- W empik go
Dzieje jednego pocisku - ebook
Dzieje jednego pocisku - ebook
Opowieść o dziejach bomby wędrującej przez różne środowiska i podawanej z rąk do rąk. Juz sam tytuł wskazuje o czym będzie utwór: jest to historia pocisku. Od momentu jego stworzenia (przez polaka -chemika) po jego zniszczenie w odmętach Wisły. Akcja toczy się około roku 1905 w czasie rozruchów robotniczych, w Warszawie, Łodzi i okolicach. Pocisk wedruje przez wiele rąk, które mają mniej lub więcej wspólnego z rewolucją. Sam, niemy świadek wydarzeń w jakiś sposób determinuje losy posiadaczy, wpływa na ich czyny - niekoniecznie dobrze. W końcu, gdy już ma zostać użyty, przez przymierającego głodem szwacza na jego szefie - zawodzi. Okazuje sie, że jest zepsuty. Żołnierze detonują go w Wiśle, ale na tym nie kończy sie jego rola. Wybuch słychać w więźieniu, słyszą go więźniowie - uczestnicy powstania. Jest to tak jakby pobudka i okrzyk - Nie wszystko jeszcze stracone! Jeszcze kiedyś...!!!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-6262-5 |
Rozmiar pliku: | 1 004 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wlokły się lata, gubiąc życie i trawiąc dusze w ludziach. Biła we wroga Idea i Nienawiść, wielu ludzi poświęcenie i cierpliwe w męce czekanie. W tajemnicy, jak na dnie morza, układały się warstwami odmęty drobnych prac i niedostrzegalnych żywotów.
Aż przyszedł dzień, kiedy wylały się chęci poza chcenie. Zachciała chęć stać się czynem. Uderzył głową o mur zapalczywy człowiek — spróbował jego mocy gołą pięścią. To była pierwsza krew.
Do wszystkiego ma robotnik narzędzie: jest narzędzie na żelazo i na kamień, i na wszelką inną rzecz. Jest młot i kilof, jest kosa i siekiera.
Ale nową i niesłychaną była ta praca, co jak mur stanęła przed wiecznym robotnikiem. Trzeba było burzyć, trza było zabijać…
Budowało się burzące, zabójcze narzędzie w wielu namysłach, w zajadłych sporach. Ważył je zimny rozum i wezbrana namiętność. Wezwane były do głosu polityka i żądza zemsty, rozwaga i wściekłość, stara, doświadczona mądrość i nowe szaleństwo.
Wodziły się ze sobą: wiara w znajome dziś i wiara w niepewne jutro.
Aż któregoś dnia potoczył się po bruku pocisk dynamitowy.I
Była to puszka z lanego żelaza z pokrywą wkręconą na śrubie. Wyglądała na pół funta kakao lub kilo zagranicznych konfitur. Ważyła około dziesięciu funtów i mieściła się z łatwością w kieszeni, którą obciągała niemiłosiernie. Zawartość jej była niezmiernie skomplikowana, wygląd nadzwyczaj zwyczajny, a przeznaczenie wiadome.
Gdzież się podziewa, czy też całkiem się już zapodział ten majster, który ją kiedyś zrobił?
Był to nie znany światu naukowemu chemik, osobnik ponury, ongiś tułający się w nędzy po laboratoriach. uniwersyteckich całej Europy. Nie szukał on kariery ani sławy, jeno prawdy — czyli wyrazu chemicznego dla pewnego nadzwyczajnego związku, który był bezbarwny, jako ciało gazowe, bezwonny, niewidzialny, a jednak znany powszechnie, omawiany w pismach specjalnych, badany, ważony, chwytany, szpiegowany i prześladowany przez wielu doktorów Szulców i tyluż Müllerów, a pomimo to ocalał i tkwił w tajemnicy w swoim chemicznym państwie, i wyraz jego wiadomy był na razie tylko Temu, który policzył gwiazdy niebieskie i wody oceanów.
Z uporem maniaka, w odcięciu od żywego świata, siedział polski chemik na dalekiej obczyźnie, otoczony rurkami, baniami szklanymi, destylatorami, oddychając smrodem chemikalij, żywiąc się nędznie i żyjąc jedynie gorączką pogoni za bezwonnym, bezbarwnym, niewidzialnym swoim ideałem, dziwaczejąc z roku na rok i zaciekając się coraz bardziej w swojej manii.
Nie wiedział najzupełniej, co się dzieje w świecie, a już najmniej był ciekawy tego, co się tam odbywa w jego dalekiej ojczyźnie. Od ostatecznego obłędu uratowała go jednak rewolucja.
Niepodobieństwem byłoby wyjaśnić, jak się to stało.
Drogą zawiłych i niedocieczonych związków, przeobrażeń i procesów dyfuzji, absorbcji, zgęszczania, skraplania i krystalizacji, przez wysokie jakieś ciśnienia, przez tajemnicze pokrewieństwa rozproszonych pierwiastków i wreszcie przez wpływ niewiadomego ciała, które oznaczmy znakiem X, ułożyła się w mózgu maniaka hipoteza — że to, co się w kraju właśnie zaczęło tak burzliwie i krwawo, nie powinno mu być obojętne. Po niedługim czasie chemik przystąpił do ścisłej, jakościowej i ilościowej analizy nowego związku, który w życiu potocznym nazywają zwykle tęsknotą za krajem ojczystym, a którego składowe części są luźne, rozmaite i częstokroć niespodziewane. Związek ten miał snadź wielką wagę gatunkową, gdyż ciężył duszy chemika, gnębił go i nie dawał mu spokoju. Analiza była trudną dla umysłu, zepsutego przez metody eksperymentalne, przez różne rurki, retorty, wagi i odczynniki; po pracowitych badaniach na dnie zostawał osad uparty i nierozpuszczalny, któremu już nic poradzić nie mogło.
W tym właśnie czasie przebiegał Europę jako agent rewolucji pewien towarzysz, poszukujący człowieka nauki, który by zechciał oddać swoją wiedzę, a z nią i życie na usługi rewolucji. Niezliczone były jego konferencje, najrozmaitsze były jego sposoby przekonywania, oszukiwania i terroryzowania ludzi, których potrzebował. Ale ponieważ tutaj rozchodziło się nie o oddanie mieszkania na potrzeby partii, nie o zapomogę pieniężną ani o pożyczenie paszportu, ale o usługę, która niejako zakładała stryczek na szyję, więc, pomimo że ów towarzysz był genialnym agitatorem, nie znalazł w szerokiej Europie wśród wielu uświadomionych społecznie mężów nauki ani jednego, który by zechciał okazać rewolucji tę fachową usługę. Agitator nie ustąpił jednak i wziął się do nawiedzania nie znanych sobie chemików, których adresy zbierał, gdzie tylko mógł.
Jeden w Getyndze wyrzucił go za drzwi, był to bowiem konsekwentny i uświadomiony narodowy demokrata. Drugi w Bernie zgodził się natychmiast na propozycję, obiecał wszystko, zobowiązał się najsolenniej, a załatwiło się to tak błyskawicznie szybko, że agitator domyślił się ku końcowi konferencji, że go tu wzięto za wariata i chciano go się pozbyć jak najprędzej i w najprostszy sposób. Trzeci — było to w, Paryżu — usłyszawszy propozycję, wygłoszoną w sposób zupełnie naturalny przez nieznajomego napastnika, oniemiał, struchlał i w strachu śmiertelnym zapomniał o trzymanym w ręku flakonie z kwasem azotowym (konferencja odbywała się w laboratorium). W rezultacie uczony oparzył sobie boleśnie nogi i leczył się w przeciągu sześciu tygodni, a tymczasem niestrudzony agitator natrafił nareszcie na to, czego mu było potrzeba.
Towarzysze z kolonii zagranicznej dali mu adres pewnego chemika, ale z góry uprzedzili, że mowy o tym nie ma, ażeby ten maniak, który już prawie zapomniał gadać po polsku, mógł się na cośkolwiek przydać. Agitator wybrał się tam bez nadziei, ale i bez sceptycyzmu, wierny swojej metodzie zawadzania o wszystko po drodze.
I chemik zgodził się na wszystko, jak gdyby tylko czekał na zaproszenie. Jak się to stało? Jak tacy ludzie ze sobą gadali i jakim cudem się dogadali? W jaki sposób chemik mógł tak z miejsca puścić się na awantury, o jakich nie miał pojęcia i które nie przywidziały mu się nigdy nawet we śnie? Mniejsza o to — w tych czasach stawały się rzeczy dziwniejsze.
Pewnego dnia uczony zakończył ostatnią walkę z bezwonnym i bezbarwnym swoim wrogiem i odłożył dalszą kampanię na czas nieograniczony. Zdjął swój biały chałat i fartuch, spakował swój majątek, czyli roczniki specjalnych czasopism w paru językach oraz swoje jedyne ogłoszone dzieło, zajmujące w druku pół stronicy hieroglifów chemicznych, i wyjechał do kraju, który podówczas był tyglem tajemniczych procesów duchowych i materialnych, którym za łącznik niejako służył powszechnie znany w piekielnej chemii życia odczynnik — stanu płynnego, a czerwonego zabarwienia. Energia więzi społecznej wyładowywała się gwałtownie, między anodem a katodem przebiegały wartkie prądy — a pośrodku zostawały trupy i trupy.
Cóż miał tam do czynienia maniak nauki, dusza prześmiardła w laboratoryjnym zamknięciu? Logicznie biorąc — nic. Ale na szczęście dla postępu świata w życiu społecznym zachodzą, z rzadka co prawda, okresy, kiedy logika wycofuje się z mózgów i spogląda z daleka na to, co ludzie ze sobą wyrabiają.
------------------------------------------------------------------------
Tedy po jakimś czasie nasz chemik zamieszkał na dalekim przedmieściu Warszawy w domku wynajętym przez partię i na dobro tejże partii, a na zło caratu; zaczął fabrykować domowymi środkami przyrządy, mające za zadanie dopomóc w pewnej mierze do wywalczenia niepodległości ojczyzny i do zbliżenia proletariatu polskiego do jego ostatecznych celów.
Pragnienie tej niepodległości było w naszym uczonym mętne. Świadomość tych ostatecznych celów prawie żadna — a jednak… A jednak pracował gorliwie i wydajnie, nie szczędząc siebie ani tych, którym na spożycie przeznaczone były jego piekielne wyroby. Opinię miał bardzo solidną.
— Nareszcie mamy prawdziwego chemika!
— Zna się na rzeczy. A przy tym jest to bądź co bądź chlubą dla partii, że taki uczony…
— Prawdziwy uczony…
— Znany bardzo szeroko…
— Wszędzie znany…
------------------------------------------------------------------------
Z rzadka, co jakie dwa tygodnie, do domku na przedmieściu wchodziła ubogo ubrana panienka. Ponieważ chemik o tych wizytach bywał zawczasu uprzedzany, przeto wkładał kołnierzyk, czesał się i zarzucał roztrzęsione łóżko dziurawą derką, przewietrzał mieszkanie, wymiatał niedopałki papierosów, porozrzucane na podłodze, zamykał szczelnie drzwi od pracowni i czekał niecierpliwie.
Powitanie było zawsze serdeczne. Chemik kłaniał się niezgrabnie i uśmiechał się dziko, jak obłąkany, szczerząc dziurawe zęby, a panienka podnosiła nań duże, smutne oczy, w które zdziczały samotnik nigdy nie śmiał spojrzeć, chyba ukradkiem.
— Cóż tam słychać na świecie, bo ja tu taki odcięty?…
Właściwie nie obchodziło go nic tak dalece ze świata, gdyż przez całe życie był również od wszystkiego odcięty, ale należało o czymś mówić, należało jakkolwiek rozpocząć.
Rozmowy z „Kamą“ były dla chemika rozkoszą niewysłowioną, jej głos, niezależnie od tego, co mówiła, wprowadzał w nieopisane wibracje cząsteczki, składające materię jego mózgu i bódajże serca. Odludek, dla którego do niedawna wszystko było obce poza ciasną sferą pewnych związków węgla, utonął w smutnych oczach nieznajomej dziewczyny bez pamięci i bez żadnej świadomości co do istoty tego przeobrażenia. Kobiety nie istniały dla niego nigdy, a i teraz nie było kobiety w tych nadzwyczajnych uniesieniach… Był to bowiem po prostu jakiś cud, czyli reakcja chemiczna, przekraczająca wszelkie prawa i hipotezy znane nauce.
Rozmowy obracały się przeważnie koło spraw politycznych i partyjnych. Kama ze zdumieniem spostrzegła za pierwszej swojej bytności w laboratorium, że tajemniczy preparator, dla którego żywiła cześć niezmierną, nie miał pojęcia o najprostszych i obowiązkowych dla każdego szeregowca wiadomościach z zakresu zagadnień ruchu.
Nie mówiąc już o konstytuancie w Warszawie, o taktyce bojowej, która dzieliła podówczas partię na dwa obozy, i tym podobnych spornych a zawiłych kwestiach — towarzyszka Kama odkryła, że żywił on jeszcze złudzenia co do narodowej demokracji i nie czuł należytej nienawiści do esdeków.
Kama przynosiła do laboratorium żelazne powłoki do bomb i potrzebne chemikalia tudzież dynamit, a wynosiła gotowe wyroby. Była ona jedyną istotą mającą bezpośredni dostęp do laboratorium, przez nią załatwiano korespondencję, przez nią chemik otrzymywał instrukcje i obstalunki oraz pieniądze na życie. Miała sobie tedy za najświętszy obowiązek uświadomić i wykształcić ignoranta-samotnika w mądrości społecznej. Była z tego dumną i przynosiła mu za każdym razem paczkę bieżącej bibuły, nad którą chemik mordował się po nocach z gorliwością i żądzą zrozumienia tych trudnych spraw. Pomimo to zabiegi towarzyszki Kamy szły na marne. Chemik czytał i czytał wydawnictwa partyjne, słuchał z nabożeństwem objaśnień Kamy, ale mózg jego, zaczadziały w wyziewach kuchni chemicznej, nie mógł żadną miarą ogarnąć zjawisk, które przewalały się przed nim jak gdyby na wzburzonych falach, nieujęte, nieposkromione, urągające teoriom, przewidywaniom, obawom i nadziejom.
Niejednokrotnie, jąkając się i wtrącając słowa cudzoziemskie, prosił o wyjaśnienia, ale nauczycielka nie mogła żadną miarą dociec, o co mu właściwie idzie. Wreszcie wykrywało się, że towarzysz nie wie czegoś najważniejszego, bez czego nie ma mowy o świadomym poglądzie na rzeczy i na wypadki. Kama była cierpliwą i taktowną, ale chemik sprawiał jej takie niespodzianki, że zapominała o wszelkiej oględności i pedagogice i dawała upust swojemu zdumieniu.
— Ach! Ach! więc wy nie wiedzieliście o tym!… Towarzyszu, na miłość boską, jakże tak można?… Cóż wy robicie w takim razie między nami?…
— Wiecie, co robię, towarzyszko Kamo — odpowiadał smutnym głosem winowajca.
— Ale cóż was do tego skłoniło? Przecież wy zupełnie nie jesteście socjalistą! Jak was wykryją, to was przecie powieszą. I za cóż wy będziecie się poświęcali, kiedy nie wiecie…
Biedny chemik nie potrafił na to odpowiedzieć, nie przypuszczał nigdy, że socjalizm jest aż tak trudny. Obiecywał poprawę, mozolił się, martwił się, ale od prawdy był zawsze daleko. Za to swoje robił porządnie. Wyroby, pochodzące z jego pracowni, były niezawodne. Niedługo jednak funkcjonował.
Pewnego wieczora, zaledwo Kama zdołała wynieść to, co było zamówione i gotowe, gdy wpadła policja z wojskiem, z saperami. Z wielkimi ostrożnościami zbierano butelki, retorty, różne chemikalia, pudełka z żelatyną, misterne puszeczki, obłożone watą, a zawierające piorunian rtęci, „kluski“ dynamitowe, tygielki i inne graty piekielnej kuchni.
Chemika potłuczono z lekka kolbami, związano go porządnie i pod eskortą całej roty wojska odstawiono do Cytadeli.
Kiedy go bito, krzywił się i mrużył oczy z bólu, ale w duszy nie miał nic innego prócz wielkiej, największej w życiu radości.
Albowiem towarzyszka Kama ocalała. Następnie cieszył się i z tego, że ocalała zamówiona bomba, która była potrzebna do jakiegoś nadzwyczajnego zamachu i ad hoc w sposób specjalny była przyrządzana.
Potem martwił się, że nie zdążył skreślić i oddać Kamie swego nowego wynalazku, dotyczącego zapału, bezpiecznego a zarazem niezawodnego. Był to wynalazek, którym się szczycił, opowiadał o nim towarzyszce szczegółowo, a ona pilnie słuchała, ale wiedział, że z tego nic nie dojdzie do ludzi, gdyż chemia była to dziedzina jeszcze bardziej obca dla Kamy niż dla niego socjalizm i polityka. Wynalazek ten niezawodnie mógł się przydać rewolucji, ale bezpośrednią intencją jego było uchronienie Kamy od niebezpieczeństwa podczas przenoszenia i przewożenia pocisków.
„To już zginęło na zawsze“ — myślał sobie chemik w celi X pawilonu, rozcierając ramiona, pokrajane przez postronki, i popluwając krwią, po kolbach.
Tu ze zdziwieniem pełnym ciekawości spostrzegł, że wkracza w jakiś dziwny okres życia, że każda jego myśl wydaje mu się nową i niesłychaną, a całe jego proste życie niezrozumiałą zagadką, która zresztą niebawem…
O co już mniejsza, bo nie opowiadamy tu dziejów chemika.
------------------------------------------------------------------------
Była to ciężka puszka z lanego żelaza. Na podróże i przygody oraz dla ochrony od wpływów wilgoci i zimna wstawiona była w elegancki futerał z żółtej skóry, w jakim mieszczą się słoiki z pachnidłami czy tam kosmetykami w neseserach podróżnych, używanych przez damy światowe.
Kama, wyszedłszy z laboratorium, przystanęła o kilkanaście kroków za domkiem i spojrzała bacznie na prawo i na lewo wzdłuż mrocznej ulicy; sznury żółtych płomyków gazowych biegły w obie strony. Było ponuro i pusto na przedmieściu i nigdzie nie było widać niebezpieczeństwa. Dopiero w parę minut potem wyminęło ją kilka dorożek, jedna za drugą pędzących co siły w szkapach. Z dorożek sterczały ku górze bagnety. Gdzieś na gwałt wieziono żołnierzy. Za chwilę zatętnił na bruku oddział konnej policji. Kama drgnęła całym ciałem. Turkot i tętent urwały się jakoś za blisko, gdzieś strasznie za blisko.
Stała wpatrzona w jeden punkt. Szepnęła: — Tak — i poszła w swoją stronę. Szła długo, długo, mijała zabudowania kolejowe, przeszła koło wielkiej, jasno oświetlonej stacji, pełnej wrzawy i ruchu. Zatrzymała się przed stacją po drugiej stronie placu i z jakimś wyczekiwaniem wpatrywała się w zgiełkliwy tłum ludzki. Czekała — ale wszystko było zajęte sobą i niemiłosiernie zwyczajne.
Porwała się z miejsca i szybko zaczęła powracać — niosło ją bezmyślne wzruszenie. Był w niej bolący dotkliwie niepokój, jak gdyby wyrzut, i obłąkana żądza zatracenia.
Mijała czarne parkany, długi druciany płot, za którym ciągnęły się szeregi wagonów towarowych, i śpieszyła się bardzo, resztką ostrożności podtrzymując na rzemyku pod okrywką swój ciężki pakunek. Nagle ryknął jej tuż nad samym uchem sygnał parowozu.
To osadziło ją na miejscu.
Spojrzała na zegarek i szepnęła: — Jeszcze zdążę. — Wydobyła chustkę i długo, starannie ocierała sobie twarz. Bo łzy zalały jej już nie tylko twarz i woalkę, ale i przód żakietu. Gdy wsiadała do dorożki przed stacją, te panieńskie łzy już zamarzły i perliły się na szarym korcie żakietu.
— Proszę jechać wolno, ostrożnie…
Lekko, posuwiście poniosły ją gumy ku miastu.
Przesuwały się ulice Pragi — szerokie, ponure. Minęła huczny, zatłoczony most. Ulice, ulice pełne ludzi, blasku, zgiełku. Wszystko to wydawało się dzisiaj Kamie odmienionym, a przede wszystkim niezrozumiałym. Było to coś w tym rodzaju, jak gdyby wjechała w obcy świat, zaludniony przez twory o niepojętych, tajemniczych przeznaczeniach, między istoty niechybnie skazane na coś strasznego, a nieświadome tego i rojące się po ulicach jak we śnie. Ich potrzeby nie były potrzebami, ich radości i smutki nie były sobą, ich głosy dźwięczały martwo, ich ruchy były kłamane, a wszystko, co czynili — niepotrzebne, zarówno jak oni sami, jak ich istnienie, jak całe miasto, kraj, świat…
To bliski oddech czyjejś niechybnej śmierci zatruł na moment jej żywy, człowieczy mózg. „Wszyscy pomrą“ — myślała, patrząc na rojące się tłumy ludzkie. Ta prosta myśl, wiadoma wszystkiemu, co żyje, układała się w jej duszy jak niezmierny ciężar.
Po co wszyscy żyją? Pytanie to wydobywało się z niej przeraźliwym, obłąkanym krzykiem.
------------------------------------------------------------------------
Kiedy składała pocisk na przechowanie w zwykłym miejscu, u pewnego nerwowca inteligenta, ten jak zwykle podziwiał jej niezachwiany spokój. Prosił ją, żeby spoczęła, zapraszał na herbatę i kunsztownie zagajał rozmowę, która zawsze i niezmiennie prowadziła do tego, żeby się od niej dowiedzieć jak najwięcej, co czuje, jak czuje, jak ona przeżywa takie podróże z tak delikatnym ładunkiem.
Był to jegomość niezwykle ciekawy procesów psychologicznych, zachodzących w duszach bojowców, ocierających się codziennie o śmierć.
— Jako lekarza i psychiatrę niezmiernie mnie interesują te wasze właściwości duchowe. W takich sytuacjach, szanowna towarzyszko, zjawiska psychologiczne nabierają jaskrawości i Wyrazistości niezwykłej. Cóż, kiedy z wami nigdy nie można się dogadać. Wasi ludzie ukrywają się i maskują się przede mną, drwią z moich badań, wykręcają się dowcipami. A nauka mogłaby niejedno z was wyciągnąć…
Kama znała tę jego manię i z uśmiechem znosiła indagację, odpowiadając byle co, mistyfikując psychologa i niewiele sobie robiąc z całej nauki.
— Cóż, na długo zostawiacie mi to sympatyczne pudełeczko? — pytał doktor przy pożegnaniu.
— O, towarzysz jest za ciekawy. Zresztą ja sama nie wiem. Jak każą, przyjdę — kiedy każą…
—… Albowiem nie wiecie ani dnia, ani godziny… — z odcieniem pewnej głębokości wypowiedział doktor.
— Dnia, jak dnia, ale co do godziny, to jak zawsze, między ósmą a dziewiątą wieczorem. A gdyby wypadło inaczej, to tegoż dnia rano o ósmej otrzymacie kartkę przez posłańca, oznaczającą godzinę.
— Żeby tylko nie przez tych posłańców…
— Teraz mamy już własnych.
Kiedy Kama sobie poszła, doktor natychmiast zamknął się w swoim gabinecie, szczelnie i pedantycznie zasłonił okna i postawił na biurku powierzony mu depozyt.
Niewinnie i skromnie stał sobie pocisk w pięknym etui. Nikt by nigdy nie przypuścił, aniby komu do głowy przyszło…
Doktor wyciągnął się na kanapie i zapaliwszy papierosa zaczął przeżuwać powszednie marzenie swego życia: myślał o swoim dziele, poświęconym psychologii jednostek i mas podczas ruchów rewolucyjnych. Ale myślenie rwało się i utykało. Teorie wytyczne wydawały mu się nieco nieoględne. Systemat nie uporządkowany, a wiele zbadanych zjawisk bujało sobie niesfornie, nie dając się nagiąć do żadnej teorii. Doktor, jak każdy twórca, miewał swoje złe i dobre godziny. Dzisiaj mu się myślenie nie kleiło. Jako psycholog znał samego siebie, używając się ustawicznie do rozmaitych badań, a więc niebawem spostrzegł przyczynę niezwykłego zaćmienia inteligencji. Długo wpatrywał się w przedmiot, leżący na biurku.
Mały ten pakuneczek wywierał na psychiatrę dziwnie mocny i w tajemniczości swojej niedocieczony wpływ.
Doktor nie był tchórzem. Rzecz tę sprawdził niejednokrotnie z całą surowością chłodnego badacza. Śmierci się nie bał i był tego pewnym. Kiedyś chodził śmiało i z brawurą po górach, przeszłego roku miał pojedynek z dobrym strzelcem i w przeddzień, jak i w dzień spotkania był nie tylko zupełnie przytomny, ale nawet w dobrym, bynajmniej nie dorabianym humorze — wreszcie oddawał rewolucji bardzo ryzykowne usługi…
A jednak, ilekroć przynoszono mu do domu ot coś takiego, zaczynały się dlań godziny niezmiernego podniecenia, dochodzące do ataków zupełnie niepoczytalnych. W tych okresach czasu psychiatra nie o wiele się różnił od swoich pacjentów, których codziennie odwiedzał w szpitalu Bonifratrów — zwłaszcza noce bywały pełne okropności.
I kiedy pytał, na jak długo mu przyniesiono pocisk — pytał zarazem, jak długo będzie się musiał dręczyć. Był świadomy siebie i z góry wiedział, co go czeka. Nie zdarzyło się jednak nigdy, żeby odmówił swojego mieszkania, nawet żeby się wymawiał, a bodaj żeby się choć skrzywił. Brał i już.
W sferach partyjnych miał opinię zupełnie pewnego człowieka, co w czasie rewolucji, a zwłaszcza w sferach mających do czynienia ze sprawami bojowymi, było mianem zaszczytnym. Kto tam może być pewnym siebie? Komu to życie niemiłe?
Doktor był rewolucjonistą z przekonań, ale te przekonania nie zaprzątały go nigdy zanadto. Były w nim, był pewien ich istnienia, i na tym koniec. Nie bawił się w dociekania programowe, było mu wszystko jedno, co się pisze w literaturze partyjnej, gdyż takich rzeczy nie czytywał, i było mu właściwie wszystko jedno, do czego zmierza rewolucja.
To, co się wówczas działo w kraju, a do czego i on na swój sposób przykładał ręki, interesowało go jako niezwykłe, wstrząsające widowisko, pełne niespodzianek, zagadek, dreszczów. Zbliżył się do tych zjawisk z własnej, świadomej woli, ale i w swoich własnych celach. Był pożytecznym dla rewolucji, ale nie było w tym jego zasługi. I z tego zdawał sobie sprawę. W morzu świadomości, po którym pływał doktor, były jednak mielizny i skały podwodne.
Taka drobna rzecz, jak pocisk dynamitowy…
Sporo ich już widział doktor, jako stały przechowywacz tych rzeczy, a jednak za każdym razem działo się to samo.
Zdawałoby się, że już można się było przyzwyczaić.
Tymczasem…
Nie był to zwyczajny, ordynarny strach. Po ulicach jak psy węszą szpicle, chodzą patrole, ludzie u niego bywają niebezpieczni — o każdej chwili może wpaść policja… Ratusz, kolby, badania, Grün ze swoimi sposobami, X pawilon, sąd wojenny — osiem, piętnaście lat katorgi — może stryczek! Nie, było to zupełnie co innego. Wiedział, co mu grozi, i jako człowiek konsekwentny znosił pogodnie to przeświadczenie. Wiedział też naprzód, że w razie czegoś takiego zachowa się przyzwoicie.
Co więcej, miał już na wszelki wypadek przygotowane różne swoje kwestie, zainteresowania i ciekawostki natury psychologicznej, które w tych nieszczęśliwych okolicznościach miały mu słodzić dolę, a zarazem rozszerzać zakres jego doświadczeń.
Nie był to również strach przed przypadkowym wybuchem, albowiem doktor wiedział, że będzie to tylko ułamek sekundy, po którym nastąpi jakieś bezbrzeżne nic. I dość mu było to wiedzieć, żeby spokojnie przebywać w jednym pokoju z niebezpiecznym przedmiotem.
Cóż więc to było?
Zerwał się z kanapy i skradając się po cichu, jak gdyby w pokoju był ktoś, kogo by nie chciał obudzić, stanął nad biurkiem. Futerał był nowy i mocno pachniał skórą. Rzemyk spuszczał się z biurka i dotykał podłogi. Ostrożnie owinął go doktor dookoła pudełka, wyrównał i stał patrząc.
Martwy przedmiot nic sobie nie robił z jego przenikliwych oczu ani z przesubtelnych myśli, ani z bezpośrednich pytań. Stał, gdzie go postawiono, i będzie stał do końca świata, jeżeli go nie ruszą. Gdy go kto ciśnie o ziemię, rozerwie wszystko dookoła z jednakową energią — czy to będą carscy siepacze, czy bojownicy rewolucji, czy przechodnie na ulicy, ludzie starzy, młodzi, źli, dobrzy, głupi czy mądrzy, potrzebni czy niepotrzebni. Będą leciały z okien szyby, będzie ogólne przerażenie.
Pocisk zniknie w chaosie gwałtownych reakcji chemicznych, zostanie dym, zjadliwy zapach i czerepy powłoki zewnętrznej, utkwione w okrwawionych ciałach stójkowych, generałów, sołdatów, bojowców, koni dorożkarskich i przypadkowych przechodniów.
Błąkały się myśli psychologa i stawały się coraz mniej rozumne, coraz bardziej niezwykłe. Rodziły się, wzmagały się i dochodziły do nieprzepartej potęgi wariackie zachcenia.
Jakieś niedostrzegalne, cienkie jak włos nic dzieliło go od wykonania tuż zaraz pewnych pomysłów, jakie rodzą się w malignie. Obca siła popychała go, podnosiła mu rękę, kazała dotykać się strasznego przedmiotu. Chichotał nad nim szyderczy śmiech kogoś niewiadomego, który stał się obecny w pokoju. Przychodziły mu do głowy zupełnie poważne i umotywowane myśli, pełne niesłychanej mądrości, która olśniła go nagle i kazała mu wyznać: to jest prawda! To jest nareszcie ostateczna prawda! Tą prawdą było ni mniej ni więcej tylko to, żeby chwycić pocisk i grzmotnąć nim o podłogę. Tak należało uczynić, nie zwlekając.
Gdy wziął pocisk do ręki, wydał mu się on strasznie ciężki. To go zadziwiło. Gdy ważył w ręku bombę, nagle bulknęło w niej coś tak złowrogo, że doktor, zlany zimnym potem, znieruchomiał i przestał oddychać.
W tej chwili stał się znowu trzeźwym, przytomnym i świadomym człowiekiem, który zrozumiał, że oto przed sekundą jeszcze był obłąkanym. Pierwszym zwiastunem otrzeźwienia był strach, nieubłagany, miażdżący, prawdziwy strach.
Ręce drżały, latały, włosy zjeżyły się na głowie. W niezmiernym wysiłku, jak gdyby przenosił ciężary, postawił pudełko na biurku — o wiele mocniej niż należało. Oblały go strugi zimnego potu. Upadł na kanapę.
Długo nie było wokoło niego nic — ani przed nim, ani za nim nic się nie działo, ani też miało kiedyś być.
Czas przestał płynąć, a świat istnieć. Nie czuł siebie samego. Było to rozkoszne i straszliwe.
Nie spał jednak — czuwał.
Było to czuwanie martwego przedmiotu. Zdawało mu się, że jest kamieniem, sprzętem, pyłem kosmicznym. Mogły koło niego przechodzić wieki i tysiąclecia ludzkie. Nie nudziła się jego cierpliwość.
Za oknem zaczął się turkot wozów, gwar ludzki, blade światło weszło do pokoju przez zapuszczone firanki. Doktor wstawał, gasił lampę, chował pocisk w zwykłe miejsce, do najniższej szuflady biurka, którą starannie zamykał na klucz. Obchodził się z bombą ostrożnie, jak należało, ale bez żadnych nadzwyczajnych wrażeń. Potem mył się i wychodził na miasto. Pił kawę i odczytywał kuriera w mleczarni Nadświdrzańskiej, po czym jechał do swojego szpitala. Był uważnym, spostrzegawczym, zwyczajnym.
Jeden ze starych wariatów, człowiek bardzo przywiązany do doktora, powitał go i tego dnia uprzejmymi słowami: — Kiedyż pan doktór nareszcie zamieszka z nami na stałe? — Diagnozy jego były rozumne i przenikliwe, postępowanie z chorymi jak zwykle taktowne i pełne rzadkiego u lekarzy szpitalnych ciepła. Stary ordynator spoglądał tego dnia ukradkiem a bacznie na młodszego kolegę. Doświadczonym okiem szpiegował jego ruchy i spojrzenia, a zwłaszcza pewien lekki jak cień uśmieszek, który co chwila, w porę i nie w porę, zjawiał się na jego obliczu. Stary lekarz potrząsał głową w smutnym jakimś przeświadczeniu. Lubił bowiem bardzo swego asystenta.
O swojej godzinie pojechał doktor na obiad. Ale zaledwie przełknął zupę, zerwał się nagle i, ku zdziwieniu stołowników i pani Mijałkowskej, wydającej obiady gospodarskie, wypadł z pokoju. W niezmiernym podnieceniu popędzał dorożkarza i zadyszany wbiegał na swoje trzecie piętro. Ostrożnie otwierał drzwi i spoglądał do gabinetu. Gabinet był taki, jak zawsze, wszystko stało na swoim miejscu. Drżącą ręką otwierał biurko, przerażał go brzęk kluczyków. Zajrzał i uspokoił się natychmiast.
Siadł i w zeszycie swoim zapisał w kilku zdaniach spostrzeżenia tego dnia.
Był świadomy tego, jakim jest teraz i jakim był w nocy i przed chwilą. Po czym wracał na obiad, myśląc: „Po co ja właściwie brałem dorożkę, kiedy to tak blisko?“.
Bywało rozmaicie, bywało gorzej. Pamięta ciche noce i sen spokojny. Nagle podrzuca go coś na łóżku. Zapala gwałtownie świecę i nadsłuchuje. Podkrada się ostrożnie pod zamknięte drzwi gabinetu i nagle otwiera drzwi szeroko. Odważnie podnosi świecę — nic. Cóż spodziewał się tam zastać? Nie wiadomo. Podejrzliwie zagląda do kątów, ale przeraża go własny cień, przesuwający się po ścianach. Potem chodzi po swoich trzech pokojach ze świecą w ręku. Potem gasi świecę, otwiera okno i wygląda na ulicę. Przynosi ostrożnie pocisk i stawia go na oknie. Czeka. Wreszcie kroki, głosy… Jacyś pijani wracają do domu, wyśpiewując pijackimi głosami. Z daleka słychać dorożkę — i to nic. Czeka cierpliwie. Wreszcie Zbliżają się środkiem ulicy trzy cienie. Wloką się powoli, słychać częste ziewanie, szerokie, mocne. Kroki twarde, ciężkie. Połyskują bagnety.
Doktor nie miał żadnych zamiarów. Wybucha w nim rozpasane szyderstwo. Jest z czegoś niezmiernie zadowolony, nie posiada się z radości.
Tymczasem tamci powoli, spokojnie przechodzą.
Czasami zabierał ze sobą pakunek, nosił go do szpitala, na obiady, poruszał się z nim swobodnie, zapominał o nim chwilami, a było mu z nim dobrze i spokojnie.
Pocisk w żółtym futerale gościł u niego dziesięć dni. Ku końcowi doktor miał oczy zupełnie obłąkane, a okresy zwykłej przytomności umysłu (przy ludziach) sąsiadowały w nim z paroksyzmami zupełnie chorobliwymi, które w swoich spostrzeżeniach notował, z całą ścisłością nazywając je po imieniu, według terminologii naukowej.
Pewnego dnia, ku wieczorowi, doktor przewiesił sobie futerał z bombą przez ramię i chodził po mieście przez kilka godzin. Łaził tam i z powrotem po Marszałkowskiej, wchodził do cukierni, stawał przed wystawami sklepów. Gapił się, jak patrole rewidowały przechodniów, zaglądał wyzywająco w oczy policjantom, ale nikt go nie zaczepiał.
Doktor na coś czekał, spodziewał się jakiegoś nadzwyczajnego spotkania — a ponieważ nic się nie stawało, więc wrócił do domu.
Zdążył w sam czas. Zaledwo się rozebrał, zaledwo zamknął do biurka fatalne puzderko, zadzwoniono trzy razy. W progu stała nieznajoma, wspaniale ubrana dama.
Z wielkim zdziwieniem, a z większą jeszcze elegancją zaprosił damę do gabinetu i podsunął jej fotel. Dama nie siadała, ale za to zaczęła się śmiać. Zdziwienie jego wciąż wzrastało, aż nareszcie poznał towarzyszkę Kamę.
— No — no… no — no…
Widział przed sobą osobę z wyższego świata, w przepysznym żakiecie karakułowym, w bajecznym kapeluszu, szeleszczącą, powiewną, pachnącą, ubrylantowaną i uśmiechniętą zalotnie.
— Moje uszanowanie pani hrabinie!
— Drogi szambelanie, czynię krok nader ryzykowny, wchodząc późnym wieczorem do kawalerskiego mieszkania. Ale ufam pełnemu dyskrecji honorowi szambelana. Sprawa jest poważna.
— Jestem na usługi hrabiny.
— Przyszłam osobiście odebrać klejnoty koronne, które najjaśniejsza pani powierzyła mu przez osobę zaufaną, choć pochodzenia niskiego. Było to w tych dniach.
— Stanie się zadość rozkazowi najjaśniejszej pani. Ale hrabina zechce może spocząć. Dostrzegam ślady zmęczenia.
— Ani chwili dłużej nie mogę pozostać. Królowa czeka na klejnoty. Królowa czekać nie może — a również ten, który ma być obdarzony — ten tym bardziej.
— Ktoś to bardzo szczęśliwy.
— Łaska królowej jest nieograniczona. Zresztą człowiek ten zasłużył od dawna i nie godzi się kazać mu jeszcze czekać…
— A zatem dzisiaj…
— Nie wiadomo. Tajemnica dworu…
Doktor widział jednak nadzwyczajną bladość na twarzy Kamy i jej oczy, połyskujące niezwykle zza woalki. Była nie sobą. Była nadzwyczajnie piękna.
I ten jej dialog, zaimprowizowany tak ni stąd, ni zowąd.
Ocknął się w nim lekarz.
— Musicie przez chwilę odpocząć. Wszystko to bardzo dobrze, ale dla samego powodzenia…
— Nie wiem, o co wam chodzi, widzicie, śpieszy mi się… Dajcie mi tylko szklankę wody…
Po chwili doktor wrócił ze szklanką wody, którą postawił na bocznym stoliczku.
— Szklankę wody, owszem, ale ta wasza woda warszawska… trzeba koniecznie coś dla smaku…
— Dajcie no pokój! Nie wierzę ja, doktorze, w wasze proszki.
— Proszki, proszki… — mruczał doktor, krzątając się w swojej apteczce.
— Jeżeli wy każecie ludziom wierzyć w owe pigułki, którymi trujecie waszego chorego, co mu na imię carat, to i wy uwierzcie w mój proszek. Ja, towarzyszko, nie mam ambicji uzdrawiania chorób społecznych za pomocą bomb, choćby w futerałach z jasnej skóry, ale na ludzkich przypadłościach się znam, od tego jestem. Jak to w Ewangelii? Duch silny, ale ciało słabe. Ciało, droga towarzyszko! Pijcie, rączyny się wam trzęsą.
— Wypiję, jeżeli nie zanadto obrzydliwe… Tyle wam ustąpię dla świętego spokoju.
— Bez smaku…
Wypiła duszkiem, ale postawiła szklankę za mocno, gdyż szkło dźwiękło i rozsypało się po biurku.
— To na szczęście…
— Tak się mówi, w każdym razie przepraszam.
Pocisk szybko znikł gdzieś pod żakietem czy gdzie indziej.
„Może w mufce“ — myślał doktor, który na moment ukrywania wyszedł z pokoju.
— No, do widzenia.
— Do widzenia, doktorze, do widzenia.
Wyszła z szelestem, strojna, pachnąca, jak na bal.
Doktor stanął w oknie ciemnego pokoju i ostrożnie wyjrzał przez szparę między roletą a ramą okienną.
Usłyszał głuchy dźwięk zatrzaskiwanych drzwiczek od karety. Dwa tęgie, ciemnej maści konie porwały się z miejsca. Na koźle furman i lokaj w sutych kołnierzach futrzanych i w cylindrach.
Pojechali.
Psychiatra zaczął się na gwałt ubierać. Chciał jechać natychmiast na Plac Teatralny, bo wydawało mu się, że to ma być przed gmachem Teatru Wielkiego.
Przedstawienie się już zaczęło, widać wiedzą, że przyjedzie na drugi albo trzeci akt. Co to dziś grają? A może przed Zamkiem, jak będzie wracał. Ale po co taka toaleta?
Po chwili wrócił się ze schodów. Już go odpadła ciekawość.
To, co miało niebawem nastąpić, wydało mu się zupełnie zwyczajnym. „Przeczytam jutro w «Kurierze Porannym»“ — powiedział sobie z całym rozsądkiem.
Natomiast w momencie, który przeżył przed chwilą, spostrzegł coś niezmiernie ciekawego, co potwierdziło pewną jego własną, a nową teoryjkę. Zasiadł przy biurku i gwałtownie maczał pióro w kałamarzu, chcąc schwycić na gorącym uczynku przesubtelny moment wrażenia. Panował tam jakiś wielki, przeogromny wstyd, nielogiczny i niczym nie umotywowany, a wyraźny i niezbity. Wstyd ten już się gdzieś zupełnie podział, bez śladu. Wszelako zjawisko to należało utrwalić.
Toteż utrwalał je doktor w urywanych zdaniach, gdzie nie było podmiotu ani orzeczenia, za to bez liku wykrzykników, znaków zapytania i podkreśleń. Wkrótce jednak zerwał się i głośno zawołał, obróciwszy się ku drzwiom, którymi wyszła Kama:
— Śmierci nie ma, rozumiecie? Nie ma!
Tu przekonał się dopiero, że to ta właśnie sprawa, której nieistnienia dowiódł sobie w tak n iezbity sposób (późno, ale gruntownie!), zaprzątała jego myśli, wodziła go po manowcach, dręczyła podczas pobytu w jego sąsiedztwie śmiercionośnego narzędzia. Że to ona, kusicielka, kazała mu bez potrzeby igrać z niebezpieczeństwem i wyprawiać różne głupstwa. Tymczasem rzecz ta jest fikcją!
„Śmierci nie ma!“ — napisał raz jeszcze wielkimi literami i tu stało się coś dziwnego.
Usłyszał nagle stłumiony, głuchy huk, od którego zadźwięczały szyby i zadrgało światło lampy. Znikło wszystko, potem stała się mroczną pusta ulica, pośrodku, w błocie, zabita i sponiewierana, w dymiących łachmanach kosztownych sukien leżała Kama. Obok jej oderwana głowa ze zmiażdżoną twarzą. Wokoło porozwłóczone resztki człowieka, który przed chwilą żył i tu z nim był przed chwilą.
Doktor rozszlochał się w strasznym, spazmatycznym, nerwowym płaczu i zaczął się tarzać i przewracać po kanapie. Uczuł wielkie osłabienie. Uczuł pustkę w głowie. Po kolei, jedno za drugim, wszystko przestało istnieć. Zasnął twardo — po męczarniach ostatnich dni.
Na biurku jasno paliła się lampa, oświetlając kilkanaście porozrzucanych, gorączkowo zapisanych kartek, a po pokoju błądził jeszcze subtelny zapach perfum, który zostawiła po sobie towarzyszka Kama.
------------------------------------------------------------------------
Tulił się pocisk do panieńskiego ciała, ciężył, dolegał. Przejmowało dreszczem jego martwe dotknięcie. Szło od niego zimno, jak gdyby się już zaczynało jego dzieło śmiertelne. Drgało ze wstrętu żywe, gorące ciało pod mrożącą dłonią śmierci, poczuła dusza zimno nicości.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.