze słowa brzmiały:
– Nie zimno pani w nogi?
Babcia wyrzuciła z siebie tylko:
– Hy!
Nie można więc było powiedzieć, że domniemaną narzeczoną wujka spotkało w naszej rodzinie szczególnie serdeczne przyjęcie. Ale czego właściwie mogła się spodziewać? Jaka przyzwoita panna odważyłaby się w tamtych czasach przyjechać na wieś z paznokciami u nóg pomalowanymi na czerwono? Gdyby jeszcze tylko u rąk, to pół biedy, naraziłaby się najwyżej na złe spojrzenia paru dewotek. Ale żeby u nóg? Tego tu jeszcze nie oglądano. Dziadkowie mieli prawo się obawiać, że teraz obgadają ich całe Zyndramowice.
Wszyscy zamilkli, jakby poraziła ich ta świadomość. Tylko wujek Jasiek nie tracił dobrego humoru.
– No to my pójdziemy się rozpakować – rzucił pogodnie.
Chyba tylko ja ucieszyłem się z ich przyjazdu. Zresztą nawet gdyby wujek nie przywiózł z sobą tej dziewczyny, i tak bym się ucieszył. On jeden w całej naszej rodzinie był w miarę normalny. Nie mówię o moich starych. Byli, jacy byli, innych nie miałem. Ale czasem chciało się z kimś pogadać, a do tego tylko on się nadawał. Kiedy pojawiał się u nas w Nowym Sączu, przywoził z sobą powiew szerokiego świata. Mieszkał w Krakowie, mieście prawdziwych kabaretów, klubów jazzowych i studenckiego Teatru 38. Już samo to sprawiało, że wydawał mi się kimś lepszym. A przecież on nie tylko obracał się na co dzień w tych klimatach, on je tworzył. Był jednym z tych mitycznych krakowskich artystów, pośród których i ja chętnie widziałbym się w przyszłości. Grał na saksofonie w jazz-bandzie The Vistula Children, co w moich uszach brzmiało tak zagranicznie. Od czasu do czasu koncertował nawet w Warszawie, w studenckim klubie Stodoła, a latem angażował się w Gdyni do zespołu, który przygrywał do tańca na wycieczkowym statku „Mazowsze”. Statek pływał do Leningradu. Może to nie była taka zagranica jak Paryż, ale zawsze zagranica. Krótko mówiąc, wujek Jasiek żył tak, jak ja sam chciałbym żyć. Wprawdzie od dziecka miałem drewniane ucho, ale wierzyłem, że mogę być niezły w pisaniu.
Przybyli zniknęli w domu, a babcia odzyskała mowę.
– Hy! Wymalowała pazury jak taka spod latarni i wyobraża sobie nie wiadomo co. Ale niedoczekanie!
Gadanie dziadków tylko potęgowało mój zachwyt. Obudziła się we mnie niejasna nadzieja, że czerwone paznokcie Maryli choć trochę rozświetlą swoim blaskiem pozostałe dni wakacji roku 1962, które z konieczności musiałem spędzać na wsi.
Miałem szesnaście lat i właśnie znalazłem się na rozstajach dróg, jak mógłby się wyrazić poeta. W samochodówce w Nowym Sączu zdołałem wytrwać ledwo dwa lata. Na początku drugiej klasy odkryłem, że są ciekawsze sposoby spędzania czasu niż siedzenie na lekcjach, i pobiłem chyba rekord szkoły w wagarowaniu. Mimo to na koniec roku prawie udało mi się wyratować, głównie dzięki temu, że miałem dość niezły bajer. Zawaliłem tylko podstawy konstrukcji maszyn. Wykładał je wyjątkowy ćwok, z którym za cholerę nie szło się dogadać. Moje szczęście, że dyrektor po starej znajomości uległ prośbom dziadka. A może i wziął pod uwagę, że moim ojcem jest ten sławny porucznik Sosna, kurier i dowódca partyzancki, o którym właśnie ukazał się cały artykuł w najnowszym „Roczniku Nowosądeckim”? Szczegółów nie znam, bo dziadek nie zdradził mi, jaki przebieg miała rozmowa z dyrektorem. Kiedy wrócił ze szkoły, czerwony na twarzy ze wstydu za mnie, usłyszałem tylko:
– Gdybym był twoim ojcem, dostałbyś w pysk, aż byś się nakrył nogami!
Na szczęście mój ojciec stosował inne metody wychowawcze. To znaczy, prawdę mówiąc, żadne. W każdym razie dyro okazał łaskę i zgodził się dopuścić mnie do poprawki po wakacjach. Pod warunkiem że dłużej w tej szkole nie zostanę. To akurat było ostatnią rzeczą, z powodu której bym rozpaczał. Sam zawód kierowcy-mechanika wciąż nie wydawał mi się zły. Kiedy wyrosłem z myśli, że będę partyzantem, jak kiedyś mój tato, wykombinowałem sobie, że fajnie byłoby zostać takim twardym facetem, jak szoferzy z filmu Baza ludzi umarłych według opowiadania Marka Hłaski. Pomysł nie przestał mi się podobać, ale moja szkoła nie spodobała mi się wcale.
Jeżeli czegoś żałowałem, to tylko zepsutych wakacji.
A zapowiadały się tak pięknie! Z paczką fajnych kumpli wybierałem się na autostop; chcieliśmy objechać dookoła całą Polskę. Snuliśmy te plany od miesięcy. Najpierw Bieszczady, stamtąd skok na Mazury, jakieś żagielki, kajaczki, później dwa tygodnie nad morzem, włóczęga wzdłuż wybrzeża, od Helu po wyspę Wolin, powrót przez Ziemie tak zwane Odzyskane. A może przez Warszawę, żeby na koniec zaszaleć w stolicy? Oni pojechali, ja wylądowałem na wiosze. Jak co roku. Wszystko przez tego durnia od maszyn.
Jasne, mogłem wyruszyć z nimi, nie zważając na nic. Przecież starzy nie ścigaliby mnie przez milicję. Ale nie byłem bez serca. Może po prostu nie dojrzałem jeszcze, żeby iść z moją rodziną na udry? Nie chciałem, żeby ojciec przeze mnie znów zaczął pić, a matka się zadręczała, że on pije. Krótko mówiąc, zostałem dla świętego spokoju. Może ktoś powie, że wykazałem brak charakteru, mam to gdzieś. Prawda jest taka, że kiedy rodzice przeżywali kolejny kryzys małżeński, dziadek Borowicz czuł się zobowiązany brać sprawy rodziny we własne ręce. A to bywało jeszcze trudniejsze do przeżycia, więc wolałem nie dawać mu do tego sposobności.
Dawniej, kiedy jeszcze chodziłem do podstawówki, nawet dosyć lubiłem wakacje na wsi. Na letnisku miałem więcej swobody niż w domu. Poza tym, tutaj byłem kimś. Nie wątłym chłopaczyną, zapadającym na częste zapalenie migdałków, ale synkiem porucznika Sosny, legendarnego partyzanta Armii Krajowej. W Zyndramowicach, nazywanych wsią partyzancką, wciąż bardzo się liczyło, co kto robił za okupacji. Wielu tutejszych chłopów pomagało wtedy leśnym. Także Kudłonie, u których co roku wynajmowaliśmy pokoje na lato. W ich chałupie była kiedyś partyzancka melina, kurierzy i przeprowadzani przez nich ludzie zatrzymywali się tu przed skokiem na drugą stronę granicy.
Kazek Kudłoń, nasz gospodarz, był namiętnym gawędziarzem. A jeszcze jak sobie wypił trochę śliwowicy własnej roboty, byle nie za dużo, i zagryzł swojską słoniną, zaraz się zaczynało:
– A pamiętacie, jak nasz porucznik… A pamiętacie, jak my z naszym porucznikiem…
Ciągnęły się opowieści o chłopcach z lasu, w których główne role odgrywali przeważnie mój stary i jeszcze jeden partyzant nazwiskiem Szulc, którego nazywano Szalonym Stasiem.
To miało nawet swoje dobre strony, tylko jak długo można być dzieckiem? Z biegiem lat opowieści o wojennych wyczynach ojca spowszedniały, aż w końcu zaczęły mnie nudzić. Coraz trudniej było mi dostrzegać porucznika Sosnę w zmęczonym facecie, który ledwo dźwigał brzemię prowadzenia ksiąg rachunkowych w Spółdzielni Pracy „Tęcza”. Prawdę mówiąc, nie był nawet prawdziwym porucznikiem. Przed wojną nie zdążył skończyć studiów, nie zaliczył więc kursu podchorążych rezerwy. Podobno w konspiracji przeszedł jakieś szkolenie i dostał stopień podporucznika na czas wojny, ale nie zachowały się na to żadne papiery.
Na wsi też się zmieniło od czasów mojej podstawówki. Wyrostki, którym jeszcze parę lat wcześniej imponowałem jako chłopak z miasta, teraz patrzyły na mnie coraz bardziej z góry. Ale powiedziałem sobie: trudno, jest, jak jest, w Zyndramowicach też mieszkają niezłe dziewczyny. Coś już na ten temat wiedziałem. Pojechałem tam z mocnym postanowieniem, że tym razem nie zmarnuję szansy.
Pół godziny później obudziło go słońce, wyłaniające się właśnie zza dachów po drugiej stronie ulicy Langari. Ranek wciąż był wczesny. Z tarasu wpadał świeży powiew znad jeziora Berre, mieszając się z zapachem chleba z piekarni na dole.
Miejsce obok było puste. Doleciał go aromat kawy, ale i bez tego wiedział, że Agata siedzi już na zewnątrz nad swoją pierwszą poranną filiżanką i notatkami do scenariusza serialu o życiu Miriam Podgorski. Założyłby się, że zaraz pojawi się tam także Kola Romanow.
Rzeczywiście, po chwili rozległo się szuranie i głos Agaty, kpiący, ale serdeczny:
– Zdrawstwuj, kniaz’.
– Dobroje utro, cariewna.
W głosie Romanowa dźwięczała nieudolnie skrywana żądza. A nawet już coraz mniej skrywana. Siwy doskonale czuł, co musi chodzić staremu po głowie. On, Siwy, też nie jest już taki młody. A więc… Sytuacja nie była zręczna.
Mimo wszystko wolałby się od Koli nie wyprowadzać. W domu Rosjanina w Martigues mieli kwaterę nie tylko darmową, ale przede wszystkim idealnie położoną dla ich celów. Stąd do miejsca, gdzie Miriam Podgorski zginęła w wypadku samochodowym prawie rok wcześniej, było niewiele ponad dwadzieścia kilometrów. Do Marignane, gdzie spędziła ostatnie miesiące przed śmiercią, jeszcze bliżej. Poza tym stary książę, co z tego, że chyba fałszywy, mógł służyć za przykład dawnej rosyjskiej gościnności. Wygodnie się u niego mieszkało, dobrze jadło i piło. Najważniejsza jednak była rola, jaką Kola przed laty odegrał w życiu Miriam. Bez jego pomocy napisanie prawdziwej historii jej życia było po prostu niemożliwe.
Gdyby nie powód, który ich tu sprowadził, trudno byłoby sobie wymarzyć lepsze miejsce na wakacje z Agatą, może ostatnie takie w życiu Siwego. I chociaż cień Miriam ich nie opuszczał, po zakończeniu pracy próbowali przed sobą udawać, że go z nimi nie ma. Czasem nawet im się to udawało i wtedy czuli się jak na prawdziwych wakacjach. Rano budziły ich mewy, wieczorami długo przesiadywali na tarasie, pijąc wino, aż cichły odgłosy miasta, a na ściany, nagrzane za dnia, wypełzały z zakamarków gekony, nieruchomiejąc czujnie w kręgu światła. W nocy się kochali, a w dzień znajdowali jeszcze czas, żeby pojechać nad morze i popływać.
Wszystko układałoby się więc całkiem dobrze, gdyby nie obecność Tatiany, córki Koli z pierwszego małżeństwa, kobiety znerwicowanej, hałaśliwej i nieznośnej, jak to artystka po trzydziestce, której wciąż nie udawało się przebić. Pojawiła się znienacka kilka dni wcześniej ze swoim aktualnym mężczyzną o imieniu Jean-Paul, również sprawiającym wrażenie niespełnionego. Towarzyszył im dwuletni chłopczyk, owoc poprzedniego związku Tatiany. Na ile Siwy się orientował, wcześniej wcale się do ojca nie wybierała. Podejrzewał, że wizyta nie jest przypadkowa. Tatiana przyjechała zwabiona wieścią, że on i Agata piszą ten scenariusz dla poważnego francuskiego producenta. To znaczy, prawdę mówiąc, głównie pisze go Agata. A on?
Właśnie, jaka właściwie jest jego rola?
Nie po raz pierwszy w życiu nie do końca ją znał i rozumiał. Powinien się wreszcie na coś zdecydować.
Rozmyślania przerwał mu dobiegający z głębi domu wrzask.
– Tato! Nie zechciałbyś mi trochę pomóc i zająć się Lucasem? Wiesz, że my musimy pracować, prawda?
Uśmiechnął się do siebie, bo zdążył się już przekonać, na czym polega poranna praca Tatiany i jej nowego mężczyzny. Niemal każdy dzień zaczynali od awantury. Odgłosy ich kłótni słychać było na całej ulicy. Aż w końcu sąsiedzi mieli tego dość. Któregoś ranka Siwy usłyszał z rana dobiegający zza okna rozzłoszczony głos, którego właściciel, sądząc po akcencie, musiał pochodzić z północy Afryki: Taisez-vous, putain de merde! Tatiana nie tylko nie posłuchała, ale odpowiedziała długą i wyszukaną wiązanką w paryskim slangu. Od tego dnia Arabowie z ulicy Langari także na niego i Agatę popatrywali nieprzyjaźnie.
– Izwini, cariewna. Sama widzisz, jakie ja mam życie – westchnął Kola na tarasie. – Muszę nakarmić wnuka, inaczej umrze mi z głodu.
Szuranie oddaliło się w głąb domu, a chwilę później Agata pojawiła się w drzwiach. W dłoni trzymała rękopis. Jej koszula przeświecała pod słońce.
Podeszła powoli, stanęła w nogach tapczanu. Patrząc Siwemu w oczy, odłożyła kartki na nocną szafkę.
– Słowo daję, aż mi narobiłeś ochoty tym swoim pisaniem – powiedziała. – Zaczynam żałować, że cię wtedy nie znałam…
Czuł, że ta nagła śmiałość ma coś maskować. Skrępowanie? Zazwyczaj dość wstydliwa, Agata czasem wyzwalała się z hamulców w najmniej spodziewanych momentach. Tak jak teraz. Ale dla niego nie była to odpowiednia chwila. Już nie. Dom był już za bardzo pełen ruchu. Dom, ulica.
Agata ujęła końcami palców rąbek koszuli i powoli podciągnęła ją do góry, powyżej bioder.
– Naprawdę was, samców, tak rajcuje patrzenie? – zapytała. – Tak jak to opisałeś? A co właściwie w tym takiego niezwykłego?2
Dzień, w którym niespodziewanie nakryłem śpiące siostry Kudłońki, całkiem gołe, zapamiętałem na całe życie. Tylko czy na pewno zapamiętałem? Takie wspomnienia z biegiem lat obrastają w fantazje i w końcu nie wiadomo, co wydarzyło się w rzeczywistości, a co dodała wyobraźnia.
Zdarzyło się to dokładnie rok przed pojawieniem się w moim życiu dziewczyny o czerwonych paznokciach. Początek lipca roku 1961, w odróżnieniu od następnego, był bardzo gorący, a ja miałem piętnaście lat i właśnie coraz bardziej napalałem się na panienki. W mieście znałem przynajmniej kilka ładniejszych od córek Kazka Kudłonia, ale to one były pierwszymi prawdziwymi kobietami, o które ocierałem się tak blisko. Na wsi było o to łatwiej, nawet drewniana wygódka za stodołą dawała po temu okazje. Od środka zamykało się ją na poluzowany haczyk, który zresztą i tak służył tylko letnikom, bo tutejsi nie widzieli powodu, aby zamykać się przy czynności tak naturalnej. Nie wołali też przerażonym głosem jak miastowi: „Zajęte! Zajęte!”, tylko czekali, siedząc spokojnie na desce, aż ktoś się sam o tym przekona. Łatwo więc było wleźć także na którąś z sióstr, przypadkiem albo i nie. Poza tym można było próbować podglądać je z czereśni, jak w sobotę kąpały się w szafliku przy niezasłoniętym oknie. Ale stamtąd nie za wiele było widać.
Prawdę mówiąc, z biegiem czasu coraz mniej pamiętam, jak siostry naprawdę wyglądały nago, a co sobie wyśniłem później. Jednego byłem pewny – tego dnia zobaczyłem wszystkie trzy jak je Pan Bóg stworzył, choć mogło mi się roić. Nawet po latach wciąż mam w oczach blask ich ciał; po prostu świeciły w pierwszych promieniach wschodzącego właśnie za oknem słońca. Zabłądziłem do ich pokoju przypadkiem. A zresztą może i nie? Może wiódł mnie instynkt piętnastolatka, rozpalonego świadomością, że gdzieś blisko, za jedną czy drugą drewnianą ścianą, dziewczęce ciała rozkwitają w nocnej duchocie, równie upragnione, co niedostępne…
Kudłonie dopiero co przebudowali stary dom pod letników. Strych przerobili na pokoiki dla gości i dostawili nowe schodki, prowadzące do korytarzyka na parterze. W prawo skręcało się do kuchni i wyjścia na podwórze, a w lewo do izby, do której po naszym przyjeździe przeniosły się dziewczęta. Może pomyliły mi się kierunki, kiedy zaspany schodziłem rano do wygódki? A może i nie? Dość że skręciłem w lewo.
Drzwi od pokoiku były otwarte prawie na oścież. Po dziennych upałach w nocy robiło się niewiele chłodniej i samo otwieranie okien nie pomagało. Dopiero przeciąg przynosił złudzenie ulgi. Skradałem się najciszej, jak potrafiłem, bo było jeszcze wcześnie i nie chciałem budzić domowników. Zorientowałem się już, że skręciłem w niewłaściwym kierunku, ale w tej samej chwili zobaczyłem smugę słonecznego światła w korytarzyku i te otwarte drzwi. Pociągnęła mnie ku nim jakaś niewidzialna siła.
I aż mnie poraziło. W tamtych dawnych czasach kobieca nagość była jeszcze czymś tajemniczym, więc widok, jaki mi się ukazał za drzwiami, przyjąłem jako nieoczekiwany dar od losu. Kudłońki spały na jednym wielkim łożu, każda w innej pozie, nieświadome niczego, a przede wszystkim tego, że mają widza. Chociaż… Nie byłbym tego tak do końca pewny. Mimo że starałem się zachowywać jak najciszej, schodki i podłoga w korytarzyku skrzypiały całkiem głośno.
Nie wiedziałem, na której mam zatrzymać oczy, biegały mi w kółko. Najstarsza z sióstr, Bronia, spała na brzuchu, z rozrzuconymi nogami. Gapiłem się na jej białe pośladki, aż Zośka, jakby zniecierpliwiona, że to nie ona jest głównym obiektem zainteresowania, poruszyła się przez sen. A może i nie przez sen. Westchnęła głęboko, pomału obróciła się z boku na plecy, lekko uniosła kolana i rozchyliła uda, odsłaniając przede mną swój największy sekret. Nie potrafiłem zapanować nad oczami, wędrującymi od Broninych pośladków do szpary między nogami Zośki, ukrytej pośród jasnych włosów pod wypukłym brzuchem, unoszącym się i opadającym w rytm oddechu. W końcu zatrzymałem wzrok na Halince. Już wtedy najmłodsza z sióstr podobała mi się najbardziej, choć nie była jeszcze tak rozwinięta jak starsze; jej piersi były jeszcze dziewczęce. Spała cicho jak dziecko, z jedną ręką pod policzkiem, drugą zasłaniając swoją tajemnicę, jakby nawet przez sen była wstydliwa.
Stojąc nad nim na materacu, powoli ściągnęła koszulę. Zaśmiała się.
– Masz minę zadowolonego kota. Jakbyś był już po, a nie przed.
Bo o to właśnie chodzi, pomyślał. Żeby czerpać zadowolenie przed. Żeby wiedzieć, czego się spodziewać, i mieć pewność, że na pewno będzie dobre. Z latami nauczył się to cenić. Nie rozumiał facetów w jego wieku, którzy lecą na nastolatki. O czym z taką gadać?
– Opowiedz mi o tych siostrach – zamruczała.
– Przecież już napisałem.
– Ale więcej.
– Po cholerę? To jakaś perwersja.
– Odezwał się wróg perwersji! Znasz większą niż pisanie?
Później sobie obliczyłem, że w dniu, kiedy zobaczyłem Kudłońki nago, Zośka musiała już być w ciąży ze swoim milicjantem, Władkiem Chrobakiem. Wzięli ślub niedługo później, zaraz po wakacjach. Chrobaki mieszkali po sąsiedzku, nad jarem, obie rodziny były już jakoś spowinowacone. Zdaje się, że któraś z Kudłoniek, kuzynek Zośki, już wcześniej poszła za jakiegoś Chrobaka. A może jakiś kuzyn wziął sobie Chrobaczkę?
Tym razem starym Kudłoniom było chyba trochę wstyd, że córka idzie za milicjanta, i pewnie by jej to wybili z głowy, gdyby nie ten rosnący brzuch, który nawet ja zauważyłem. Później jeszcze podsłuchałem rozmowę Kudłonia z dziadkiem Borowiczem, w której nasz gospodarz gęsto się tłumaczył, że oni przecież nigdy nie mieli nic wspólnego z komuną, a ten Władek, no cóż, w najlepszej rodzinie może się przytrafić… Bo przecież poza tym Chrobakowie byli w porządku, też pomagali partyzantom. Chyba diabeł podkusił tego Władka, że wstąpił do milicji.
Tylko mój ojciec nie okazywał oburzenia. To z kolei doprowadzało do pasji dziadka.
– W ogóle cię nie rozumiem, Piotrze. Od jakiegoś czasu zupełnie przestało cię obchodzić, co się dzieje w tym kraju!
Ojciec jedynie wzruszał ramionami
– Przecież to tylko zwyczajny posterunkowy – odpowiadał beznamiętnie. – Ktoś musi łapać złodziei.
– Tak lekko to mówisz! A właśnie tacy zwyczajni posterunkowi wsadzili cię do kryminału! To oni są podporą reżimu. Zapomniałeś? Wszystko zapomniałeś…
– A po co pamiętać?
Zbiegiem okoliczności zaraz na początku tamtych wakacji Władka Chrobaka wysłano na jakieś kursy w szkole milicyjnej. Nie przyjeżdżał nawet na niedziele. Zośka była niby zaręczona, ale miała dużo swobody. Brakowało jej tylko okazji; we wsi nikt się jakoś nie palił, żeby zadzierać z milicjantem. Chyba wpadłem jej w oko, bo zachowywała się trochę dziwnie. Zdawało mi się, że to zaczęło się właśnie tamtego dnia, kiedy zobaczyłem ją gołą. Jeśli rzeczywiście tak było, znaczyłoby to, że jednak tylko udawała śpiącą.
Tak czy inaczej, prowokowała mnie coraz wyraźniej. Kiedy pomagałem ładować siano na wóz, niby przypadkiem wpadała na mnie, przywierając do moich pleców swoimi miękkimi piersiami i twardym już brzuchem, na dłużej, niż było trzeba. Innym razem kucnęła przy kopie siana i wysikała się przy mnie bez żadnego skrępowania. Następnego dnia wlazła na wiśnię i poprosiła, żebym trzymał drabinę. Pod sukienką, jak zwykle, nie miała majtek. Wkładała je chyba tylko do kościoła.
Nie byłem już taki głupi, żeby niczego nie zauważać. Ani taki mądry, żeby wiedzieć, co naprawdę to wszystko znaczy. Najbardziej się bałem, że się zbłaźnię, napalę się, a ona mnie wyśmieje i zostanę jak ten głupek na weselu. Kim ja byłem dla niej? Tylko smarkaczem, może i z miasta, ale całkiem zielonym.
Nie zdobyłem się na żaden ruch. Co nie znaczy, że o tym nie myślałem. Nawet próbowałem sobie wyobrażać, co będziemy robić, kiedy ją wreszcie dopadnę w dogodnej sytuacji. Obiecywałem sobie, że kiedy jeszcze raz podstawi mi pod oczy to, co ma między nogami, nie będę dłużej udawał ślepego, tylko zachowam się jak facet. Przynajmniej spróbuję, a potem się zobaczy. Będzie, co będzie.
Wieczorami, przed zaśnięciem, dorzucałem do tych planów coraz to nowe szczegóły. Moja wiedza w tej dziedzinie nie była oszałamiająca, ale coś niecoś się słyszało. Wiedziałem już, jak Zośka wygląda nago, i ten widok też podsuwał różne pomysły. Nie mógłbym powiedzieć, że mi się podobała jakoś szczególnie; miała dość pospolitą urodę, rumiane policzki. Płowe włosy czesała gładko przy głowie, czasem splatała je w warkocz, ale częściej tylko wiązała. No, zwykła dziewucha ze wsi, i tyle. Ale kiedy wyczyniała te swoje sztuczki, niby niechcący odsłaniając to i tamto, moje hormony reagowały prawidłowo. A co tam, nie ja miałem się z nią żenić. Od tego był milicjant.
W końcu przestała się bawić w aluzje i późnym popołudniem wyciągnęła mnie do lasu na jagody, pod pretekstem, że wcześniej nie było na to czasu. Rzeczywiście, za dnia wszyscy byli zajęci w polu, ale przecież mogła naszykować dla żniwiarzy pierogów z serem. Skoro jednak uparła się, że muszą być koniecznie z jagodami, miała w tym jakiś cel.
Zanim jeszcze na dobre zapadła noc, napełniliśmy koszyki. Poczułem, że nadeszła godzina próby. A nawet gdybym nie poczuł, dała mi to do zrozumienia wystarczająco wyraźnie. Najpierw w lesie, gdzie było już dość ciemno, złapała mnie pod rękę i przywarła do mnie ciasno. Niby ze strachu.
– Nie bojno ci? – zapytała.
– A czego miałbym się bać? W lesie?
Byłem szczery. W mieście nocą istniało dużo więcej powodów, żeby się bać. Coś o tym wiedziałem.
– Z takim obrońcą to i mnie jakoś raźniej.
Zaśmiała się nerwowo, przyciskając się do mnie jeszcze mocniej i ocierając o moje ramię dużą miękką piersią. Maszerowało się w ten sposób niezbyt wygodnie. Droga przez las była wąska, kamienista, koleiny wyjeżdżone głęboko. No, ale jeśli Zośce ta niewygoda nie przeszkadza, to mnie tym bardziej. Moje hormony znów się odezwały.
Wyszliśmy na polankę, gdzie było jeszcze widno.
– Oj, muszę sobie na chwilę klapnąć, bo mi nogi odlecą – powiedziała.
Zrzuciła gumiaki i padła w trawę pod lasem, dobrze już podrośniętą od czasu sianokosów. Sukienka podjechała wysoko, odsłaniając masywne uda, prawie aż po to miejsce, które już nie było dla mnie tajemnicą. Wystarczyło sięgnąć, byłem tego pewny. Tylko że właśnie jakoś mi przeszło. Sam nie wiem dlaczego. Minuty mijały, a ja siedziałem jak kołek. Ale też zdawało mi się, że to ona, taka starsza i doświadczona ze swoim milicjantem, skoro wcześniej tak nachalnie mnie zaczepiała, to i teraz powinna wziąć sprawy w swoje ręce, pokazać mi, co i jak. A tymczasem leżała jak trup, z zamkniętymi oczami, i czekała nie wiadomo na co. Wreszcie się zniecierpliwiła.
– No, coś ty taki nieśmiały? – spytała, nie otwierając oczu.
Zrozumiałem, że jestem o krok od kompromitacji. Jedyne wyjście, jakie mi przyszło do głowy, to dać jej do zrozumienia, że nie jestem nieśmiały. Tylko wyznaję pewne zasady.
– Masz narzeczonego – powiedziałem. – I to milicjanta…
Jakby ją batem zdzielił.
– I co z tego, że milicjanta? Tobie też się coś nie podoba?
Poderwała się, nawet nie wzuła swoich gumiaków, tylko chwyciła je w jedną rękę, w drugą kobiałkę z jagodami i już jej nie było.
Nie próbowałem jej gonić.
Od tego dnia Zośka traktowała mnie jak wroga. Skończyły się przymilania, uśmieszki, nie mówiąc już o zadzieraniu kiecki. Jeśli się do mnie odzywała, to tylko po to, żeby mi dogryźć, pokazać, jaki jestem głupek i niedołęga. Udawałem, że wcale mnie to jej gadanie nie obchodzi.
Może i dobrze się stało, że nic się nie stało. Jej Władek wrócił parę dni później w niebieskim mundurze, z winklami sierżanta na pagonach, i już do naszego wyjazdu paradowali po wsi razem. Gdyby naprawdę do czegoś doszło między mną i Zośką, a on się dowiedział, to wolę nie myśleć.3
W najbardziej nieodpowiednim momencie przeszkodził im płacz dziecka, tym razem prawdziwy. Jednak byli już tak rozpędzeni, że nic nie potrafiłoby ich powstrzymać i w kilka chwil obojgu udało się skończyć. Mimo wszystko Siwy i teraz nie stracił nad sobą kontroli.
Ponad ramieniem Agaty spojrzał ku drzwiom na taras. Jego wzrok napotkał oczy małego Lucasa i w tej samej chwili chłopczyk zamilkł. Zagapiony na ich nagie ciała zrobił kilka niezdarnych kroków w stronę materaca, stawiając szeroko nóżki. Pielucha w kroku najwyraźniej zawadzała mu bardzo.
– Yyy-yy – wydobył z siebie.
Agata podążyła za wzrokiem Siwego.
– Ja nie mogę! Znów ten mały śmierdziel… – westchnęła.
Siwy zaśmiał się w poduszkę.
– Przeszkadza ci?
– A żebyś wiedział! Nie dość, że się szwenda i podgląda, to jeszcze cuchnie jak skunks. Od razu mi się wszystkiego odechciewa.
Zepchnęła go z siebie, okryła się prześcieradłem. Siwy podniósł się z materaca, nałożył płaszcz kąpielowy. Potem także slipy.
– Chodź do wujka, śmierdzielu – powiedział po polsku.
Złapał Lucasa i wsadził sobie pod pachę, uważając, żeby nie pobrudzić się zawartością pieluchy. Gest był dość brutalny, ale malec przyjął go zadziwiająco spokojnie. Nie zapłakał. Nawet nie zapiszczał.
– Nie rób tego – powiedziała Agata. – Oni wszyscy tylko czekają, żebyś ty to zrobił.
– To co? Ma biegać do południa z kupą między nogami?
– A niech biega. Nie jesteś ich służącym.
Miała rację. Wiedział o tym. Podcieranie Lucasowi tyłka wykraczało poza ramy zwykłego rewanżu. Mogło zostać źle zinterpretowane. Ale żal mu było dziecka.
– Co gówniarz winien? – mruknął tylko.
Kiedy niósł chłopca do łazienki, w całym domu panowała niczym niezmącona cisza. Jakby wszyscy gdzieś sobie poszli, choć Siwy dobrze wiedział, że tylko przyczaili się w swoich pokojach. Aż mu się śmiać zachciało, że zwykłe przewinięcie dziecka może być takim problemem dla ludzi przekonanych, że oto wnoszą nie wiadomo jaki wkład do światowej kultury. Może jeszcze najmniej przewrócone w głowie miał Kola. A przynajmniej on tak bardzo się nie obnosił ze swoją misją.
Małego nie wystarczyło po prostu przewinąć, był ubrudzony po pępek. Siwy musiał go całego włożyć pod kran i spłukać. Chłopczyk nie protestował, wszystko poszło sprawnie; kilka minut później był już wytarty i zawinięty w świeżą jednorazową pieluchę. Zużytą Siwy zostawił złośliwie na brzegu wanny. Klepnął Lucasa w tyłek.
– Zmykaj, sraluchu! – zawołał po polsku.
Klapiąc bosymi piętami, mały pobiegł w głąb korytarza. Załomotał do pracowni dziadka.
– Pépé, pépé! – wykrzykiwał jedno z niewielu słów, jakie potrafił wypowiedzieć.
Kola Romanow wyjrzał ostrożnie przez uchylone drzwi. Kiedy się upewnił, że wnuk jest już umyty i przewinięty, otworzył je na całą szerokość i wyciągnął ręce.
– Chodź do dziadzia, mój wnuczku. Hopa!
Podniósł chłopca i dopiero wtedy spojrzał z ukosa na Siwego. Wzrokiem psa, który wie, że zabrudził dywan.
– Przepraszam cię, moj drug – powiedział. – Wiem, że to niegrzecznie, ale ja po prostu nie mogę. Zaraz bym puścił pawia.
Siwy skrzywił się kpiąco.
– To jakim cudem dochowałeś się trzech córek?
– Mieliśmy hiszpańską niańkę – przyznał Romanow cicho, wstydliwie. I dodał, jakby chciał się usprawiedliwić: – Ich matka była okropnie mieszczańska… Nie docierało do niej, że to niemoralne.
Dlatego ty mogłeś sobie robić swoje performansy, pomyślał Siwy.
– Widzisz, i tak źle, i tak niedobrze – powiedział. – Jak nie gówno moralne, to dosłowne. No, chyba że się trafi frajer z Polski, dla którego babranie się w gównie to chleb powszedni.
– Prosti, drug – powtórzył Romanow, głosem jeszcze bardziej zbolałym. – Może następnym razem spróbuję się przełamać… Obiecuję.
– Mogę ci bezinteresownie udzielić kilku lekcji – odpowiedział Siwy. – Choć raz Polaczek nauczy czegoś Ruska.
Dziadek Borowicz nienawidził Rosji i wszystkiego, co rosyjskie. Nie mógł nawet znieść, kiedy radio nadawało rosyjskie piosenki. A mnie, choć się do tego nie przyznawałem, niektóre bardzo się podobały. Jeszcze po latach lubiłem sobie zanucić, kiedy tylko był odpowiedni nastrój:
Wiejet s polia nocznaja prochłada,
S jabłoń cwiet oblietajet gustoj,
Ty priznajsia, kogo tiebie nado,
Ty skażi, garmonist mołodoj…
Jednak rzadko miałem okazję wysłuchać jakiegokolwiek rosyjskiego kawałka do końca. Wystarczyło, że z odbiornika popłynęły pierwsze takty, a dziadek już się wydzierał:
– Wyłączcie mi w tej chwili tę szczekaczkę!
A kiedy jeden, jedyny raz ośmieliłem się zaprotestować, zaraz mnie przywołał do porządku.
– Co z ciebie za Polak! Zapominasz, że oni skazali na śmierć twojego ojca?
Co prawda wcześniej słyszałem, że ojca skazali na śmierć Żydzi w polskich mundurach, ale dziadek mnie uświadomił, że oni byli tylko rosyjskimi pachołkami, a tak naprawdę to właśnie Rosjanie byli winni całego zła, jakie nas spotkało. A najbardziej taki jeden, na którego w partyzantce wołali Grisza, diabeł wcielony.
To mi się jakoś nie bardzo zgadzało z tym, co słyszałem poza domem, bo na pozór ten Sorokin, Grigorij Konstantinowicz, wyglądał na fajnego gościa. Na fotografii, którą znalazłem w książce Przyjaźń wojennych lat, spoglądał zuchowato spod futrzanej papachy. Latem 1944 roku przedarł się w góry na czele oddziałku spadochroniarzy, dołączając do innych grup ruskich partyzantów, którzy dotarli tu wcześniej, żeby robić dywersję na tyłach wroga.
Dopiero kilka miesięcy później okazało się, że to nie było ani jedyne, ani najważniejsze ich zadanie. Na razie udawali sojuszników, a nasi w to wierzyli, bo nie mieli innego wyjścia. Ale Ruscy byli lepiej uzbrojeni i przybywało ich coraz więcej. Już jesienią dysponowali większą siłą ognia niż cała polska partyzantka po obu stronach Dunajca. Tak się złożyło, że grupa Sorokina rozbiła obóz w lasach za Popradem, gdzie miał meliny pluton mojego ojca. Z konieczności zostali na czas wojny przyjaciółmi.
Dziadek szydził, że to ich braterstwo broni polegało wyłącznie na wspólnym piciu bimbru, ale ja uważałem, że nie był sprawiedliwy. Może Ruscy naprawdę chodzili zamroczeni samogonem od rana do nocy, lecz bić się musieli nieźle, bo od kiedy się pojawili w górach nad Dunajcem, skuteczność partyzanckich działań bardzo się poprawiła. Tu wykoleili pociąg jadący na front, tam rozbili kolumnę niemieckich samochodów, ówdzie zlikwidowali posterunki. A że po obcym dla siebie terenie poruszali się jak ślepi, za przewodników służyli im partyzanci z plutonu ojca, z Szalonym Stasiem Szulcem na czele. No ale dziadek nawet bojowe zasługi miał Ruskim za złe.
– Narobili hałasu i poszli w las. A Niemcy się potem mścili na bezbronnych Polakach!
Było w tym trochę racji. Jeszcze niecałe trzy tygodnie przed nadejściem frontu Niemcy w odwecie spalili dużą wieś nad Dunajcem, mordując każdego, kto nie zdążył w porę uciec. Ruscy wprawdzie do spółki z naszymi zorganizowali jakąś obronę, postrzelali trochę z daleka, stracili nawet dwóch czy trzech swoich, ale Niemcy, zanim się wycofali, zdążyli zamordować prawie sto osób. Wśród ofiar przeważali starzy chłopi i kobiety z dziećmi.
Czy nasi naprawdę się łudzili, że przyjaźń z wojennych lat przetrwa wojnę? Przez front musiały przecież przenikać wieści o tym, jak się Sowieci zachowują na polskich ziemiach. Że strzelają, gwałcą, aresztują, wywożą na Sybir. Nie wierzyli? Wydawało im się, że tu będzie inaczej?
Nie mogło być inaczej. Jeszcze w samym styczniu, kiedy niezwyciężona Armia Czerwona ruszyła wreszcie tyłki z okopów i pogoniła Niemców na zachód, nasi zeszli z gór razem z ruskimi partyzantami i wszyscy ze śpiewem na ustach wkroczyli, ramię przy ramieniu, do Nowego Sącza, jak prawdziwi sojusznicy i zwycięzcy. Po raz pierwszy od wielu miesięcy mój ojciec i jego koledzy spali w normalnych łóżkach, w czystej pościeli, pachnącej krochmalem. Ale to były ostatnie dwa dni przyjaźni. O świcie trzeciego dnia pojawili się w ich domach żołnierze w niebieskich czapkach.
Dziadek Borowicz miał wyrobione zdanie.
– NKWD to najgorsza swołocz. Inna sprawa, że nad tą hołotą nie dałoby się inaczej zapanować.
W przejętym przez Rosjan budynku gestapo przy ulicy Czarnieckiego przywitał ojca nie kto inny jak Grisza Sorokin we własnej osobie. Już bez partyzanckiej papachy, za to w nowym mundurze z gwiazdkami starszego lejtnanta na pagonach. Na jego zielonej bluzie, obok bojowych orderów, mieniła się czerwienią i złotem odznaka weterana NKWD. Niebieska czapka wisiała na wieszaku, razem ze skórzanym płaszczem.
Jakie były jego pierwsze słowa? Może: Nu, smotri, Sosna, gora s goroj nie schoditsia, a cziełowiek s cziełowiekom wsiegda. Grisza był przed wojną nauczycielem w wiejskiej szkole, więc można przypuszczać, że ludowa mądrość narodów Związku Radzieckiego nie była mu obca.
W każdym razie jeszcze tym razem ojciec szybko wrócił do domu. Podobno chodziło wyłącznie o przyjacielskie ostrzeżenie, żeby przypadkiem nie przyszły mu do głowy jakieś niemądre myśli, bo Armia Czerwona i tak już nigdy nie odda ziemi, w którą wsiąkła krew radzieckiego żołnierza. Szalonego Stasia Szulca też tylko przesłuchali i wypuścili. Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. W ciągu następnych tygodni kilku niedawnych leśnych, którzy wcześniej niejedną flaszkę śliwowicy wypili w górach z Ruskimi, trafiło za sprawą Griszy Sorokina przed sąd wojskowy, a stamtąd do więzienia we Wronkach albo prosto na szubienicę. Paru innych wysłał do krainy białych niedźwiedzi, skąd wrócili dopiero po kilku latach, a niektórzy wcale.
W ten oto sposób Grisza Sorokin i jego koledzy z NKWD sprawili, że w górach nad Dunajcem i Popradem odrodziła się partyzantka. Nawet ci z wczorajszych naszych, którzy nie mieli już żadnej ochoty na dalszą wojaczkę, zaczęli chyłkiem wracać do lasu, odkopując zamelinowaną po różnych dziurach broń. Wprawdzie Ruscy, kiedy jeszcze byli przyjaciółmi z wojennych lat, rozpracowali większość partyzanckich kryjówek, ale w piwnicach, na strychach, po stodołach i leśnych ostępach uchowało się trochę pistoletów, karabinów maszynowych i granatów. Wystarczająco dużo, żeby uzbroić kilka grupek.
Ojciec nie poszedł z innymi. Niedługo po rozmowie z Griszą wyniósł się do Warszawy, żeby zniknąć bezpiece z oczu, i nawet wrócił na studia, które przerwała wojna. Myślę, że jego dawnym kolegom z partyzantki musiało się wydać podejrzane, że tak łatwo został z powrotem przyjęty na wydział ekonomiczny Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Może nawet niektórzy uznali go za zdrajcę. Nie mieli racji. To była tylko zasłona dymna; nadal był w konspiracji. A ta konspiracja właśnie wydała wyrok śmierci na Griszę Sorokina, nie zważając na przyjaźń z wojennych lat i wypity wspólnie bimber.
Była piękna noc czerwcowa, kiedy samochód, którym oficerowie NKWD wracali z Krynicy, został ostrzelany niemal dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kilka miesięcy wcześniej mój ojciec razem z partyzantami Griszy urządził zasadzkę na Niemców. Po zamachu bezpieka oszalała. Sypnęły się aresztowania, sadzanie gołym tyłkiem na odwróconym taborecie i wybijanie zębów; Szalony Staś Szulc stracił wtedy większość własnych. Kiedy go poznałem, miał już sztuczne, zresztą całkiem ładne.
Ojca aresztowano jakiś miesiąc później. Wpadł przypadkiem, nadziawszy się na zwykły milicyjny patrol, kiedy wysiadł z pociągu na przystanku Nowy Sącz Miasto. Może gdyby nie spanikował, sprawdziliby tylko dokumenty… A może jednak wiedział, co robi? W każdym razie dał nogę. Jakoś udało mu się uciec, choć za nim strzelali. Było ciemno, podziurawili mu prochowiec. I wszystko prawdopodobnie skończyłoby się dobrze, gdyby nie zgubił teczki, kiedy przeskakiwał za torami przez rów z wodą. W teczce, oprócz brudnej bielizny i przyborów do golenia, miał kilka egzemplarzy nielegalnego „Orła Białego”, jakieś odręczne notatki dotyczące Sorokina i nowosądeckiej placówki NKWD, a poza tym książkę z biblioteki wypożyczoną na własne nazwisko. Doszli do niego po tej książce. A na podstawie notatek wrobili w udział w zamachu na Griszę.
Dziadek Borowicz nie wierzył w pechowy zbieg okoliczności.
– A jaki tam przypadek! – upierał się za każdym razem, kiedy była o tym mowa. – Te łapsy dobrze wiedziały, na kogo czekają! Ty się, Piotrze, tylko dobrze przypatrz, kto cię mógł wydać.
Dziadek, jak zawsze, i na ten temat musiał mieć własne zdanie. Tak czy inaczej ludowy wymiar sprawiedliwości dostał mojego ojca w swoje ręce. I już nie wypuścił. Akurat była mu potrzebna ofiara. Dwaj pierwsi aresztowani, najprawdopodobniej właśnie ci, co strzelali do Griszy, już nie żyli. Nie przetrzymali śledztwa. Oficjalnie – popełnili samobójstwo. Trzeba było znaleźć następnych, żeby zrobić pokazowy proces. Mój ojciec nadawał się idealnie. A czy rzeczywiście brał udział w zamachu na przyjaciela z wojennych lat? Nie miałem pewności. W śledztwie i przed sądem nie przyznał się do niczego. Po wyjściu z więzienia po prostu milczał.
Jednak dziadek nieraz dawał coś do zrozumienia okrężnymi drogami. Nie mówił wprost, z czyjej ręki zginął Grisza Sorokin, ale robił różne aluzje. Przekonywał na przykład, że ci, co go zabili, wcale nie popełnili grzechu. A nawet przeciwnie, tym czynem odkupili ewentualne wcześniejsze przewinienia, zapewniając sobie nagrodę w życiu wiecznym. Bo Sorokin był nie tylko katem niewinnych Polaków, lecz także prześladowcą Chrystusa. Ośmielił się wtargnąć do kościoła i porwać sprzed ołtarza proboszcza, nie zważając na to, że ów proboszcz za Niemca ukrywał na plebanii rannych radzieckich partyzantów. W dodatku podczas tej akcji Grisza nawet w Domu Bożym nie zdjął z głowy tej swojej kacapskiej czapki z niebieskim denkiem. Tak przynajmniej gadali ludzie, którzy to jakoby widzieli. Podobne świętokradztwo nie mogło nie zostać ukarane.
Rejonowy Sąd Wojskowy w Krakowie miał jednak w tej sprawie inne zdanie. Mimo braku dowodów i dość słabych poszlak ojciec dostał czapę. Nie powiesili go, bo mama napisała do Bieruta o łaskę. W swojej prośbie przekonywała, że ja mam się urodzić, więc teraz ojciec będzie myślał o rodzinie, a nie o takich głupotach jak obalanie przemocą władzy ludowej.
Ułaskawienie przyszło w ostatniej chwili. Nigdy się nie dowiedziałem, czy to rzeczywiście ja uratowałem mojemu ojcu życie czy po prostu czyjś kaprys.
Na co liczyli ci, którzy wrócili do podziemia, jak on? Na nową wojnę? Dziadek modlił się o nią codziennie. I nie tylko dziadek. Ja byłem za głupi, żeby to rozumieć, ale dorośli chyba powinni mieć w głowach więcej oleju? Może na samym początku był w tym jeszcze jakiś sens, ale w dniu, w którym się okazało, że Rosjanie też mają bombę atomową, trzeba było zapomnieć. A gdzie tam! Niektórym nawet wtedy nie minęło. Pamiętam, że byłem jeszcze mały, kiedy podsłuchałem, jak dziadek kłócił się z matką. Krzyczała:
– A co tato tak ciągle z tą wojną i wojną! Znowu się wojny tacie zachciewa? Mało jeszcze tacie trupów?
– Nie ma innego wyjścia, Basieńko. Nie ma innego wyjścia – powtarzał dziadek jak zacięta płyta. – To nasza jedyna szansa. Inaczej cała krew dotąd przelana pójdzie na marne.
Na każdą wzmiankę o rosyjskiej bombie tylko machał ręką z nieskończonym lekceważeniem.
– Jaka bomba? To wszystko bolszewicka propaganda. Pamiętacie ich? Karabiny nosili na sznurkach.
Starzy mieli istną obsesję na punkcie tych sznurków, jakby to one były największą hańbą Armii Czerwonej i całego Związku Radzieckiego. Mniej się liczyło, że Ruscy we wrześniu trzydziestego dziewiątego wbili nam nóż w plecy, że kradli zegarki, gwałcili kobiety, a naszym patriotom strzelali w tył głowy albo w najlepszym razie wywozili ich na Sybir. Kiedy potrzebny był naprawdę miażdżący argument, dorośli zawsze przypominali sobie te karabiny na sznurkach. Dziadek chyba naprawdę wierzył, że jeśli nie było ich stać nawet na rzemyki do karabinów, to tym bardziej nie mogli zbudować żadnej bomby. Z podobną niewiarą przyjął kilka lat później wiadomość o wystrzeleniu pierwszego sputnika, a z kosmicznej podróży Łajki szydził niemiłosiernie.
– Przetopili sobaczkę na smalec, a ciemnemu ludowi każą wierzyć, że lata po niebie, ha, ha, ha!
Mimo tego powątpiewania w potęgę Kraju Rad, pewność dziadka co do nieuchronności nowej wojny słabła z latami. Ostatni raz, kiedy zapamiętałem go pełnego uniesienia i wiary, był jeszcze przed wystrzeleniem sputnika. Wrócił wtedy z targu, stanął w drzwiach z torbami pełnymi zakupów w obu rękach i od progu oznajmił:
– Zaczęło się. W Poznaniu powstanie.
Byłem jeszcze mały, więc uduchowiony i uroczysty ton dziadka zrobił na mnie duże wrażenie. Nawet nie wiedziałem dokładnie, gdzie leży Poznań, ale poczułem, że stało się coś ważnego, co zmieni całe nasze życie. Może wszyscy pójdziemy na nową wojnę, a ja zostanę łącznikiem partyzanckiego oddziału?
– Jezus Maria! – wykrzyknęła babcia, załamując ręce.
Mama za to wsiadła na dziadka gwałtowniej niż kiedykolwiek.
– I co tato taki zadowolony?
– Nie rozumiesz? Nareszcie zaświtała nam zorza wolności.
Jeszcze po latach zastanawiałem się, czy dziadek rzeczywiście tak powiedział czy sobie to wymyśliłem. Lecz zawsze dochodziłem do wniosku, że jednak musiał użyć właśnie takich słów: „zorza wolności”. Bo odpowiedź mamy brzmiała:
– Chyba polarna. Na Sybirze.
– Strach nie może nas obezwładniać. – Dziadek dźwignął do góry torby z zakupami, jakby chciał dać popis tężyzny. – Zresztą tym razem Ameryka do tego nie dopuści.
Babcia usiłowała wkroczyć po swojemu.
– Przestańcie! Ja tego nawet słuchać nie mogę.
Wyrwała dziadkowi torby z rąk, mamrocząc coś pod nosem, i zaczęła układać nabiał, mięso i warzywa na półkach w spiżarce. Robiła przy tym, jak zawsze, więcej hałasu, niż było trzeba. Mama nie potrafiła się powstrzymać.
– Ameryka! Chyba śnisz!
Babcia zatrzasnęła drzwi od spiżarki i uciekła z kuchni, zatykając sobie uszy dłońmi.
Dziadek nie zwracał na nią uwagi.
– Teraz nie będzie tak jak dziesięć lat temu – upierał się przy swoim. – Ameryka już wie, że jeśli znów zostawi nas na pastwę Sowietów, to będzie nieszczęście dla całego świata.
Chyba rzeczywiście wierzył w to, co mówił. A ja razem z nim, bo na dziadku polegałem wtedy jak na Zawiszy.
Zawiedliśmy się obaj. Ameryka niczego się nie nauczyła i znów nie kiwnęła palcem. Najwyraźniej poskutkowało ostrzeżenie łysego premiera Cyrankiewicza, który przemówił przez radio: „Każdy zbrodniarz czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę na władzę ludową, niech będzie pewny, że mu władza ludowa tę rękę odrąbie”. Zabrzmiało to naprawdę groźnie i właściwie nie można się dziwić, że Ameryka się wystraszyła. Jak potoczyłyby się losy świata, gdyby okazała się równie odważna jak my z dziadkiem?
Mama nie była odważna. Przynajmniej mnie się tak wtedy wydawało. Byle wzmianka o nowej wojnie sprawiała, że zaczynała się trząść ze złości. Chyba zaraziła się tym od babci. Tyle że babcia zatykała uszy, a mama krzyczała. Najczęściej na dziadka, bo to przeważnie on zaczynał temat.
Zapamiętałem taką rozmowę, w jakiejś innej sytuacji:
– Jeśli tacie pilno do grobu, nikt taty nie trzyma! Ale niech tato nie zapomina, że mamy Marcinka.
Dziadek spojrzał surowo.
– Trzeba ufać w Bogu.
– Tato chyba nie wie, co mówi!
– Właśnie, że wiem, bardzo dobrze. Pan Bóg nas ocalił, bo nigdy w niego nie zwątpiliśmy. Twojemu Piotrowi też nie pozwolił zginąć, prawda?
– Niech tato przestanie! Tego naprawdę nie można słuchać.
Byłem po stronie dziadka. Ale mamie wybaczałem. Obaj z dziadkiem wybaczaliśmy kobietom. Histeryzowały, bo takie już były. My nie mieliśmy powodu, żeby histeryzować. Obaj wiedzieliśmy, że w razie czego poradziłbym sobie na wojnie. Może najwyżej zostałbym lekko ranny w ramię i nosiłbym rękę na temblaku. Jak mój tato, słynny porucznik Sosna, na niewyraźnym zdjęciu z partyzantki. To by nawet nie było złe, bo wszyscy by widzieli, jaki byłem dzielny. A po latach miałbym o czym opowiadać.
No ale ta nowa wojna nie nadeszła ani wtedy, ani nigdy. A w góry, zamiast do partyzantki, jeździłem z dziadkami na letnisko.
Ojca wypuszczono w roku 1956, kiedy władza ludowa ogłosiła amnestię, aby pokazać, że w Polsce błędy i wypaczenia stalinizmu zostały szczęśliwie przezwyciężone.
Dziadek Borowicz skomentował to po swojemu:
– No to skończyły się żydowskie rządy. Gomułka nie jest lepszy od reszty tej czerwonej hołoty, ale to twardy chłop spod Krosna. Już on im kota popędzi!
Następnego dnia po przyjeździe do Martigues Siwy zauważył, że Kola Romanow jest jakiś skrępowany i niespokojny. Starał się wprawdzie odgrywać niewzruszoną rosyjską pewność siebie, która nawet w politycznych emigrantach utwierdza poczucie wiecznej potęgi Matki Rosji, jednak przeważnie słabo mu to wychodziło. Aż wreszcie któregoś dnia, kiedy wypił więcej niż zazwyczaj, zdobył się na odwagę.
– Powiedz, czy wy nas nadal tak nienawidzicie?
– Kto? Ja?
– Nie ty. Wy. Polacy.
– No, wiesz… – zawahał się Siwy.
– Wiem. Cóż, macie swoje powody. Ale pamiętaj, ja się starałem.
– Pamiętam, Kola, pamiętam. Jakżebym mógł zapomnieć?
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
BESTSELLERY
- EBOOK
19,90 zł 31,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
36,79 zł 45,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
43,39 zł 61,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
29,93 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
25,19 zł 35,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.