- W empik go
Dziecię z kości słoniowej - ebook
Dziecię z kości słoniowej - ebook
Jedna z bardziej fascynujących powieści przygodowych o Afryce z czasów kolonialnych. Spodoba się fanom afrykańskich podróży Henryka Sienkiewicza.
Afrykańskie plemiona kultywują wiarę w bóstwa i reinkarnację. Zdarza się, że przypadkowymi ofiarami ich wierzeń stają się biali najeźdźcy. Tak było w przypadku lady Luny Ragnall. Kobietę porwali czarnoksiężnicy z plemienia Kendahów, którzy są przekonani, że ta jest wcieleniem świętej kapłanki najwyższego bóstwa, tytułowego dziecięcia z kości słoniowej. Lord Ragnall zaniepokojony dalszym losem lady wyrusza w towarzystwie Allana Quatermaina, by ją odszukać i sprowadzić do domu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-5142-7 |
Rozmiar pliku: | 445 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Allan daje lekcję strzelania.
A teraz ja, Allan Quatermain przystępuję do opisania jednej z najdziwniejszych historyj, jakie wplotły się w mój awanturniczy żywot.
Zawierać ona będzie między innemi dzieje wojny z pokoleniem Czarnych Keudahów, oraz śmierci ich bożka — słonia Dżany. Myślałem nieraz nad tem, czy ów Dżana nie był naprawdę czemś więcej, aniżeli olbrzymią bestją z dziewiczych lasów? Zagadnienie to pozostanie zapewne nazawsze nierozwiązane, zarówno dla mnie, jak dla moich czytelników.
Tymże łaskawym czytelnikom pozostawiam sąd o religji Białych Keudah i o tem, czy ich kapłani władali istotnie jąkąś czarnoksięską siłą. Pozwolę sobie tylko zauważyć, że chociaż dziwni ci ludzie przypisywali sobie dar czytania w przyszłości ,to jednak ta umiejętność zawodziła ich niekiedy. I tak np. byli przekonani, że ja i tylko ja, mogę zabić ich wroga Dżanę i dlatego sprowadzili mnie do swego kraju. A tymczasem Dżanę zabił służący mój, ja zaś o mało życiem nie przypłaciłem tej rozprawy.
Przystępuję teraz do swojej opowieści.
Zaprzyjaźniwszy się w ciągu różnych podróży i przepraw z młodym Anglikiem, Robertem Scroope, odbywałem razem z nim podróż do Anglji. Przebywaliśmy dłuższy czas w hrabstwie Essex w domu państwa Manners, rodziców jego narzeczonej. Okolica była ludna, gęsto usiana magnackiemi rezydencjami, a z tych za najwspanialszą uchodził starożytny zamek lorda Ragnall.
O owym młodym lordzie rozpowiadano różne dziwy. Miał to być człowiek pod każdym względem wyjątkowy. Niezwykłej urody, do nauk nadzwyczaj zdolny — przeszedł przez szkoły jako prymus; mistrz w sportach, — był sternikiem osady oksfordzkiej na regatach uniwersyteckich; mówca niezmiernie obiecujący, jak tego parokrotnie w izbie lordów złożył dowody; poeta — autor bardzo sympatycznego zbioru wierszy wydanego pod pseudonimem; dzielny żołnierz, myśliwy nieustraszony— pogromca tygrysów w Indjach, oraz innego grubego zwierza, a wreszcie właściciel olbrzymiej fortuny, obejmującej prócz dziedzicznych włości, całe miasto w południowej Anglji, oraz kilka kopalni węgla.
—O nieba! — zawołałem, doczekawszy się końca tej listy. — Ten lord Ragnall urodził się widać z całym tuzinem złotych łyżek w ustach. Daj Boże, aby się którą z nich nie udławił. Może jednak nie sprzyja mu szczęście w miłości?
— Otóż to, że w miłości jest najszczęśliwszym—rzekła młoda panna, z którą prowadziłem rozmowę, milutka miss Manners, narzeczona Roberta. — Zaręczył się niedawno z najpiękniejszą, najlepszą, najmądrzejszą ze wszystkich panien i poprostu uwielbiają się nawzajem
— O nieba! — powtórzyłem. — Co też tam los chowa w zanadrzu dla tych obu doskonałości?
Wygłaszając te słowa, nie przypuszczałem, że będę świadkiem nieszcześć młodej pary.
Zaciekawiony opowiadaniami o lordzie Ragnall i jego wspaniałej siedzibie, z radością przyjąłem propozycję udania się nazajutrz do Ragnall Castle. Najwięcej coprawda ciekaw byłem ujrzeć oblicze samego lorda, bo jakże ponętne było dla takiego, jak ja, ubogiego kolonisty, oglądać na własne oczy anioła w ludzkiem ciele! Szatanów w doczesnej powłoce spotykałem niemało, anioła dotąd żadnego, a przynajmniej żadnego anioła płci męskiej. A tutaj nadomiar szczęścia, można było żywić nadzieję, ujrzenia jednego jeszcze dziwu,—anielskiej narzeczonej lorda Ragnall, panny Luny Holmes.
Powiedziałem tedy Robertowi, że nie może sprawić mi większej radości, jak właśnie zawożąc mnie do zamku Ragnall. Pojechaliśmy nazajutrz we trójkę powozikiem panny Manners. Dzień był piękny, mroźny, jak to bywa w grudniu. Dojeżdżając do kasztelu, dowiedzieliśmy się, że lord poluje gdzieś w parku, że możemy tymczasem obejrzeć jego siedzibę. Odźwierny przeprowadził nas do zamku i tam oddał w opiekę niejakiego Savage‘a, zaufanego sługi lorda.
Ów Savage ), mimo groźnego nazwiska, bardzo uprzejmą i godną był osobą. Lat około czterdziestu, wybitnie przystojny, o rysach regularnych i bystrym, przenikliwym wzroku, nieco łysawy, co zresztą dodawało mu powagi. Ubrany bez zarzutu, wytworny w obejściu, grzeczny, aż do przesady, a jednak jakby dumny zarazem. Skłoniwszy się głęboko, odebrał mi kapelusz i laskę, nie zważając na lekki protest z mojej strony. Może uważał mnie za jakiegoś niepewnego osobnika, który mógłby uszkodzić laską jakie cenne w zamku dzieło sztuki, a niechcąc odebrać samej tylko laski, wziął także i kapelusz.
W późniejszych czasach, kiedy weszliśmy w bliskie ze sobą stosunki, p. Samuel Savage przyznał się ze wstydem, że istotnie był nieco zaniepokojony moim cokolwiek egzotycznym wyglądem, i przypuszczał nawet, że jestem anarchistą. Darowałem mu z serca to jego przewinienie, był to bowiem dobry, wierny przyjaciel, ze wszech miar godzien szacunku.
Oprowadzał nas po wielkich salach recepcyjnych, pokazując wiele cennych skarbów, a przedewszystkiem piękną galerję obrazów, na którą składało się jakieś dwieście cennych dzieł najznakomitszych mistrzów, przyczem Savage korzystał ze sposobności, aby popisać się cokolwiek chaotyczną znajomością historji. Prawdę powiedziawszy, byłbym wolał mni ejdługie informacje, gdyż zimno było bardzo w tych olbrzymich salach. Scroope i miss Manners rozgrzewali się ogniem obopólnego uwielbienia, ja zaś biedak, nie mając nikogo do podziwiania, miałem sposobność stwierdzić, że temperatura w galerji stanowczo zbyt jest niska.
Zaprowadzono nas nareszcie do miłego, ciepłego pokoju. Był to prawdopodobnie gabinet pana domu. Rozgrzewając przed kominkiem skostniałe członki, ujrzałem na ścianie obraz przykryty zasłoną z różowego jedwabiu.
— Co to jest? — zapytałem.
— To jest portret przyszłej lady Ragnall — odrzekł Savage w pewną wyniosłą dyskrecją. — Mylord chce dla samego siebie wizerunek ten zachować.
Miss Manners roześmiała się, a ja zawołałem:
— Ależ to zła wróżba! Czy nikt o tem lorda nie ostrzeże?
Potem zaś, dostrzegłszy uchylone drzwi do przedpokoju, w którym pozostawiliśmy nasze okrycia, wymknąłem się do ogrodu, aby do reszty rozgrzać się przechadzką. Chodziłem tam i z powrotem po pięknym tarasie, na którym siedziało uroczyście kilka pawi, mimo niską temperaturę, pełniących sumiennie obowiązki reprezentacji i ozdoby parku.
W pobliżu dąbrowy rozległy się strzały, dane ze sztucerka małego kalibru. Zaciekawiony, udałem się w kierunku dąbrowy.
Na końcu szerokiej alei, pod osłoną wspaniałego dębu, ujrzałem dwóch myśliwych. Jeden z nich, był to młody chłopak w mundurze straży leśnej, drugi, o ile wnosić mogłem z oznak powierzchowności, sam lord Ragnall, wspaniały zaiste okaz mężczyzny, wysoki, dobrze zbudowany, o pięknej, bardzo ujmującej twarzy i dużych, czarnych oczach. Z pod rozpiętego płaszcza wyglądało aksamitne, sportowe ubranie; gdyby nie lekki sztucer, który trzymał w ręku, byłby całkiem podobny do postaci portretu Van Dycka z galerji pałacowej, który, jak nam wyjaśnił Savage, był podobizną jednego z przodków lorda z czasów Karola I.
Lord Ragnall chciał widocznie ustrzelić jednego z grzywaczy, które zlatywały się do parku na żołędzie. Od czasu do czasu ukazywały się piękne siwe ptaki i zawisłszy przez chwilę w powietrzu, opuszczały się na ziemię.
Wtedy padał strzał — i ptaki odlatywały spłoszone.
— Znowu pudło, Bob! — zawołał młody lord wesołym, dźwięcznym głosem. — Już dzisiaj dwanaście razy z rzędu chybiłem.
— Ten dostał zdaje się w ogon, myłordzie, widziałem piórko spadające. Ale bo, czyż jest taki strzelec na świecie, któryby mógł kulą trafić w gołębia w locie, choćby nawet ptak zawisł w miejscu, jak te w tej chwili?
— Słyszałem o takim zuchu, Bob. Pan Scroope ma przyjaciela, afrykańskiego strzelca, który podobno trafia cztery razy na sześć.
— Przyjaciel pana Scroopa kłamie — oświadczył chłopak, podając lordowi drugi sztucerek.
Tego było mi już za wiele. Wysunąłem się z poza dębu i, skłoniwszy się, rzekłem:
— Przepraszam bardzo, że jako jeszcze nie przedstawiony, ośmielam się zabierać głos, ale pan strzela do gołębi nieprawidłowo. Chociaż zawisły w powietrzu napozór nieruchomo, wciąż w miejscu, mimo to jednak stopniowo opuszczają się na ziemię. Strzelec mylił się, mówiąc, że ustrzeliłeś pan temu grzywaczowi pióro z ogona, chybił pan do niego z obu luf, a to co spadło, był to tyllistek dębowy.
Zapanowało milczenie. Przerwał je oburzony głos chłopca.
— O, to mi się podoba!
Lord Ragnall, z początku, jakby nieco zagniewany, roześmiał się potem wesoło.
— Dziękuję za dobrą radę, która niewątpliwie jest słuszna, skoro nie trafiłem dotychczas ani jednego gołębia z tego przebrzydłego sztucerka. Gdyby jednak zechciał pan pokazać mi na przykładzie, to, co mi tak łaskawie wyłożył, to kompetentne jego rady zyskałyby jeszcze na wartości.
Lord Ragnall był widocznie humorystą, a zwracając się do mnie, przedrzeźniał styl mojej przemowy, nieco napuszonej, z powodu podrażnienia.
— Proszę o strzelbę — rzekłem, zdejmując paltot.
Lord podał mi ją z ukłonem.
— Niech pan uważa — mruknął Bob — nabita!
Zdruzgotałem go, a raczej zamierzałem zdruzgotać spojrzeniem, gdyż strzelec, wytrzymawszy mój wzrok, patrzył na mnie wciąż zuchwale, małemi ptasiemi oczkami. Nigdy jeszcze żaden sługus nie doprowadził mnie do takiej wściekłości.
Potem wszelako ogarnęło mnie straszne zwątpienie. A gdybym tak chybił? Nie wiele wiedziałem o sposobach lotu gołębi angielskich; z pewnością nie łatwo jest trafić je w lot kulą, a przytem nie znałem się wcale na sztucerach małego kalibru, chociaż, sądząc z pozoru, była to broń pierwszorzędna. Jeżeli spudłuję, jakże wytrzymam słuszną pogardę Boba, oraz grzecznie zabawienie się mojm kosztem jego lordowskiej mości? Już prawie, że błagałem w duchu grzywacze, aby się żaden z nich nie pokazywał, tak, aby moja domniemana zręczność nie była wystawiona na próbę.
Lecz losy inaczej zrządziły. Zewsząd zlatywały się grzywacze na poszukiwanie ulubionego pożywienia; zjawiały się pojedyńczo lub parami, niepomne poprzednich strzałów.
— Niech no pan teraz patrzy! — mruknął Bob. — Niech się nauczy taki pyszałek pokory... Niesłychane! Jak śmie narzucać się z radami naszemu milordowi, który słynie jako najlepszy strzelec w okolicy.
Gdy tak mówił nadlatywały dwa ptaki, jeden za drugim w niewielkiej odległości. Doleciawszy nad polankę, zaczęły ważyć się na skrzydłach, gotując się do opadnięcia na ziemię. Wziąłem pierwszego na cel i wystrzeliłem. Kula przeszyła gardziel, posypały się z niej żołędzie, któremi się poprzednio pożywiał, a ptak padł martwy na ziemię. Drugi grzywacz, widząc niebezpieczeństwo, zaczął niemal prostopadle wzbijać się w górę. Wypaliłem z drugiej lufy i ustrzeliłem mu growę. Potem wyciągnąłem rękę po drugi sztucer, który właśnie strzelec nabijał, gdyż jeszcze dwa gołębie nadciągały. Do pierwszego z nich zaryzykowałem bardzo trudny strzał; trafiłem, lecz ptak spadł na ziemię jeszcze żywy. Zmierzyłem się do drugiego, ale gdym pociągnął za cyngiel, rozległ się tylko trzask kurka — nabój niewypalił.
Mogłem teraz zemścić się na strzelcu i nie ominąłem sposobności.
— Mój chłopcze — rzekłem — nie świetnie jakoś umiesz obchodzić się z bronią. Fryc z ciebie, jeżeli możesz dawać myśliwemu do ręki strzelbę nienabitą.
A potem, zwracając się do lorda, dodałem:
— Muszę przeprosić pana za ten trzeci strzał. Był doprawdy okropny. Popełniłem ten sam właśnie błąd, przed którym pana ostrzegałem, nie założyłem dosyć daleko przed ptakiem. W każdym razie i ten strzał nie był całkiem bezowocny: wykazał różnicę między ogonem gołębia, a listkiem dębowym.
I wskazałem na pióra biednego ptaka, rozsypane po ziemi.
— To chyba djabeł we własnej osobie — mruknął Bob pod nosem.
Lord Ragnall poskromił go wzrokiem, a potem rzekłdo mnie, uchylając kapelusza.
Widzę, że u pana wykonanie przewyższa jeszcze zasady co jest zaiste zjawiskiem niepowszedniem. Winszuję panu nadzwyzajnej jego zręczności. Chyba, że tak zrządził przypadek?
— Nie dziwię się wcale, że mi pan jeszcze nie dowierzą, ale niechno jeszcze nadlecą grzywacze, a strzelec dobrze broń nabije, to spodziewam się, utwierdzić pana w dobrem o mnie mniemaniu.
Lecz w tej chwili głośne wołanie Roberta, który szukał mnie po ogrodzie, wypłoszyło wszystkie ptaki na pół mili dookoła. Nie gniewałem się o to, zbytecznie; może nie dopisałoby mi szczęście przy dalszych próbach?
— Zdaje się, że wzywa mnie mój przyjaciel — rzekłem. Pozwoli pan zatem, że go pożegnam.
— Jeszcze chwilę, panie. Czy wolno mi zapytać pana o jego nazwisko? Jestem Ragnall. Lord Ragnall.
— A ja Allan Quatermain.
— O! — zawołał lord. — To mi tłomaczy wszystko. Bob! Oto mamy przed sobą sławnego strzelca, przyjaciela pana Scroope.
Chłopak uciekł, jak zmyty. Poszedł zbierać gołębie.
W tej chwili nadszedł Scroope z narzeczoną. Nastąpiło ogólne przywitanie.
— Pan Quatermain uczył mnie właśnie, jak się strzela do gołębi w locie kulą małego kalibru — rzekł lord Ragnall, wskazując na martwe ptaki.
— Mój przyjaciel jest w tych sprawach mistrzem poza wszelką konkurencją.
— Arcymistrz! — zawołał lord.
— To właściwie jedyna rzecz, jaką umiem — odrzekłem skromnie. — Polowanie to moje rzemiosło. Wprawiam się oddawna w strzelaniu w lot do ptactwa kulami. Ze zwykłą myśliwską bronią nie dotrzymałbym zapewne placu lordowi Ragnall, gdyż mało miałem sposobności zabawiania się polowaniem dla sportu.
— Bezwątpienia — rzekł Scroope. — Lord Ragnall, to jeden z najświetniejszych strzelców Anglji; trudno mu w tej sztuce dorównać.
— Czy tak bardzo trudno, mój drogi? — wesoło zawołał lord Ragnall. — Zdaje mi się, że pan Quatermain gotuje nam jeszcze niejedną niespodziankę. A zresztą, jeżeli panowie zechcą, możemy spróbować. Mamy jutro polować na bażanty w zakładach, dotychczas nietkniętych. Czy mogę liczyć na pana?
— Dziękuję uprzejmie, lordzie Ragnall, ale to niemożliwe! Nie mam strzelby ze sobą.
— Nic nie szkodzi, panie Quatermain. Mam właśnie u siebie dwie strzelby najnowszego systemu, przysłane mi na próbę. Dla mnie cokolwiek są za krótkie, lecz dla pana będą zapewne odpowiednie. Czy mogę niemi służyć?
Wymawiałem się jeszcze. Obawiałem się jakowych sztuczek ze strony pognębionego Boba, a przytem nie chciałem skompromitować się wobec najlepszych strzelców okolicznych.
Masz słuszność, Allan — rzekł Scroope. Trudno ci będzie współzawodniczyć z lordem Ragnallem w polowaniu na grudniowe wysokolotne bażanty.
Czułem, że się rumienię na to niewczesne odezwanie się Roberta, któremu w gruncie rzeczy musiałem przyznać słuszność.
Lecz Ragnall taktownie wybawił mnie z kłopotu.
— Mój drogi, przecież proszę pana Quatermain na polowanie, a nie na zawody strzeleckie. Mam nadzieję, że mi nie odmówi.
Nie było rady. Z niepokojem w duszy przyjąłem zaproszenie.
Przykro mi, że ciebie tym razem prosić nie mogę— rzekł lord Ragnall do przyjaciela — lecz polować możemy w siedem strzelb najwyżej. Ale liczę na to, że zechcą państwo oboje przybyć do nas wieczorem. Chciałbym twojej narzeczonej przedstawić moją przyszłą żonę — dodał, rumieniąc się zlekka.
Miss Manners, która umierała wprost z chęci poznania narzeczonej lorda, skwapliwie przyjęła zaproszenie, a Scroope oświadczył, że przywiezie mnie zrana i będzie mi służył za nabijacza broni.
Ciężar spadł mi z serca. Obawiałem się, że wydadzą mię na pastwę antypatycznego Boba.
Wracając do domu, przejeżdżaliśmy przez jakieś miasteczko, którego nazwy nie pamiętam. Widok sklepu z bronią przypomniał mi, że nie mam nabojów. Obiecane mi strzelby, były to dwunastki — na szczęście zauważyłem ten szczegół.
Gdy zażądałem setki ładunków, kupiec spojrzał na mnie zdumiony.
— O ile mogę wnosić, wybierają się panowie na polowanie do lorda Ragnall. W takim razie powinien pan mieć przynajmniej trzysta pięćdziesiąt nabojów. Ja sam tam zawsze jeżdżę, ale tylko tak sobie na spektatora. Na ostatnim zakładzie koło jeziora pada zazwyczaj z każdej strzelby okołu dwustu strzałów.
— Bardzo dobrze, niechaj pan przygotuje trzysta pięćdziesiąt sztuk — rzekłem, nie chcąc w dalszej dyskusji ujawnić swego niedoświadczenia. — Przejeżdżając jutro rano, zgłoszę się po ładunki. Proszę dać po trzy drachmy prochu do każdego.
— Słucham pana. Trzy drachmy prochu, a 1.8 uncji śrutu Nr. 5. Takiej proporcji żądają panowie myśliwi.
— Nie, panie. Śrut Nr. 3, koniecznie Nr. 3. Niech się pan nie omyli.
Kupiec spojrzał na mnie ździwiony. Wychodząc, słyszałem, jak mówił do subjekta:
— Ci afrykanie myślą zawsze, że idą polować na strusie. Ciekaw jestem, czy ten właśnie rzeczywiście jest takim mistrzem, jak o nim opowiadają. Napewno nie!ROZDZIAŁ II.
Zakład Allana Quatermain.
Nazajutrz o trzy kwadranse na dziesiątą, przybyliśmy do zamku. Po drodze zabrałem naboje, za które kazano mi zapłacić całe trzy gwineje. Kupiec, którego zabraliśmy ze sobą na polowanie, utrzymywał, że cena ta nie jest wcale wygórowana, jako że sam ze swoim pomocnikiem spędził noc nad sypaniem do tutek owego śrutu Nr. 3.
Gdyśmy wysiedli z powozu, zbliżył się do nas jakiś dostojnik w czerwonej kamizelce i aksamitnym garniturze. Trop w trop za dumną tą figurą kroczył Bob z dwiema strzelbami.
— To jest sam nadleśny — szepnął Scroope.—Trzeba go traktować z uszanowaniem.
Głęboko wzruszony, zdjąłem kapelusz i czekałem.
— Czy mam przyjemność mówić z panem Quatermain? — zapytała jego arcydostojność głębokim basem, przyczem dygnitarz leśny obrzucił mnie zimnem i nieżyczliwem spojrzeniem.
— Tak jest, panie nadleśny.
— A zatem, wielmożny panie — rzekł wymawiając owo „wielmożny“ z pewnem wahaniem, jakby podejrzewał, że jestem poprostu jego afrykańskim kolegą — otrzymałem od mylorda rozkaz wręczenia panu tych oto dwu strzelb, a spodziewam się, że wielmożny pan obchodzić się z niemi będzie ostrożnie, ponieważ wzięte są z firmy warunkowo. Bob, masz zapoznać pana z mechanizmem tych strzelb, przyczem pamiętaj, żeby kurki były spuszczone. W tej chwili wprawdzie strzelby nie są nabite, lecz nie zawadzi przyuczyć się do ostrożności.
— Dziękuję panu nadleśnemu — rzekłem cokolwiek urażony. — Zdaje mi się jednak, że jestem dostatecznie obeznany ze wszystkiem, co się tyczy broni.
— Cieszy mnie to mocno, rzekła godna osoba z widocznem niedowierzaniem. Bob, o ile słyszałem, wielmożny pan Scroope ma nabijać broń dla tego pana, co czynić będzie spodziewam się, z należytą roztropnością. Ty zaś, z rozkazu mylorda masz nosić naboje, oraz prowadzić rachunek strzałów i zabitej zwierzyny. Tych rzekomo trafionych ptaków, co poszły w krzaki, możesz nie notować. To mnie wcale nie obchodzi.
Te ostatnie wskazówki udzielone były strzelcowi niby na stronie, lecz tak donośnym głosem, że trudno było ich nie słyszeć. Scroope spojrzał na mnie ubawiony, Bob wykrzywił gębę w szyderczym uśmiechu, ja zaś zawrzałem poprostu z oburzenia.
Wziąłem jedną ze strzelb i zacząłem ją oglądać. Była to ładna broń, bardzo dobrej marki.
— Broń jest w porządku, wielmożny panie — zagrzmiał dostojnik w czerwonej kamizelce. — Jeżeli ją pan trzymać będzie prosto, to ona już swoje zrobi. Musię jeszcze panu powiedzieć, że nie mamy tutaj zwyczaju strzelać do nisko lecących bażantów. Dlatego o tem nadmieniam, że ostatni obcy myśliwy, jaki bawił u lorda Ragnall, — jakiś Francuz, zdaje się — zabił przez cały dzień tylko jedną kurę tuż ponad krzakami, lecz zato postrzelił dwóch naganiaczy i trznadla, nie oszczędzając przytem kapelusza mylorda.
Na takie przemówienie, niegodziwiec Scroope roześmiał się na całe gardło, Bob, odwróciwszy się, zaczął skręcać się dziwacznie, jakby go nagle brzuch zabolał, a mnie ogarnęła wściekłość.
Panie nadleśny, — zawołałem — pilnuj pan proszę własnych spraw, a ja już zajmę się sam swojemi.
W tej chwili z poza węgła budynku—była to zdaje się stajnia—ukazał się sam lord Ragnall. Słyszał widocznie naszą rozmowę, gdyż wydawał się zagniewany.
— Jenkins — rzekł zwracając się do leśniczego — czy słyszałeś, co ci powiedział pan Quatermain? Zajmij się tem, co do ciebie należy. Nie wiesz chyba, że ten wielki myśliwy ma na swoim rachunku więcej lwów, słoni, oraz innego grubego zwierza, niż ty marnych kotów? A zresztą, nie twoja rzecz pouczać moich gości. A teraz zajmij się proszę, ustawieniem naganki.
— Przepraszam najmocniej, mylordzie — bąknął Jenkins, którego czerwona twarz pokryła się nagle bladościa, — nie chciałem obrazić pana Quatermain, lecz słonie i lwy nie latają w powietrzu, myśliwi zaś, przyzwyczajeni do polowań na takie przyziemne robactwo, zazwyczaj za nisko strzelają. Co zaś do naganki, to już jest w pogotowiu. Czeka koło Hunt Copse.
To rzekłszy, oddalił się pośpiesznie. Lord Ragnall popatrzał za nim i rzekł wesoło:
— Przepraszam pana za niego, panie Quatermain. Odziedziczyłem tego starego sługę wraz z zamkiem i przyległościami, rozstać się z nim nie mogę. A co najzabawniejsze, to właśnie to, że pomimo wysokiego o sobie mniemania, Jenkins jest jednym z najgorszych i najniebezpieczniejszych strzelców, jakich kiedykolwiek widziałem. Za to na hodowli bażantów zna się doskonale. A teraz panowie, proszę za mną. Bob zajmie się bronią i nabojami.
Weszliśmy do wielkiej sieni pałacowej, gdzie gospodarz zapoznał nas z innymi uczestnikami polowania. Byli to sami pierwszorzędni strzelcy. Nazwiska ich znane mi były w znacznej części ze sprawozdań „Field‘a“, który to dziennik prenumerowałem stale od lat wielu, chociaż podczas dalszych wypraw w głąb lądu afrykańskiego, nie miałem go czasem w ciągu całych miesięcy.
Z wielkiem zdziwieniem, w gronie myśliwych ujrzałem znajomka. Nie spotykałem się z nim wprawdzie od lat dwunastu, lecz poznałem go odrazu, jako, że nigdy prawie nie zapominam, raz choćby widzianej twarzy. Ta postać nikczemna, ze świdrującemi oczyma, ze śpiczastym czerwonym nosem, to przecież jest Van Koop, osobistość, głośna w Afryce Południowej z szeregu bardzo śmiałych i bezkarnych na razie oszustw, których ofiarą między innymi padłem i ja, tracąc poważną, jak dla mnie sumę 250 funtów.
Rozstaliśmy się wówczas po bardzo burzliwej rozmowie, w której oświadczyłem Van Koopowi, że jeżeli kiedykolwiek spotkam go na swej drodze, to go poprostu zastrzelę. Może być, że z powodu tej właśnie obietnicy, znikł mi z oczu, gdyż był to tchórz, jakich mało.
Dopiero co, widać przybył na polowanie i nie wiedział jeszcze, że ja mam brać w niem udział, gdyż w przeciwnym razie napewno nie byłby się zjawił.
— Allen Quatermain, czyż być może? — ujrzawszy mię, zawołał tonem, zdradzającym tak przykre ździwienie, że aż zwróciło to uwagę lorda Ragnall, tuż obok nas stojącego.
— Tak jest, panie Van Koop — odrzekłem swobodnie, — to ja we własnej osobie. Mam nadzieję, że obaj cieszymy się z tego rzeczywiście niespodziewanego spotkania.
— Czy to nie jakaś pomyłka, panowie? — rzekł lord Ragnall, bacznie nam się przyglądając. — Mój sąsiad, panie Quatermain, nazywa się p. Junjusz Fortescue, sir Junjusz Fortescue od niedawna.
— Wprawdzie — odrzekłem — nie przypominam sobie wcale, aby tego pana tak nazywano, ale to wiem z pewnością, że zdawna jesteśmy — przyjaciółmi.
Lord Ragnall oddalił się, jakby nie chcąc już brać udziału w dalszym ciągu naszej rozmowy, której początku, prócz niego, nikt inny nie słyszał. Van Koop przysiadł się do mnie:
— Panie Quatermain, — rzekł półgłosem — od ostatniego naszego spotkania okoliczności zmieniły się dla mnie zasadniczo.
— Widzę, widzę. Dla mnie natomiast nie zmieniły się wcale i bardzo będę panu obowiązany, jeżeli zechcesz oddać mi sumę, jaka mi się od pana należy, a mianowicie 250 funtów z procentami za lat dwanaście.
— Och, panie Quatermain — odrzekł uśmiechając się z przymusem. — Wie pan chyba, że nie uznałem tego długu.
— Czy tak? Czy może unieważnia pan, przekreśla całą sprawę, zaprzeczy faktom? Szkopuł polega na tem, że niewiem, panie Van Koop, czy panu uwierzą, czy też uwierzą mnie, gdy przedstawię dowody?
— Wyszły przecież nowe prawa od tego czasu, czy pan nie wie o tem — rzekł śmiejąc się szyderczo.
— Żadne nowe prawa istoty rzeczy nie zmieniają. A zatem zapytuję, co pan zamierza uczynić?
— Słuchaj, panie Quatermain. Jako wielkiemu myśliwemu ,proponuję ci co następuje. Jeżeli zabiję dzisiaj więcej ptaków od ciebie, to nie powiesz ani słowa o moich sprawach w Afryce, a jeżeli ty zabijesz więcej, to także nic nie powiesz, lecz ja zapłacę ci 250 funtów z procentami za lat sześć.
Zastanowiłem się chwilę. Widziałem, że Van Koop niezupełnie jest pewny argumentów swych i sytuacji. Mógłbym oczywiście nie przyjąć jego propozycji i wywołać skandal, lecz po pierwsze nie lubię ostrych scen, a powtóre nie pomogłoby mi to wcale do odzyskania moich pieniędzy, które jeżeli zgodzę się na proponowane warunki, mógłbym odzyskać, o ile mi szczęście dopisze.
Rzekłem tedy:
— Dobrze, panie Van Koop, zgadzam się.
— Czy mogę wiedzieć, jaki proponuje panu zakład sir Junjusz? — rzekł lord Ragnall, podchodząc do nas.
— Trochę to długa historja, lecz sprobuję streścić ją w paru słowach. Kilkanaście lat temu, podczas podróży do Afryki Południowej, miałem nieporozumienie z panem Quatermain z powodu sumy 5 funtów, które mu jakoby należały się odemnie, a nie chcąc wieść dalszego sporu o taką drobnostkę, zaproponowałem, aby dzisiejsze nasze strzały o tem rozstrzygnęły.
Lord Ragnall miał widocznie wątpliwości co do sumy przez Van Koopa wymienionej — może słyszał więcej, niżby się zdawało z naszej rozmowy, gdyż odezwał się bardzo poważnie.
— Jeżeli mam być szczerym, sir Fortescue, to powiem panu, że nie jestem zwolennikiem zakładów, a tu przecież właściwie chodzi o zakład. Poza tem mr. Allan Quatermain mówił mi, że nigdy jeszcze nie strzelał w Anglji do bażantów, więc zakład w tym wypadku uważam za niewłaściwy. Lecz panowie wiecie sami najlepiej, jak swoją załatwić sprawę, ja jednak, ponieważ chodzi tu o pieniądze, muszę wyznaczyć kogoś, który będzie liczył zabitą zwierzynę i z wyniku walki zda mi potem sprawę.
— Ależ oczywiście, zgadzamy się najchętniej — rzekł sir Junjusz Fortescue, recte Van Koop.
Ja milczałem, cokolwiek przyznam się, zawstydzony takim obrotem sprawy.
Zdarzyło się, że na pierwszy miot szedłem razem z gospodarzem.
— A więc spotykał pan dawniej nana Fortescue?— zapytał lord Ragnall.
— Tak jest, widywałem nieraz pana Van Koop jakieś dwanaście lat temu. Prowadził wówczas w południowej Afryce, jakieś bardzo znane i bardzo pomyślne spekulacje, poczem znikł nagle z horyzontu.
— Właśnie w tym samym czasie zjawił się w naszej okolicy. Kupił tutaj posiadłość, a trzy lata temu otrzymał tytuł barona.
— Jak taki człowiek może dostać tytuł?
— Kupił go sobie zapewne.
— Jakto? Czyżby w Anglji cytuły były na sprzedaż?
— O, jakże rozbrajająco naiwne stawia mi pan pytanie, panie Quatermain — rzekł śmiejąc się lord. — Przyjaciel pański...
— Przepraszam pana, lordzie Ragnall. Jestem sobie skromniutką osobą, skromniejszą o wiele, niż dostojny Jenkins, nadleśny, a zatem, nie poważyłbym się nigdy nazwać pana Fortescue, byłego Van Koop‘a swoim przyjacielem.
Lord Ragnall roześmiał się znowu.
— Otóż, panie Quatermain, z sir Junjuszem tak się rzecz miała. Ofiarował znaczną sumę, podobno piętnaście, czy dwadzieścia tysięcy na potrzeby swojej partji, a w jakiś czas potem otrzymał tytuł barona. Nie wiem, czy była to nagroda za jego hojność, czy też prosty zbieg okoliczności.
Spojrzałem na lorda zdumiony.
— Oto wszystko, co wiem — mówił dalej lord. — Osobiście nie lubię wcale tego pana, lecz strzelec to pierwszorzędny i ten kunszt dał mu wstęp do wszystkich domów. Polowanie, panie Quatermain, to w Anglji uroczystość raczej, obrządek prawie bałwochwalczej czci. W dobrach moich przodków starodawną jest tradycją, że tutaj powinno paść najwięcej bażantów, a zatem ja, w imię tradycji, muszę prosić na polowanie najlepszych strzelców, co nie zawsze znaczy: najmilszych sąsiadów. Zdarza się, że nie jestem rad z ich towarzystwa, lecz tak było zawsze i tak widać być musi.
— Co do mnie, lordzie Ragnall, upewniam pana, że zaniechałbym chętnie całej tej sprawy. Sport miły jest jako sport; stając się interesem, traci cały swój urok. Wiem cośkolwiek o tem, ja, który od lat wielu polowanie traktować muszę, jako rzemiosło.
— To tak się tylko panu zdaje. Gdy ogarnie pana zapał myśliwski, zapomnisz o zakładzie. Zresztą, mam nadzieję, że odzyska pan swoje... pięć funtów od sir Junjusza. Taki z niego pyszałek, że dałbym chętnie nie pięć, lecz pięćdziesiąt funtów, byle go pan zwyciężył.
— Małe są moje szanse — odrzekłem. — Wszak mówiłem panu, że nigdy jeszcze nie polowałem na bażanty. Ale spróbuję chętnie, jeżeli pan sobie tego życzy.
— Dziękuję bardzo, panie Quatermain. A jeżeli pozwolisz, to dam ci dobrą radę, w zamian za tę, jaką od ciebie wczoraj otrzymałem. Polując śrutem na bażanty, trzeba daleko zakładać. Śrut nie idzie tak szybko, jak kula, a lot bażantów bystrzejszy jest, niżby się zdawało. Ale oto przybyliśmy na miejsce. Bob zaprowadzi pana na stanowisko. Życzę powodzenia.
Zaczęło się polowanie. Strzelcy w liczbie siedmiu, stali w linji, tak, że widzieli się wszyscy nawzajem. Byłem tak zajęty obserwowaniem całkiem nowych dla mnie form polowania, że przepuściłem najpierw zająca, potem piękną bażancią kurę, którą to kurę, gdy zawróciła, zabił Van Koop, o dwa stanowiska odemnie stojący.
— Słuchaj, Allan — mruknął Scroope — obudź się nareszcie, jeżeli chcesz pobić swego afrykańskiego przyjaciela. Nie przyglądaj się drzewom, ani wiewiórkom na nich tańczącym.
Ocknąłem się. W tej chwili rozległ się krzyk: Baczność! Myślałem, że to będzie bażant, tymczasem ujrzałem ze ździwieniem pięknego brunatnego ptaka, ciągnącego wprost na mnie poprzez wierzchołki dębów.
— Czy i do tego się strzela? —zapytałem.
— Oczywiście! To dubelt — odrzekł Scroope.
Ptak w tej chwili leciał wprost nademną. Strzeliłem i oczywiście trafiłem, gdyż zakotłowało się w powietrzu od pierza, lecz gdy Bob podbiegł po zdobycz, znałazł tylko głowę o bardzo długim dziobie. Głośny śmiech przeleciał po linji strzelców.
— Słuchaj stary — rzekł Scroope. — Jeżeli się uparłeś strzelać trzecim numerem, to puszczaj ptaka dalej.
Tak się przejąłem owem niepowodzeniem, że chybiłem raz po raz do trzech następnych bażantów, z których aż dwa poszły do torby Van Koopa.
Scroope potrząsnął głową, a Bob mruknął coś pod nosem, mocno niezadowolony. Teraz, gdy już nie byłem współzawodnikiem jego pana, troszczył się widocznie o moją wygraną Niewiadomo, jakim sposobem, wiadomość o moim zakładzie rozeszła się między służbą leśną, mój zaś przeciwnik, nie był mile przez nią widziany.
— Uważaj teraz — szepnął Scroope — wskazując nowego bażanta.
Ptak ciągnął bardzo wysoko. Już trzech myśliwych, między innymi Van Koop, strzelało do niego po kolei, a żaden strzał go nie dosięgnął. Wtedy ja dałem ognia, daleko zakładając, stosownie do rady lorda Ragnall. Ptak poleciał jeszcze trochę dalej, potem jak kamień spadł martwy na ziemię.
— Teraz już lepiej — rzekł Scroope, a chłopakowi rozjaśniło się oblicze.
— Przetarł sobie oczy nareszcie—mruknął zcicha.
Powodzenie dodało mi animuszu. Zacząłem strzelać coraz celniej chociaż naogół trafiałem przeważnie do trudnych ptaków, a przy łatwych strzałach pudłowałem. Van Koop, skończony artysta, nie zabiegał o łatwość strzałów — udawał mu się każdy.
Na następnym zakładzie lord Ragnall, który pilnie obserwował moje niezbyt udatne próby, zaproponował, ażebyśmy obaj, Van Koop i ja, stanęli cokolwiek w tyle poza linją strzelców.
— Widzę, że pana specjalnością są wysokie ptaki; będzie ich tutaj sporo.
Staliśmy teraz w zagłębieniu pomiędzy dwiema porębami. Ta, którą szła naganka, aż roiła się od bażantów. Warto było doprawdy, przypatrzyć się pracy tych kilku dobranych strzelb. Ja sam lepiej już teraz strzelałem; już prawie dorównywałem Ragnallowi, a był to mistrz nielada.
— Brawo — zawołał lord, gdyśmy schodzili ze stanowisk. — Zdaje się, że pan ma widoki wygrania swoich pięciu funtów.
A jednak, gdy w godzinę potem zebraliśmy się na śniadaniu, okazało się, że mam o trzydzieści bażantów mniej od przeciwnika. Zacząłem wątpić o wygranej.
Śniadanie, które spożywaliśmy w domku myśliwskim, zeszło nam bardzo przyjemnie. Ogólną harmonję psuł tylko Van Koop, który mówił bez przestanku, przechwalając się swymi myśliwskimi tryumfami. Drażniło to widocznie gospodarza, a również i niektórych jego gości, bardzo sympatycznych kompanów. Nareszcie pyszałek łaskawie zwrócić się raczył do mnie, w protekcjonalnym rzecz prosta tonie, pytając, jak mi się udały ostatniemi czasy moje wycieczki na słonie.
— Bardzo pomyślnie — odparłem.
— Powinienby nam pan opowiedzieć cokolwiek ze swych nadzwyczajnych przygód. Obiecuję, że niczemu przeczyć nie będę, a ci panowie nie mają takiego, jak my, doświadczenia w polowaniu na egzotyczną grubą zwierzynę.
— Nie wiedziałem wcale, że pan w tej dziedzinie tak wiele ma doświadczenia. Owszem, przypominam sobie, jak kiedyś mówił mi pan w Afryce, że jedyną grubą zwierzyną, jaką zdarzyło ci się ustrzelić, był chory wół. Co zaś do mnie, to myśliwstwo traktuję, jako zawód, nie jako sport, a nie lubię o interesach mówić w licznem towarzystwie.
Van Koop zamilkł nareszcie, myśliwi śmiali się zcicha, a Scroope, zacny mój druh zaczął opowiadać o mnie różne nadzwyczajności. Zawstydzony, wyszedłem przed dom ,aby zobaczyć, jaka zapowiada się pogoda. Od południa zaszła wielka w aurze zmiana; niebo pokryło się chmurami, zerwał się silny wiatr, chwilami miotający płatkami śniegu.
— Widzę, że czeka nas dosyć ciężkie zadanie w najpiękniejszym miocie koło jeziora—rzekł gospodarz.—Powinnoby tam paść około siedmiuset sztuk, a nie wiem, czy do pięciuset dociągniemy. Teraz panie Quatermain, postawię panów na obu flankach. W ten sposób pójdzie na was najwięcej ptaków, gdyż przy takiej wichurze nie wszystkie ośmielą się lecieć przez jezioro. Ja będę już tylko widzem, gdyż na tym zakładzie nie może być więcej, niż sześciu myśliwych, a i tak nie miałem zamiaru dalej dzisiaj polować.
— Boję, się, że sprawię panu zawód — rzekłem zaniepokojony.
— O, nie, nie obawiam się tego wcale. Szczerze mówię, że brak panu tylko wprawy i że w ciągu sezonu możesz stać się najcelniejszym wśród nas strzelcem. Teraz jeszcze nie zdążyłeś zapoznać się ze zwyczajami naszego ptactwa, a przytem i z tą bronią nie oswoiłeś się na razie. A teraz w drogę. Jeszcze kieliszek wiśniówki na wzmocnienie nerwów.
Wychyliłem kieliszek i poszliśmy w las. Rewir, w którym polowaliśmy dotychczas, ciągnął się szerokim pasem długości mniej więcej kilometra. Pod koniec zwężał się nieco i kończył dużym stawem, szumnie zwanym „jeziorem“. Linja miśliwska ciągnęła się po drugiej stronie. Czterech strzelców miało stanąć nad wodą, Van Koop i ja po lewej i prawej stronie, w odległości jakichś pięćdziesięciu kroków poza nimi. Pomyślałem sobie z pewnym niepokojem, że przy takiem rozstawieniu, nasi towarzysze będą mogli ze swych stanowisk śledzić dokładnie każdy nasz strzał, przytem w pobliżu zebrał się tłum widzów, wśród których poznałem naszego przyjaciela, rusznikarza.
Na szczęście, gdyśmy szli na stanowisko, zdarzyło się coś, co dodało mi otuchy. Nagle od strony naganki rozległ się gruby głos nadleśnego: „Kuropatwy“.
— Baczność, panie Quatermain — szepnął lord Raganll, a Bob prędko wsunął mi strzelbę w rękę.
Po chwili ukazało się stado; gnane wichurą, ciągnęło ponad drzewami z niezwykłą szybkością. Strzeliłem do pierwszej — padła, potem drugi raz — trafiłem także. Z drugiej strzelby zabiłem trzeciego ptaka, gdy przelatywał mi nad głową, a potem, odwróciwszy się, strąciłem jeszcze ostatnią kuropatwę z szeregu. Ten ostatni daleki strzał, był istotnie bardzo piękny.
— Nigdy jeszcze nic podobnego nie widziałem, — zawołał Scroope.
— Lord Ragnall nie skąpił mi pochwał, Bob zaś aż zagwizdnął z radości.
A teraz muszę wyznać całą prawdę i wyspowiadać się ze swej winy. Druga zabita kuropatwa, to nie była ta, do której strzelałem. Zmierzyłem się do drugiej, a spadła trzecia z szeregu. Próżność, marna próżność, zamknęła mi jednak usta. Wieczorem dopiero przyznałem się do wszystkiego.
Cztery kuropatwy, wszystkie na miejscu zabite, zebrano wśród oklasków myśliwych, poczem wsiedliśmy do łódki, aby zająć stanowiska po drugiej stronie jeziora. W łódce zauważyłem, że Bob prócz dawnego worka z nabojami, dźwiga jeszcze jakąś pakę. To poczciwy rusznikarz dodał mu z własnej inicjatywy świeży zapas ładunków, obawiając się, że tamte 250 sztuk mogą dziś nie wystarczyć.
Jakich oczekiwać można nadzwyczajności? Przecież z pierwszego zapasu nie zużyłem nawet połowy.
Stanęliśmy na wyznaczonych stanowiskach. Wiatr stał się jeszcze silniejszym; zdawało się, że dmie ze wszystkich naraz stron. Wrony, wracające na nocne schroniska, gołębie spłoszone przez nagankę, przelatywały ponad nami, jak liście gnane huraganem. Zabiłem kaczkę dziką, która szybowała jak strzała ponad naszą linją. Starę dęby gięły się, jęcząc głucho; wysoki świerk wyrwany wraz z korzeniami, wpadł z pluskiem do jeziora.
— Co za wściekła zawierucha — zauważył lord Ragnall, a Van Koop, zeszedłszy ze stanowiska, cały skurczony od zimna, zaproponował, żeby na dzisiaj zrezygnować z polowania.
Lord Ragnall zapytał, co o tem myślę. Odpowiedziałem, że wolałbym polować do końca, lecz że zdaję się w zupełności na jego zdanie.
— Sir Fortescue — rzekł lord — jesteśmy tu chyba całkiem bezpieczni na tej polanie. A bażanty i tak są już spłoszone, wiatr ich nie powstrzyma. Jeżeli jednak nie chce pan strzelać, to każę przynieść sobie strzelby i zajmę pana stanowisko.
Wobec takiej propozycji Van Koop pozostał na linji.
Naganka ruszyła z miejsca. Wiatr w tej chwili mieliśmy z tyłu; bażanty w coraz większej liczbie ciągnęły dosyć nizko, kierując się na strzelców nad wodą stojących, którzy zresztą nic prawie w takiej sytuacji nie mogli zdziałać. Zapowiedziane było, że nie wolno strzelać do bażantów, lecących z przeciwnej strony. Ja osobiście stosowałem się ściśle do tego polecenia, lecz Van Koop nie krępował się niczem. Zabił parę bażantów, ale kilka strzałów spudłował.
— To nie jest rasowy myśliwy — zauważył lord Ragnall i posłał do niego Boba z odpowiedniem ostrzeżeniem.
Wiatr niespodziewanie zmienił kierunek i dął już od północy ze wzrastającą siłą. A bażanty wciąż leciały gromadą, szukając schronienia poza nami w zagajniku, tam, gdzie się wychowywały. Zagarnięte wichrem, niektóre z nich leciały na znacznej wysokości, gdzie ich już nasze strzały nie dosięgały.
W przeważnej jednak liczbie szły prosto na nas. Przez następne trzy kwadranse miałem takie polowanie, jakiego już zapewne nigdy w życiu nie zobaczę. Ten ostatni miot, jako najdłuższy, zagarnął ogromną moc ptactwa. Wysoko ponad skrzypiącemi drzewami lub ponad jeziorem po mojej lewej ręce w nieskonczonych szeregach mknęły wiatrem gnane bażanty. A mnie powodziło się coraz lepiej. Jeden ptak za drugim padał w krzaki albo do jeziora, a strzelby tak się rozgrzały, że trudno było utrzymać je w ręku. Wśród mrowia celów, mogłem wybierać sobie dogodniejsze strzały. Zauważyłem także ,że zmęczone lotem, w pewnem miejscu zawracały i że najlepiej strzelać do nich w tej właśnie chwili. Podniecenie było ogromne, polowanie udało się wspaniale. Van Koop na drugim flanku pracował niemniej wydatnie, a tylko myśliwi pośrodku stojący, niewiele stosunkowo mieli sposobności do popisu. Musieli biedacy z daleka podziwiać nasze tryumfy.
Pod koniec polowania bażantów było coraz więcej ptaki ciągnęły wysoko i bardzo bystro, zabiłem ostatnie trzydzieści sztuk trzydziestu pięciu strzałami. Kiedy zdawało się, że już przeleciały wszystkie, ukazał się jeszcze w pojedynkę wspaniały kogut. Leciał tak wysoko, że na tej wysokości wydawał się małym.
— Niema co strzelać, nie dosięgnie pan — rzekł lord Ragnall, gdy podnosiłem strzelbę.
Jednak strzeliłem, założywszy bardzo daleko, a bażant zabity na miejscu wpadł z głośnym pluskiem do jeziora. Strzał tak był niezwykły, że wszyscy myśliwi, nawet naganiacze, którzy właśnie do nas się zbliżali, przyjęli go głośnemi okrzykami.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.