Dzieła zebrane. Tom 10. Ekspedycja karna - ebook
Dzieła zebrane. Tom 10. Ekspedycja karna - ebook
X i ostatni już tom "Dzieł zebranych" Stanisława Rembeka. "Aneksy" przynoszą utwory, które bądź ukazały się wyłącznie na łamach prasy, jak opowieść dla młodzieży "Ekspedycja karna", bądź też nigdy nie doczekały się publikacji, jak wiersze czy obszerny esej o Bolesławie Piaseckim, założycielu PAX-u. Autorem wyboru i opracowania jest Maciej Urbanowski.
Spis treści
SPIS TREŚCI
wIeRSze
O polski Żołnierzu! 7
Spartakus 8
opowIadanIa
Pieśń 19
Ekspedycja karna 23
Opuszczone działo. Fragmenty powieści 58
O jasnowidzeniu Felcia Czwanieckiego
i o nieszczęśliwej miłości Antosia Kozubka 101
RepoRta Że, SzkIce polItyczne I kR ytyczne
Polski dzień Algieru 115
Na wielkiej pustyni 123
Autentyzm i gwara w literaturze. Na marginesie książki
Jana Waśniewskiego „Po dniówce” 131
W sprawie bonów kultury 138
Epoka Nikodema Dyzmy 145
Armia i rząd 151
Gdańsk nie chce Prusaków 158
Zdumiewająca propaganda 164
Nowy wykład „Warszawianki” 169
„Jedyne prawo miłości” 172
Obrona Bolesława Piaseckiego 179
Posłowie do „Lamentnic” Stanisława Grochowiaka 238
Uwagi o metodzie 252
Młodzież dwóch epok 259
Młodzież współczesna w opowiadaniach Leszka Szymańskiego 263
koReSpondencJa z l at 1920–1977 (wybóR) 275
lISty do Żony z l at 1932–1956 (wybóR) 337
pRoJekty ScenaRIuSzy fIlmowych
Antoni Krata. Projekt scenariusza filmowego 405
Willa na przedmieściu. Projekt scenariusza 411
Posłowie 417
Nota edytorska 435
Stanisław Rembek. Kalendarium biograficzne 439
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-864-5 |
Rozmiar pliku: | 903 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O polski Żołnierzu, któż tyle ma chwały,
Chociaż i trudów tyle,
Co ty, który skrwawiony, poraniony cały,
Walczyłeś na Polski mogile,
A teraz o to bój toczysz uczciwie,
Co ci drapieżcy zagarnęli chciwie?…
I któż, o polski Żołnierzu, taką złotą
Ma przyszłość na ostrzu bagnetu,
Komu takie laury ludy świata splotą,
Kto takie słuszne ma prawo odwetu
Za sto lat hańby i strasznej niewoli,
Za srom Ojczyzny, co do śmierci boli?…
O, nikt dotąd nie walczył za tak słuszną sprawę,
Nikt krwi rozlewu tak nie jest niewinny,
Jak ty, Żołnierzu polski, coś tym zyskał sławę,
Żeś chętniej bronił Prawdy niż ktokolwiek inny,
I żeś bronił nie tylko ojczystych swych włości,
Aleś wszędzie Rycerzem był mężnym wolności!…Spartakus
I.
Rozdzielają się wieki, niby kolumny pchnięte ramionami Samsona.
Narody wracają do swych kolebek, jak bociany wiosną do gniazd swoich,
Nowe państwa osuwają się w ziemię, jakby z niej nigdy nie wyrastały.
Cichną wojny, które zagłuszyły twoją, Spartaku; ich dymy osiadają na zgliszczach.
Tak na pobojowiska opadają jak stada kruków.
Jawisz się!
W kształt wyspy koralowej otaczają cię łuny twoje;
Piękną ziemi włożyłeś koronę!
Świecisz.
Twój hełm – jak pochodnia, twój pancerz łuskowy – niby zlepiony rój rubinowych płomyków
Stoisz milczący;
Tak groźnie milczy pęknięte skalne urwisko zwieszone nad morzem.
Koń twój wbił w trawę kopyta i zamarł; rzekłbyś – ze spiżu ulany.
Jak orzeł nad zdobyczą, zawisłeś nad miastem płonącym.
II.
Żył niegdyś naród, jak żyją wielcy królowie,
Po których tylko złote korony zostają.
Niby krater ognisty zwieszony nad ziemią
Była jego potężna i groźna stolica.
Na kształt lawy płynęły w świat jego legiony,
Hełmy żarzyły się w słońcu, tarcze srebrzyły
W świetle księżyca i w łunach iskrzyły ich groty.
Szły, a państwa ginęły, jak lasy w płomieniach.
Wszystkie ludy ciągnęły za nimi bezbronne –
Niby dzieci – w niewolę. Gdy brakło już w świecie
Wolnych narodów, ów naród legł na podbitych
Władny, jak lew na trupie krwawiących gazeli.
Pax Romana!
Jednak niedługo znów zaczął tęsknić do wojny,
Bowiem pokochał ją w długich trudach wiekowych.
Kochał jej długie pochody w stuku sandałów,
Brzęku włóczni i mieczów i w chrzęście pancerzy…
I, jako chmury, w kurzu płynące kolumny
Z broną grotów, orzącą łan niebios błękitny…
Kochał jasne pożary miast w nocy płonących,
Kiedy ogień szkarłatny w fioletowym mroku –
Niby pająk – na rzęsach nić złota zawieszał
Krwią i zbrojami wzorzyste pobojowiska,
Trupy na nich rozsiane od łun błyskotliwe,
Jako cacka zgubione od sukni królewny…
Do tych tęsknił obrazów ów naród potężny,
Choć mu twory swe piękne znosiły narody,
Jak dzieci, wianki opiekunowi znoszące…
Bogów, podania, mędrców, poezję, muzykę
Pod nogi mu rzuciły ludy niewolnicze.
Lecz on krwi ich zapragnął i zabrał ich synów,
Aby przed nim walczyli na piaskach areny.
Jako wojny obrazem ich śmiercią się bawił,
Aż zjawił się człowiek, co dymem pożarów
Błysk słońca mu zakrył, a światło gwiazd zgasił
Miast jego łunami, wokół jasno płonących,
I w gnuśne oczy mu błysnął mieczem skrwawionym.
III.
Rzymianie, tego człowieka
Samiście walczyć uczyli;
W doli hańbiącej i krwawej,
Którążeście mu dali,
Jego pogarda dla życia
Głowy już wasze przerosła.
To był gladiator wasz przecie!
Czemuście mu nie kazali
Wcześniej wojować przed sobą?
Teraz sam już wystąpił
I kraj wasz w arenę zamienił.
Wargi wam trzęsą się białe,
Gdy wiatr wam w oczy zamiecie
Dymu tumany pożarne
Jak wieść o jego pochodzie.
I.
Raz ostatni szczęknęły groźnie rozparte balisty¹…
W mrokach mignęły świetliste łuki pochodni lecących;
Rzekłbyś: deszcz gwiazd spadających w miasto uderza z otchłani.
Skoczył centurion² przez ścianę machin po strzale drgających.
Cały się naprzód pochylił, rękę przyłożył do czoła –
Wysłał w dal mroczne swe oczy – oczy wśród walki żołnierza.
Jasność, od miasta bijąca, szyszak mu w złoto stopiła,
Rzekłbyś: by motyl na kwiecie gwiazda na nim osiadła.
Pożar w czerwone ramiona miasto – niby polip – zagarniał…
Zerwał się nagle trzask długi jak huk wodospadu;
Ziemia rozbrzmiała krokami niby dach domu pod gradem;
Tłum migotliwy piechoty z wrzawą biegł w łunie ku miastu.
Tak bije fala o brzegi, ogniem podmorskim wypchnięta.
Groty i miecze błyskały w masie w kształt kłów psa wściekłego.
Z miasta zawisła chmura pocisków świetlista
I zadźwięczała na zbrojach; błysły na drodze falangi
Trupów . Tak człowiek pochodnią znaczy swą drogę iskrami…
Drżące jak harfy po pieśni stały zamilkłe machiny.
Niby nad górskim potokiem sosna – stał cichy centurion.
Na kształt dziewczęcych paluszków, w słońcu na róże rozkwitłych
Przelatujące wciąż blaski twarz mu kamienną głaskały,
Jakby zapytać chciały: „Czemuś tak smutny, żołnierzu?”.
Oto na jasnej koronie murów już się ukazały
Gladiatorów postacie ciemne, niby kruki lecące
W słońca czerwonym zachodzie. – Miasto już było zdobyte.
II.
Czemu stoisz, Spartaku, samotny
Jak orzeł, co zawisł nad głębią
Oszukany widokiem mamiącym
Żeru w falach spienionych jeziora?
Przecież radość zwycięstwa widziałeś
Twych żołnierzy do szturmu biegnących.
Wszystkie miecze dzwoniły przed tobą,
Wszystkie usta na cześć twoją brzmiały.
Pod twoimi stopami zdobyte
Leży miasto jak wieniec ognisty.
Czegóż szukasz w przestrzeniach gwiaździstych?
III.
Chodzę po świecie wielki, dumny, mściwy
Jak bóg karzący narody za zbrodnie.
Ciągną się za mną na kształt siwej grzywy
Chmury pożarów. – Czerwone pochodnie
Krwawo płonących wsi rumienią niwy
Na mojej drodze jak gwiazdy przewodnie.
Nie ma człowieka, co by mi od siebie
Mógł rzucić łaskę… Czy jest kto na niebie?
Śmierci, gdzie bóg jest, który rządzi tobą?
Nie pragnę szczęścia – nie mam już nadziei:
Nawet sny moje okryte żałobą,
Lecz nie chcę konać wśród krzyżów alei,
Krwią oczodołów płaczący nad sobą…
Chciałbym paść na kształt walącej się wieży
Na stos ciał swoich poległych żołnierzy.
Gwiazdy, kto od was ześle mi na ziemię
Tę łaskę? – Tylko o niej jeszcze marzę.
Do was się modlę jasne niebios plemię,
Bo komuż w życiu swój smutek ukażę?
Świat cały dla mnie – grobowe podziemie,
Bo gdzie się zwrócę – tylko blade twarze
Trupów znajduję w czarnych zgliszcz całunach
I nieruchome oczy lśniące w łunach.
Któżeś ty była, córko Rzymianina?
Martwa leżałaś pod zwalonym domem,
Jak pośród lodów zmarznięta ptaszyna,
Wyniosła swego dziewictwa ogromem
I tym sztyletem, którego stal sina,
Tkwiąca ci w sercu, uderzyła gromem
W czarne bezdenne mej duszy podziemia,
Grzebiąc nadzieję twojego istnienia.
Czułem, że łuski mi pancerza dzwonią,
Gdym gładził włosów twych ciemną koronę,
I swoją twardą, spracowaną dłonią
Uniósł z twych oczu rzęs długich zasłonę…
Czym może myślał, że jeszcze uronią
Łzę choćby nad mą dolą pogrzebioną?
Nie – nic nie było w twych źrenicach sennych…
Nic – dla mych nocy długich i bezsennych!
IV.
Żołnierzu mój, kiedy spoglądam na ciebie –
Na twoją biedną głowę zapomnianą w niebie,
Na twoją chudą, do mnie wyciągniętą szyję,
Na ramiona zniszczone przez rózgi i kije –
Cały ból twego życia serce moje gniecie…
Żołnierzu mój, jak ciężko ci było na świecie!
Twe źrenice tak jasne, tak dziecięco senne,
Choć tyle razy patrzyły w śmierci gehennę –
Czy tej, na cyrku bladym królującej piasku,
Żółtej od niego i od lamp płonącej blasku,
Czy tej czarnej od ramy krzyża na błękicie,
Czy tej strojnej w purpurę w dymów sinej kicie,
Siłą mieczów i blachą pancerzy dzwoniącej
W blasku i majestacie przez pola idącej…
Chwytasz ją zawsze w rozwarte źrenice,
W łunach pożarów gorzącą jak świece.
Tak spokojne jezioro lasem urzęsione
Chwyta jaśń nieba w swe brzegi zielone.
V.
Nie chcę wojny. – Marzyło mi się życie
Ciche niby łąka w mgławym świcie,
Jasne jako złocąca się toń rzeki…
Teraz sen ten ode mnie daleki… daleki…
VI.
Chciałem ci stworzyć, żołnierzu, na ziemi
Gniazdo rodzinne w kraju, między swymi –
Nie chcesz – przywykłeś do mordu i wojny,
Już cię nie nęci ten żywot spokojny,
Tu gwałt i wojnę wpoili ci w duszę –
Tutaj je zostaw, bo gdzie z tobą ruszę,
Wszędzie zaniosę pożary i mordy…
Jakiż was naród, niewolnicze hordy,
Przyjmie do siebie? I po co Rzym drugi
Z was stwarzać? Sami tu weźcie nagrodę
Za przecierpiane wasze lata młode…
Teraz to miasto niby klejnot drogi
W ognia rubinach rzucam wam pod nogi.
Tak ojciec dziecku choremu przynosi
Zabawkę, wiedząc, że wnet śmierć je skosi.
VII.
Miasto, jak sala po uczcie, cichło i gasło powoli.
Na kształt gasnących kaganków, ognie raz po raz strzelały.
Ruszył Spartakus, ze wzgórza wolno zjeżdżając. Naprzeciw,
Niby płynący na morzu okręt, płynęło do niego.
Rozklekotała się ziemia pod kopytami eskorty,
W ślad za wodzem dążącej. Trupy wokoło leżały.
Ranni, jak pszczoły strącone, wili się, z jękiem konając.
Oczy Spartaka po jasnej śmierci równinie leciały,
Aż natrafiły na czarny cień w niej żywego człowieka.
To nieruchomy stał żołnierz, na kształt kolumny w księżycu
Żywy – wśród trupów! – Hełm jego płaski i broda skłębiona.
Przeszło wiele narodów. Na sztandarze zemsty i odwetu
Błyszczą oczy Spartakusa, księcia niewolników…
___________________________
Coś ty chciał ludziom zostawić, Spartaku?Pieśń
Starszy żołnierz Krajewski nagle znalazł się sam.
Leżał bezsilny, wyciągnięty na wznak, a wokół niego było zimne, zatopione w mroku pole. Opodal stał granatowy grzebień zagajnika. Jednobarwność obrazu przypominała mu winietę z jakiejś książki czytanej w dzieciństwie.
Znalazł się sam, nie zauważywszy nawet kiedy. Wchodził w skład batalionu, który tego dnia osłaniał odwrót dywizji. W ostatnim ataku na nacierającą przednią straż bolszewicką uczuł silne uderzenie w brzuch i zrobiło mu się tak słabo, że stracił przytomność. Ocknął się teraz dopiero. W umęczonych bezsennością oczach miał jeszcze ostatni obraz bitwy: migające nogi tyraliery, usta otwarte do krzyku, błyszczący rój bagnetów… Nie chciało mu się wierzyć, że to było w tym samym miejscu. Wtedy było tu jasno, pogodnie, pełno było szmeru podawanych z ust do ust komend, chrzęstu zamków, trzasku strzałów, szumu maszynek – a teraz cisza głucha, bezkresna, błękitna, tylko w oddali dudnią armaty.
„Dobrze dostałem – pomyślał ironicznie. – Wnętrzności przebite – rana śmiertelna. Już też ani nasi, ani bolszewicy nie zwrócili na mnie uwagi”.
Uniósł trochę głowę i spojrzał na zakrwawione wierzchy swoich ładownic, zaraz jednak chwyciły go mdłości i opadł z powrotem. Męczyło go strasznie pragnienie. „Pić, pić…” – szeptał. Język przylepiał mu się do podniebienia i z trudem rozdzielał zeschłe wargi.
Spróbował rozluźnić sobie pas, ale nie miał już siły w palcach i tak mu się słabo zrobiło, że aż pot nań wystąpił. Przerwał, bojąc się, że znowu zemdleje.
„Nasi już pewnie daleko” – pomyślał. Przedstawił mu się obraz odwrotu i ponure, szare gromady piechoty, wlokące się w piachu; szrapnel pęka nad nimi i rozświeca obtłuczone hełmy, ale nikt nawet ze znużenia nie spojrzy nań w górę, wszyscy idą z opuszczonymi głowami, a chmurka po wybuchu płynie nad nimi jak jastrząb nad szarakiem…
„Niedługo bolszewicy nawet Warszawę zabiorą! – myślał z coraz większą goryczą. – A ja i tak tu zdechnę. Żeby mi chociaż dał kto kroplę wody przed śmiercią”.
Ale wokoło było pusto i cisza, tylko gdzieś daleko huczały armaty.
Naraz w tę ciszę wpadła pieśń.
Stawaj, podymajsia, raboczij narod…³ – buchnął na drodze obok chór potężny.
W odpowiedzi Krajewski uniósł się nieco zelektryzowany.
– Idą, psia ich zatracona mać! – syknął. Miał starą żołnierską ambicję, żeby nawet umierać z przekleństwem na ustach.
A pieśń brzmiała dalej. Widocznie drogą szedł jakiś oddział bolszewicki. Kipiąc krwią, nuta Marsylianki porwała rannego.
– Cóż ja tu, do cholery, będę leżał, aż mnie bolszewicy za łeb wyciągną – powiedział do siebie. Mimo mdłości i osłabienia zaczął się czołgać w stronę zagajnika, gdzie zamierzał ukryć się przed niewolą. Co chwila porywały go boleści, za każdym ruchem uczuwał na ciele ciepły strumyk krwi buchający mu z rany, pragnienie dręczyło go strasznie… Nie zważał na nic.
– Stawaj na barb’bu, brat gołodnyj! | Razdajsia krik miesti narodonyj!⁴ – huczało coraz bliżej.
Działało to na Krajewskiego jak rozpalone żelazo. Darł się naprzód z coraz większą zaciętością. Był poruszony do głębi; każda żyłka w nim drgała, zęby szczękały mu głośno. „Swoją drogą, taka pieśń to potęga – myślał. – Do wszystkiego może popchnąć człowieka. Kiedyś i myśmy mieli takie”. Wspominał, jak to w 1831 roku nawet do ataku szli z pieśnią Hej, kto Polak, na bagnety!⁵. Momentalnie przedstawił mu się obraz… Granatowa masa piechoty pokrzyżowana białymi pasami lederwerków⁶, gęsty, lśniący las bagnetów, bębny podskakują na udach doboszów, kity na czapkach trzęsą się w takt śpiesznego marszu. „Teraz inna wojna” – pomyślał z goryczą. Przypomniał sobie dzisiejszą bitwę, jak tyraliera, w której się znajdował, zmieniała front. Szare, ponure postaci czołgające się naprzód lub toczące się w błocie, objąwszy rękami i nogami karabiny… Taka teraz wojna!
Dowlókł się do zagajnika, zaznaczywszy zaraz drogę długim wężykiem krwi. Za jakimś krzakiem dostrzegł innego żołnierza. Leżał na brzuchu z karkiem wygiętym i utkwionym w piasku poobtłukiwanym hełmem. Wyglądało to, jakby bódł ziemię.
„Nie jestem sam” – pomyślał z ironią Krajewski i utknął. Był zupełnie wyczerpany, oddychał ciężko, pragnienie dręczyło go strasznie, w dodatku denerwował go szelest jego własnych, zesztywniałych od krwi spodni. „Po diabła będę się dalej wlókł – zrobił sobie uwagę. – I tak już ze mnie nic nie będzie”.
Pieśń brzmiała dalej, ale zapał Krajewskiego znikł, ustępując miejsca ciężkiej melancholii. „Przecież to już nie ludzie ją śpiewają – myślał – którzy porywali się z nią na trony. Dano im ją jak łachman ściągnięty z grobów bojowników za wolność. Karabinami maszynowymi pędzą ich na podboje. Nie ma już teraz pieśni na świecie”.
Zaczął marzyć. Co by to było, gdyby tak wolność dostała się temu społeczeństwu z 1831 roku? Gdzieby ją oni już zanieśli?
Ujrzał w myśli nieskończone, falujące potoki piechoty, gęste lasy chorągiewek ułańskich, niezmierzone, groźne szeregi artylerii – wszystko w marszu w świat.
A teraz wloką się obdarte, wyniszczone, opuszczone gromady wśród szyderczego chichotu maszynek i pogardliwego warczenia szrapneli… Nie chce Polska wojny!
Pieśń brzmiała już daleko niezrozumiale.
Krajewskiego zaczęła ogarniać straszna tęsknota, która dławiła gardło i ściskała poranione wnętrzności. „Chociażby nawet teraz nasi poszli naprzód, to ja już tu na nich nie doczekam” – pomyślał z rozpaczą.
Gwałtownym ruchem przewrócił się na wznak, aż naboje zachrzęściły mu w ładownicach i pochwa od bagnetu stuknęła o jakiś kamień. Z rozłożonymi rękami i nogami, z duszą pełną goryczy oczekiwał śmierci.
Pieśń już ucichła.Ekspedycja karna
Wiadomość o tym, iż Maniek Pełczyński poszedł gdzieś z zastępem, uderzyła Głowackiego jak grom. Nie mógł się on pogodzić z tym, że na zbliżającą się niedzielę nie szykuje się żadna wycieczka, i właśnie wybrał się do Pełczyńskiego, żeby z nim co obmyśleć, gdy tu pani Pełczyńska powiedziała mu, że syn jej już gdzieś wyruszył. Nie była widocznie z tego bardzo zadowolona.
– Znowu będzie latał po jakichś wertepach, a potem przyjdzie obdarty, zziajany, zakurzony! Po co to ta cała wycieczka?
– Rzeczywiście, po co? – przyznał z zapałem Głowacki.
To przyznanie racji, zamiast zadowolić, oburzyło tylko panią Pełczyńską.
– Faryzeusz! – zawołała. – Teraz tak mówi, a potem gotów jest jeszcze polecieć za Marianem! Znam was wszystkich na wylot!
Jednak pani Pełczyńska miała słuszność tylko po części. W rzeczy samej – Głowacki natychmiast po otrzymaniu wiadomości o nagłej wycieczce przyjaciela postanowił podążyć za nim. Nie wyobrażał sobie po prostu, żeby mogło być inaczej. Natomiast niesłusznie dopatrywała się pani Pełczyńska obłudy w jego powiedzeniu. Rzeczywiście nie mógł on zrozumieć, jak Maniek mógł gdzie wyruszyć, nie wspomniawszy o tym nikomu.
„On to sobie za bardzo sielankowo wyobraża” – myślał oburzony po wyjściu od państwa Pełczyńskich. Chciałby tak sobie widocznie bezpiecznie powłóczyć się po świecie nienapastowany przez nikogo! Niedoczekanie jego!
Natychmiast poszedł do innego swego przyjaciela, Świderskiego, który był zastępowym w tej samej drużynie, w której Głowacki pełnił obowiązki sekretarza. Zastał go przy oknie nad algebrą. Widocznie jednak rozpoczęte zadanie nie pochłaniało go całkowicie, gdyż właśnie w momencie ukazania się Głowackiego wydmuchiwał z żelaznej rurki od gazu groch przez otwarty lufcik.
– Co ty robisz? – zapytał go Głowacki.
– Algebrę – lakonicznie odparł zapytany, wskazując na rozłożony przed nim brulion.
– Ale z tą rurką?
– A! Widzisz, wypróbowuję cierpliwość ludzką. Już dwadzieścia siedem razy (tu wskazał kreski w brulionie) trafiłem grochem w to okno naprzeciwko i za każdym razem ukazuje się w nim Żyd. Ciekawość – długo on tak może?
Tu nabił rurkę ponownie i dmuchnął w nią z siłą. Rozległ się trzask grochu o szybę i jednocześnie w oknie ukazała się twarz jakiegoś Izraelity, który z natężeniem studiował wzrokiem górne sfery kamienicy.
– Wyjaśnij mi teraz, kiedyś taki filozof, to zjawisko psychiczne. Dlaczego ten Żyd zawsze patrzy w górę po każdym uderzeniu grochu? Czy on myśli, że to jakie objawienie? – zapytał Świderski.
Ale Głowacki miał głowę czym innym zajętą.
– Toś ty jest harcerz? Zastępowy? – strofował przyjaciela.
– Jestem harcerzem, i cóż z tego? Przecież nikomu głowy nie rozbiłem ani nawet szyby.
– No, mniejsza z tym – są ważniejsze sprawy.
Świderski momentalnie odłożył rurkę i usiadł, patrząc na Głowackiego pytająco. Ten utrzymał jeszcze przez pewien czas milczenie, aby tym większe wrażenie wywołać.
– Maniek poszedł na wycieczkę – rzekł wreszcie dobitnie.
– Niemożliwe! – zerwał się Świderski. – Nic o tym w szkole nie mówił.
– Właśnie o to chodzi. Chciał widocznie, żeby mu nikt nie przeszkadzał w majówce.
Ta ironia rozjątrzyła Świderskiego.
– Niedoczekanie jego! Albo jest harcerstwo, albo go nie ma! Słuchaj, Tadek, pomóż mi zaraz zawiadomić zastęp. Robimy karną ekspedycję.
– Uspokój się! Zastępu tak prędko nie zbierzesz, a tu trzeba szybko działać. Periculum in mora!⁷ Rozumiesz?
– Więc cóż robić?
– Wyruszymy tymczasem we trzech: ja, ty i Śledź, a oprócz tego ty rozkażesz swojemu zastępcy, a Śledź swojemu, żeby jutro przyprowadzili zastępy na oznaczone miejsce. Jeden zastęp nie wystarczyłby nawet do naszych celów.
– Dobrze, a Śledź wie już o wszystkim?
– Nie jeszcze, pójdziemy do niego gotowi już do drogi. Z nim trzeba ostro, bo to taki dziad, że inaczej by się rozmyślił.
– No to jazda! – zawołał Świderski i skoczył po swój plecak.
– Olek! Gdzie ty się znowu wybierasz? – zawołała z drugiego pokoju pani Świderska.
Głowacki już umykał, żeby nie być świadkiem domowej sceny.
Niedługo dwaj przyjaciele w pełnym rynsztunku, z olbrzymimi laskami kroczyli do trzeciego, Rybińskiego, zwanego w drugiej przeróbce nazwiska Śledziem.
Ten przyjął, jak się już spodziewano, względem ich projektu bardzo niezadowoloną i opryskliwą pozę, w gruncie rzeczy bowiem aż piszczał do tej wyprawy.
– Gdzie wy mnie chcecie wyciągnąć? – biadał płaczliwym głosem. – Ani chwili spokoju człowiekowi nie dadzą z tymi wycieczkami! Ja się przecież nie mogę tak zabrać na łapu-capu! Jestem cywilizowany człowiek, a nie jakiś cygan czy zgoła ludożerca!
Świderskiego tak to niecierpliwiło, że aby zachować harcerską pogodę ducha, obrócił się tyłem i włożywszy obie ręce po łokcie prawie w kieszenie od spodni, zaczął na bardzo skoczną nutę gwizdać Marsza żałobnego Choріnа.
Ale Głowacki się nie zrażał.
– Dalej! Pakuj się! Nie ma ani chwili czasu do stracenia! Co nam masz powiedzieć, to nam powiesz w drodze.
Niedługo cała trójka znalazła się za miastem. Miało się ku wieczorowi; olbrzymie rumiane słońce wisiało nad horyzontem, okna ostatnich domów przedmieścia płonęły w nim czerwono, bruzdy świeżo zoranych pól rzucały długie grzebieniaste cienie, droga, którą szli, poliniowana była ukośne cieniami drzew.
– Gdzież my właściwie idziemy? – zapytał nagle Świderski, zatrzymując się przy trzech rozchodzących się od miasta drogach.
– Któż prowadzi? – odezwał się Śledź.
– Tadek.
– No, więc on musi wiedzieć. Pytałeś się pani Pełczyńskiej, w którą stronę udał się Maniek? – indagował Śledź Głowackiego.
– Nie – ze wstydem przyznał Głowacki – ale domyślam się, że na zachód.
– Ty byś się czego dowiedział porządnie – skarcił go Śledź. – No, chodźmy, nie ma czasu – dodał, kierując się na prawo.
– Ale gdzie? – znowu zapytał Świderski.
– Nad rzekę.
– Skąd wiesz?
– Mniejsza z tym. Maniek mówił mi w klasie, że odkrył tam w jednym z parowów nadbrzeżnych kopalnię węgla brunatnego i że musi ją jeszcze zbadać, aby umożliwić jej eksploatację dla użytku obozowego, domyślam się więc, iż tam właśnie się udał.
– Ale czy nasze zastępy będą wiedziały, gdzie mają pójść? – martwił się Świderski.
Śledź na te słowa popadł w straszne uniesienie.
– O wy, wyrzutki harcerskiego społeczeństwa – zawołał – zastanówcie się, co wy robicie! Wpadliście do mnie jak dzicy Indianie, naruszyliście mój spokój domowy, oderwaliście mnie od łona rodziny, abym szedł z wami na jakąś wyprawę, kazaliście mi zawiadomić mój zastęp, a teraz, kiedy już to wszystko zrobiłem, okazuje się, że nie wiecie, gdzie właściwie chcieliście iść?!
Głowacki i Świderski stali w wielkim pohańbieniu. Śledzia musiała widocznie ująć ich pokora, gdyż dodał już łagodniej:
– No chodźcie. Wiedziałem, że z wami tak zawsze: nigdy nic nie obmyślicie porządnie, tylko wszystko robicie na łapu-capu i dlatego zawiadomiłem swojego zastępcę, Mietka Kocińskiego, żeby zawiadomił mój i Świdra zastęp i żeby razem przyszli nad rzekę.
Na tę wiadomość Głowacki ze Świderskim ruszyli w milczeniu za Śledziem. Tymczasem mrok zapadał coraz gęstszy: delikatne pasma mgieł zasnuwały zieleniejące pola, tylko wierzchołki drzew pobliskiego lasu różowiły się w zachodzącym słońcu.
Trójka przyjaciół maszerowała piaszczystą drogą leśną. Ściany drzew po obu stronach stały czarne i ponure.
– Potrzebnie to tak włóczyć się po nocach? Nie lepiej by to siedzieć teraz spokojnie w domu jak u Pana Boga za piecem? – zaczął lamentować Śledź. – Trzeba się będzie wypisać z tego harcerstwa, to nie interes…
– Dobrze, dobrze, ale dopóki jesteś skautem, musisz być zawsze gotowy na wszystko – próbował mu perswadować Głowacki.
– Cicho byś był, Salcesonie! Nie żadnym skautem, tylko harcerzem.
Głowacki uwielbiał skauting angielski i był przeciwny spolszczaniu nazwy tego ruchu. W całym świecie nazywa się „skauting”, tylko u nas „harcerstwo” – mawiał. Swój kult dla angielszczyzny posunął do tego stopnia, że jako pseudonim wziął sobie angielskie nazwisko „Jackson”. Rybiński był bardzo temu przeciwny. „Po co szukać jakichś obcych s o n ó w – powiedział – skoro mamy polski s a l c e s o n” – i nazwał Głowackiego Salcesonem. To bardzo się nie podobało udarowanemu tym oryginalnym przydomkiem; teraz też, aby nie zostać dłużnym, zawołał:
– Zamknij swoją rybią paszczękę, Śledziu.
Śledź na te słowa momentalnie usiadł nad rowem.
– Co ci się stało? – skoczył do niego Świderski.
– Jeżeli nie zrobisz porządku z tym Salcesonem, to ja zostaję. Co to za idiotyczne przekręcanie nazwiska? Jestem Rybiński, no to może w ostateczności nazywać mnie „rybą”, ale z jakiej racji „śledziem”?
– A ty to mnie możesz nazywać „salcesonem”? – oburzył się Głowacki.
– Bo jesteś Salcesonem, sam lubisz angielskie nazwiska.
– Tadek, nie małpuj! – mitygował obrażonego Świderski. – Taka rosa, a ty siadasz na ziemi.
– Prawda, jeszcze mi przez was reumatyzm gdzie wlezie. Po co ja się dałem wam nabrać na tę włóczęgę? Co to znaczy niezdecydowany charakter! Wyzyskujecie tylko moją przyjaźń dla was.
Maszerowali tak, przekomarzając się. Śledź ciągle robił zgorzkniałe uwagi ilustrujące jego sceptyczny pogląd na sprawy tego świata. Nagle Głowacki znowu odezwał się niespokojnie:
– Czy aby na pewno Pełczyński szedł tędy?
– Właśnie – dodał Świderski.
– Jak wy idziecie? Jak krowy czy jak harcerze? – rzekł na to dosadnie Salceson. – A to co? Nie widzicie?
Tu wskazał dwa wyraźne szeregi śladów jednego człowieka w gruncie leśnej polany.
– No ślady. Ale skąd mamy pewność, że to jakiego harcerza? – odezwał się Świderski.
– Dokąd one prowadzą?
– Do tamtej gruszy i nazad.
– Czego to dowodzi?
– Niczego. Przecież nie można nawet rozpoznać, czy ten ktoś był w butach, czy boso.
– O święta naiwności! A po co on tam chodził?
– Bo ja wiem?
– No więc jeśli nie wiesz, to nic przynajmniej nie mów. Maniek ćwiczył swoich ludzi po drodze w ocenianiu odległości i to są właśnie ślady sprawdzania krokami. Nie widzisz, jakie wielkie odstępy są między stopami? Takimi krokami zwykle żółtodzioby odmierzają przestrzeń.
Ściemniło się zupełnie. Ogarnęły ich nieprzeniknione ciemności i wielka, niepokojąca cisza. Czasami tylko w górze nad nimi powiewy wiatru groźnie szumiały gałęziami. Rozmawiano szeptem.
– Iść środkiem drogi – komenderował Śledź – żeby którego nie ucapił z rowu jaki wywiadowca.
Wyszli z lasu. Teraz po obu stronach drogi ciągnęły się krzaki.
– Kto idzie? – zabrzmiał nagle jakiś głos.
– Padnij! – szepnął Śledź i cała trójka rozciągnęła się na drodze.
Nad krzakami, na błękitnym tle ugwieżdżonego nieba ukazała się ciemna sylwetka harcerza, który z natężeniem wpatrywał się w drogę.
– Nie zauważył nas – szepnął z radością Świderski.
– Chodź tu, kotku, chodź! – mówił szeptem Śledź.
– To nie kotek, tylko wrona – poprawił go Salceson. – Przecież to zastęp Wron.
– Wroniątko! – pisnął pieszczotliwie Śledź tak głośno, aż Świderski kopnął go nogą przerażony.
– No! Nie kop się! Bo pójdę sobie do domu – obraził się uderzony.
– Będziemy go podchodzić – odezwał się Świderski, nie zważając na dąsy Śledzia. – Jak go złapiemy, dowiemy się, gdzie obóz.
– Obóz? – powtórzył Śledź. – W tych krzakach.
– Skąd wiesz?
– Nie widzisz, że ten dudek czy tam Wrona jest bez laski i bez plecaka? Widocznie wyszedł tylko z obozu po drzewo, bo mu ogień zgasł. O widzicie, ma nawet toporek!
Rzeczywiście, harcerz, nic nie wypatrzywszy, wracał w zarośla, wymachując siekierką.
– W takim razie ruszamy dalej – zakomenderował Świderski.
Zaczęli pełznąć na czworakach aż do czarnej ściany drzew kończących drogę.
– To już i rzeka – odezwał się Śledź. – Teraz przenocujemy w jakim parowie, a rano zabierzemy się do dzieła.
Powoli, ostrożnie, uchylając gałęzie zasłaniające wgłębienie, dostali się na dno parowu. Urządziwszy sobie posłanie z liści, nakryli je jednym kocem i położyli się na nim, nakrywając się dwoma pozostałymi.
Po niedługim czasie Śledź wydostał się z objęć Salcesona i wstał.
– Zimno! – zawołał, szczękając zębami.
Salceson i Świderski zerwali się również.
– Żeby tak szałas urządzić – dodał Salceson.
Na to Świderski bez słowa skoczył w zarośla i zaczął ostrożnie, aby sprawiać jak najmniej hałasu, łamać gałęzie. Inni poszli za jego przykładem.
Niedługo za staraniem tego samego Świderskiego stanęło gotowe schronienie z lasek i gałęzi okopane porządnie wokoło.
– Jednak ten Świder zawsze coś wyświdruje – rzekł z uznaniem Salceson.
Pokładli się znowu pod szałasem, objąwszy się rękoma i nogami dla ciepła. Po jakiej godzinie Świder znowu wstał i wyszedł z szałasu. Za nim to samo uczynił Salceson.
– Nie mogę oka zmrużyć – odezwał się. – Ciągle myślę o tym, co to będzie jutro. Żeby nam się aby udało.
– Chodźmy, nazbieramy drzewa na ogień. Niedługo pewnie zrobi się dzień i trzeba będzie gotować śniadanie.
– Czego wy nie śpicie! – zawołał nagle z szałasu Śledź. – Sami nie śpią i ludziom spać nie dają.
– Wstawaj, wstawaj, człowieku! Niedługo będzie świt, a mamy dużo jeszcze do zrobienia.
– Zaraz ci będzie dzień. Za jakie co najmniej cztery godziny. Spójrzcie tylko na Wielką Niedźwiedzicę. Zresztą, Salceson, zobacz, która godzina.
– Zapomniałem zegarka.
– Szkoda. Trzeba ci było lepiej zapomnieć głowy, a zegarek wziąć.
Tak zrzędząc, Śledź wstał również i zabrał się wraz z przyjaciółmi do rozpalania ogniska.
– Czy aby nie zobaczą światła z obozu? – upomniał Salceson.
– Nie bój się. Tylko, ma się rozumieć, nie trzeba zbyt wielkiego ognia rozniecać.
Niedługo niewielkie ognisko buzowało przed szałasem. Cała trójka grzała się nad nim, bo zaczęło się robić chłodno.
– Wiatr się zrywa – zauważył Salceson, nasłuchując szumu drzew.
– Żebyśmy tak wiedzieli, gdzie jest ta kopalnia węgla, tobyśmy przynieśli sobie parę kawałków i by się nam żarzyło – odezwał się Świderski.
– No, trzeba nam będzie iść na zwiady, obserwować obóz nieprzyjacielski – rzekł Śledź, wyprażywszy się⁸ należycie. – Świder, pilnuj obozu. Możesz nawet zagotować wody, a my idziemy.
Wyjęto laski podtrzymujące szałas i zastąpiono je długimi gałęźmi. Świderski zabrał menażki i poszedł po wodę do rzeki, która znajdowała się o jakie dwieście kroków. Wymywszy menażki i nabrawszy wody, spojrzał na roziskrzone fale, które wyglądały jak płynące żywe srebro, na brzeg przeciwległy majaczący się w mgle, na niebo jasne od gwiazd jak drogocenny płaz, natkany brylantami, i wzięło go rozmarzenie. Przypomniał sobie, że nie mówił jeszcze pacierza i zaczął się modlić półgłosem, wpatrzony w gwiazdy. Po skończonej modlitwie zaczął się znowu rozglądać i dostrzegł opodal przyczepioną do drzewa łódkę. Pobiegł tam. Sznurek był tylko związany; kłódki nie było. „Żeby nie te Wrony – pomyślał – można by jutro urządzić sobie przejażdżkę”. Tak rozmyślając, rzucił niechcący okiem w stronę obozu i skamieniał. Wokół parowu stała wielka czerwona łuna. Świderski paru susami dostał się na miejsce. Palił się szałas. Szczęściem nic z rzeczy w nim nie było, gdyż plecaki wydobyto już przedtem dla wyjęcia menażek, a koce zwinięto w wałki, ale trudno było przypuścić, aby w obozie Mańka nie spostrzeżono łuny. Po pewnym czasie udało się Świderskiemu deptaniem i piaskiem ogień ugasić. Tymczasem wpadli z pośpiechem Śledź i Salceson.
– Trzeba ci było jeszcze nakryć ogień płachtą i systemem Morse’a dać Wronom wiadomości, ilu nas jest i cośmy za jedni, bo jeszcze tego tylko nie wiedzą – odezwał się ironicznie swoim zwyczajem Śledź, chwytając śpiesznie swój plecak.
– To spostrzegli już?
– Nie, nie spostrzegli; idź im rozpal jeszcze taki sam ogień pod samym nosem.
– Sam nie wiem, jak się to stało. Widocznie chrust był za blisko ognia przysunięty.
– Powiedz lepiej, że ty byłeś od ognia za daleko odsunięty.
– Śledź, nie żołądkuj się! – przerwał Salceson. – Dalej! Zabierać się! Nie ma chwili do stracenia.
– Mnie się nawet zdaje, że już wszystkie chwile dla nas stracone – odezwał się znowu Śledź.
Nagle usłyszeli na górze szelest krzaków.
– W nogi! – zakomenderował Świder.
Puścili się brzegiem w górę rzeki. Wtem przed nimi rozległo się udane krakanie wrony i ujrzeli jakiegoś harcerza przebiegającego im drogę. Zawrócili. Gdy dobiegli do swojego parowu, rozległo się głośne „hurra” i nowa Wrona wyskoczyła na nich z nastawioną laską.
– Hurra! – krzyknął Świder i rzucił się na nieprzyjaciela.
Inni poszli za jego przykładem i Wrona uciekła, kracząc przeraźliwie.
– Czego on tak wrzeszczy, jakby go ze skóry obdzierali? – zauważył Śledź z niesmakiem.
– Jesteśmy osaczeni! – zawołał Salceson, biegnąc.
– Pójdziemy Wronom na frykasy – dodał Śledź.
– Nie bój się, nie słyszałem jeszcze, żeby wrony jadały śledzie.
– Pewnie, że takiego zgniłego salcesonu nawet wrona nie ruszy – odciął się zagadnięty.
– Czyście zwariowali? – przerwał sprzeczkę Świder. – Będziecie się teraz kłócić?
– A cóż będziemy robili?
– Łódka! – zawołał nagle Świder i puścił się w jej kierunku.
– Gdzie? Co? – zapytał Salceson.
Ale Śledź domyślił się już wszystkiego.
– Leć i nie pytaj się! – zawołał na Salcesona, biegnąc za Świdrem. – Teraz nie czas na traktaty o żeglarstwie.
Aby dobiec do łódki, musieli przebyć odkrytą przestrzeń, oświetloną gwiazdami. Gdy się na niej ukazali, przyjęło ich rozgłośne krakanie.
– Czego te żaby tak kraczą? – irytował się Śledź. – Przecież tego nie można nawet nazwać krakaniem!
– Tu powinna być łódka – rzekł Świder, podbiegając do jakiegoś drzewa – a nie ma jej!
– Szkoda. Może się rozpuściła w wodzie albo wyfrunęła – zauważył zjadliwie Śledź.
Tymczasem z pagórków nadbrzeżnych wolno zsuwała się tyraliera.
Pełczyński z początku osaczył swoimi ludźmi parów. Gdy otoczonym udało się z niego wymknąć, ściągnął błyskawicznie zastęp na równinę, kończącą pagórki nadrzeczne, aby przeciąć zbiegom ewentualną drogę ucieczki brzegiem rzeki.
Ponieważ trójka przyjaciół zniknęła mu nagle w cieniu drzew, kazał druhom postępować wolno i w milczeniu. Nagle dostrzegł Świdra, który biegł do drugiego drzewa, szukając łódki.
– Do ataku! Biegiem marsz! – zakomenderował.
– Hurra! – wrzasnęły Wrony.
– Zginęliśmy – jęczał Salceson.
Śledziowi chodziło już tylko o to, żeby nie poddać się bez walki.
– Pal! – zakomenderował.
Klasnęły dwa „strzały”. Biegnąca tyraliera klapnęła na ziemię i zaczęła klaskać w ręce, naśladując huk karabinów.
– Jest! – zawołał nagle Świder i zaczął gorączkowo rozwiązywać sznurek od drzewa. Tyraliera tymczasem zaczęła się posuwać, przebiegając rotami. Każdy taki ruch obrońcy przyjmowali „strzałami”.
– Dzięki temu naiwnemu urządzeniu strzelania ujdziemy cało – zauważył sarkastycznie Śledź.
– Gotów! – zawołał wreszcie Świder.
W tej chwili rozległ się ponowny okrzyk i tyraliera runęła naprzód. Śledź i Salceson piorunem znaleźli się w łódce; atakujący dosięgli tylko laskami Świdra, który stojąc na brzegu, spychał statek, lecz i ten przy pomocy przyjaciół dostał się szybko do nich.
Wrony z wrzaskiem przyjęły ten odjazd.
– Dobranoc panom! – zawołał do nich Śledź, kuląc się jakby do snu w tyle łodzi. – A nie kraczcie tak, bo nic jeszcze prawie dzisiaj nie spałem.
– Bardzo się zamoczyłeś? – zapytał Świdra Salceson.
– Nie bardzo, tylko jedna noga.
Tymczasem Wrony pochylały się nad wodą, wypatrując wzdłuż brzegów jakiego innego czółna.
– Tak, tak, napijcie się wody i spać! – drwił z nich Śledź.
Dwaj pozostali odpychali łódkę laskami na środek rzeki. Świtało. Ciemny błękit nieba szarzał, gwiazdy znikały jedna za drugą. Wzdłuż rzeki wiał silny wiatr, który rozproszył mgły.
– Gdzie my teraz właściwie pojedziemy? – zapytał po chwili milczenia Salceson.
– Do Gdańska – ironicznie odparł Śledź.
– Strasznie dowcipny. Zobaczcie przecież, że te Wrony ciągle idą brzegiem i nie dadzą nam nigdzie wylądować.
– To wylądujemy na drugiej stronie.
– A co się stanie z waszymi zastępami?
Na to pytanie Śledź nic nie odpowiedział.
– A widzisz, jakiś mądry. Dowcipkować to potrafisz!
– Żeby tak można było urządzić żagiel, tobyśmy pojechali w górę rzeki – odezwał się Świder. – Tadek, Wacek, dawajcie no peleryny i laski, może co wykombinuję.
– Co ja mam oddać pelerynę? Nigdy, pierwej życie! – zawołał Śledź patetycznie. – Człowiecze, zrozum, na co ty mnie narażasz, pozbawiając jedynego okrycia!
– Nie bój się, biorę ciebie na swoje sumienie, ściągaj tylko prędzej!
– Chyba że tak – mruknął w końcu Śledź i oddał pelerynę.
Świder powiązał końce wszystkich trzech lasek, potem spiął obie peleryny i przywiązał je wzdłuż dwóch zewnętrznych kijów, a jeden róg do końca środkowego.
– Cóż to ma być za cudo? – zapytał Salceson z niedowierzaniem.
– Czy ty myślisz, że strachem na wróble odstraszysz wrony? – dodał Śledź.
Świder nie zważał na te pytania.
– Przejdź no teraz na tę ławkę – rzekł do Śledzia – i trzymaj żagiel na ławce.
– To ma być żagiel? Święci Pańscy, nie pozwólcie temu młokosowi na taką krwawą ironię.
– Salceson, kieruj do przeciwległego brzegu, żeby Wrony nie dostrzegły w mgle, że zmieniamy kierunek – rozkazywał dalej Świder.
Pozostali kpili z niego, ale pełnili wszystko posłusznie. Salceson w pocie czoła wiosłował wyjętą ławką.
– Teraz w tył zwrot! – zakomenderował Świder, gdy łódka dojechała blisko brzegu. – Śledź, trzymaj mocno!
Salceson wykonał komendę. Wtedy Świder usiadł nagle i pociągnął za sznurek przymocowany do końca jednej z lasek, żagiel rozłożył się momentalnie na kształt wachlarza. Łódź chwilę zatrzymała się w miejscu, a potem żagiel się wydął i ruszyła powoli w górę rzeki.
– Zadziwiające! – zawołał Salceson zachwycony.
– Z tego Świdra to jednak z cicha pęk – dodał również zdumiony Śledź. – Zawsze coś wyświdruje.
Świderski również nie odpowiadał na pochwały, jak dawniej na drwiny, i z uwagą kierował żaglem, nabierając weń wiatru. Łódka pędziła coraz szybciej przy cichym plusku rozcinanej wody.
Po upływie kwadransa żeglarze wylądowali ostrożnie.
– Kiedyż to słońce wzejdzie? – odezwał się Salceson. – Już mi się zdaje, że ze dwadzieścia godzin się tak tłuczemy.
– Za jakie trzy godziny najwyżej przyjdą nasze zastępy – zauważył Świder. – Żeby ich aby nie połapali teraz, jak już wiedzą o nas.
– Nie bójcie się, nie połapią – uspokoił go Śledź. – Już ja na swojego zastępcę Mietka mogę się zdać.
– Kiedy tak, to możemy się zająć zaspokojeniem swoich potrzeb – zawyrokował Salceson i zabrał się do rozniecania ognia.
– Teraz tylko potrzeba, żebyś i tu jaką szopę podpalił – zrobił uwagę Śledź.
– To wy róbcie śniadanie, a ja odprowadzę łódkę na miejsce – odezwał się Świder niespodzianie.
– Czyś zwariował?! – zawołał na niego Salceson.
Śledź nic nie mówił, tylko patrzał na Świdra z bezmiernym politowaniem, kręcił kółka na czole.
– Czegóż wy ode mnie chcecie? – oburzył się właściciel tak fatalnie osądzonego projektu. – Przecież jeśli się komuś zabiera łódkę, to trzeba ją potem z powrotem odprowadzić.
– Ależ człowieku, czyś zapomniał o Wronach?
– Nic podobnego. Czy ty myślisz, że oni jeszcze w tym samym miejscu albo że nawet się tam kogo spodziewają?
Śledź nagle powstał.
– Jedź i spełń swoją powinność harcerską – zawyrokował uroczyście.
– Ja błogosławię cię na ciężką drogę obowiązku.
Tu chwycił Świdra oburącz za głowę i dotknął jej swoją brodą, cmokając przy tym w powietrzu ustami jakby przy pocałunku. Świder z udanym wzruszeniem chwycił go za rękę i pocałował… swój wielki palec.
Łódka, gdy tylko Świder w niej się znalazł, szybko ruszyła z prądem. Trzeba było tylko utrzymywać kierunek przy pomocy laski wzdłuż brzegu, gdzie gałęzie drzew dawały zasłonę przed obserwacją.
„Kiedyż to słońce wzejdzie nareszcie? – myślał Świder. – Czy się gdzie zbłąkało za górami i wcale już tu nie zawita?”
Naraz wiatr przyniósł mu do uszu szelest gałęzi i cichy plusk jakby padającej w wodę gałązki. Zatrzymał się momentalnie i trzymając się drzewa, starał się przebić wzrokiem przybrzeżne cienie. Nie udało mu się to co prawda, ale za to poczuł nosem charakterystyczną woń dymu tytoniowego.
„Jakiś cywil – pomyślał. – Pewnie przyszedł nad ranem łowić ryby”.
Uspokojony ruszył cicho dalej. Niedługo rzeczywiście dostrzegł lśniący krążek tlącego się papierosa. Dopiero gdy zbliżył się do rybaka na jakie dwa kroki, ten zerwał się i zawołał:
– Kto tu?
– Swój, swój! – uspokajał go przerażony, żeby Wrony nie usłyszały tego krzyku.
– Przyjechałeś mi pan tu ryby płoszyć! – gniewnie zawołał rybak i jednocześnie szarpnął z wody wędkę z trzepoczącą się rybą. Ryba zatoczyła mu krąg nad głową i w końcu uderzyła w jego kapelusz, zrzucając go do rzeki.
– Trzymaj pan! – zawołał niefortunny rybak na Świdra.
Ten przez moment zawahał się. Kapelusz od razu został porwany na środek. Popłynąć za nim znaczyło zdradzić się przed Wronami. Nagle przypomniał sobie, że dnia wczorajszego nie spełnił wcale dobrego uczynku i to go przekonało. Silnie odepchnął się od brzegu laską i w mig chwycił na jej koniec uciekające w dół rzeki nakrycie głowy rybaka.
– Dziękuję panu! – wołał cywil. – Pan skaut; zaraz można poznać!
– Niech pan nie mówi tak głośno – uciszał go Świder, przypływając do brzegu. – Nie widział pan innych skautów gdzie w pobliżu?
– Nie, nikogo absolutnie nie widziałem. Co prawda niedawno przyszedłem, bo o tej porze najwięcej ryby biorą.
Nagle Świder usłyszał klaskanie wody o brzeg. Zaniepokoiło go to. „Wygląda to, jakby coś wielkiego nagle znalazło się w wodzie w pobliżu. Czy aby nie jaka Wrona? Co prawda może to pochodzić także od ruchu mojej łódki”.
Nie zdążył prawie dokończyć tej myśli, gdy naraz łódka tak szybko dobiła do brzegu, że o mało z niej nie wypadł i nie wypuścił z rąk laski, utkwionej w piaszczystym dnie. Gdy chciał wstać, opierając się ręką o burtę, uczuł na karku zimną, mokrą łapę i ujrzał twarz Pełczyńskiego ukazującego się pod nim. Równocześnie drugi harcerz, wskoczywszy z brzegu do łodzi, chwycił Świdra z tyłu za ręce.
– Co to? – wrzasnął cywil, w oczach którego to wszystko się działo.
– Nic, nic, niech się pan nie niepokoi, to tylko zabawa – uspokoił go Pełczyński.
– Ale skąd się tu panowie wzięli?
– O, leżeliśmy tu już dość długo w krzakach i słyszeliśmy całą rozmowę.
– To przeze mnie ten pan dostał się do niewoli! – biadał cywil. – Żeby nie łapał tego przeklętego kapelusza, nie zauważylibyście go panowie.
– No, musiałem przecież panu wynagrodzić to, żem spłoszył ryby – tłumaczył Świder.
– Wszystko to jest bardzo piękne i grzeczne, ale tu nie salon – zauważył Pełczyński zniecierpliwiony tą wymianą grzeczności. Zresztą nie był on bardzo salonowo ubrany, prócz trykotów nie posiadał na sobie niczego.
– Dalej, ruszaj do obozu! – zawołał na Świdra.
Ten w odpowiedzi krzyknął przeraźliwie jak czajka, która była godłem jego zastępu. Pełczyński skoczył momentalnie i zatkał mu usta ręką.
– Ślicznie umiesz naśladować głosy natury – powiedział. – Jest to zadziwiające w tak młodym wieku, ale na przyszłość radzę powstrzymać się od takich produkcji, bo będę zmuszony wsadzić ci w gębę jaki plecak.
– Dalej, druhowie – zwrócił się do paru podkomendnych zgromadzonych na brzegu – bierzcie ten bagaż!
Cztery Wrony chwyciły Świdra za ręce i nogi i cały orszak ruszył przez zarośla. Pełczyńskiemu sprzykrzyło się trzymać rękę na ustach schwytanego, więc spytał go:
– Będziesz jeszcze krzyczał?
Świder przecząco poruszył głową.
– No, to możesz trochę odetchnąć – rzekł Pełczyński, zdejmując rękę.
Świder przede wszystkim splunął kilka razy z obrzydzeniem.
– Mógłbyś trochę sobie wytrzeć rękę, zanim mi ją kładłeś do ust! Musi być masę żab w tej rzece, bo jeszcze czuję ich smak obrzydliwy – powiedział do Pełczyńskiego.
– Nie bądź taki delikatny! Zresztą, skąd ty możesz wiedzieć, jaki smak mają żaby?
– Harcerz wszystko powinien wiedzieć. Następnie nie trzęście mnie tak! Nazywacie się Wrony, a idziecie jak dorożkarskie szkapy!
Wrony przyjęły to z oburzeniem:
– Jeszcze druhowi źle tak jechać w powietrzu? Trzeba było w nasze ręce nie wpadać! – wołały.
– Nie zważajcie na tego trutnia – uspokoił ich Pełczyński. – Zaraz on będzie inaczej śpiewał.
Gdy weszli do obozu, reszta Wron przyjęła ich z okrzykiem triumfu. Świdra położono na ziemi i cały zastęp rozpoczął wokół niego dziki taniec. Jeniec patrzał na to z pogardą, siedząc na ziemi, tylko od czasu do czasu krzyczał, chowając nogi:
– Ostrożnie, bo odciski!
Po tym wybuchu radości przyszła chwila opamiętania.
– Co zrobimy z jeńcem? – zapytał zastępowy. – Pamiętajcie, że ma on jeszcze paru towarzyszy. Nie na darmo ostrzegał ich znakiem.
– Związać go! – odezwały się głosy.
– Nie, dopóki jeszcze nie okazał złych zamiarów, nie można.
Wszyscy się zafrasowali i zaczęli podawać różne projekty, ale żaden nie okazywał się dobry. W końcu Maniek zwrócił się do Świdra:
– Powiedz, co z tobą zrobić?
Ten nie kazał długo czekać na odpowiedź.
– Jeść! – wrzasnął.
Wszystkie Wrony parsknęły śmiechem. Maniek rozkazał dać jeńcowi śniadanie i rozstawił warty dokoła.------------------------------------------------------------------------
¹ balista – starożytna machina miotająca.
² centurion – niższy oficer w armii rzymskiej, dowódca centurii, najmniejszej jednostki taktycznej legionu.
³ Stawaj… (ros.) – Powstań, dźwignij się, ludu roboczy; por. Вставай, подымайся, рабочий народ!; z Marsylianki Robotniczej, rosyjskiej pieśni rewolucyjnej popularnej w latach 80. i 90. XIX w., wykonywanej na melodię francuskiej Marsylianki do słów P. Ławrowa, w l. 1917–1918 utwór pełnił funkcję hymnu Rosji.
⁴ Stawaj na barb’bu… (ros.) – Stawaj do walki, ludu głodny; niech się rozlegnie krzyk między narodami; właśc. Вставай на врага, люд голодный! | Раздайся, крик мести народной.
⁵ Hej, kto Polak… – z Warszawianki 1831, pieśni patriotycznej napisanej w języku francuskim przez Jeana François Casimira Delavigne’a i przełożonej przez Karola Sienkiewicza.
⁶ lederwerki (z niem.) – rzemienne części oporządzenia żołnierza.
⁷ periculum in mora (łac.) – zwłoka jest niebezpieczna.
⁸ wyprażywszy się – tu: ogrzawszy się.