-
nowość
-
promocja
Dzieło Garrenów. Zbuntowani, Zazdrośni, Obcy, Znieważeni, Maruderzy - ebook
Dzieło Garrenów. Zbuntowani, Zazdrośni, Obcy, Znieważeni, Maruderzy - ebook
Dzieło Garrenów (1930–1948) Sándora Máraiego, wybitnego pisarza węgierskiego, to pięcioczęściowa saga o rodzinie Garrenów – zamożnych przedstawicielach środkowoeuropejskiego mieszczaństwa. Autor w kolejnych tomach ukazuje losy tego rodu na tle burzliwych wydarzeń pierwszej połowy XX wieku: dwóch wojen, rewolucji, postępującej industrializacji i urbanizacji. Pod ich wpływem dotychczasowy ład rozpada się, dawne wartości, kultura i idee ustępują miejsca nowoczesnemu porządkowi.
Dzieło Garrenów zachwyca kunsztem literackim i przenikliwością obserwacji Máraiego.
Obecne wydanie ukazuje się po raz pierwszy w Polsce zgodnie z jego zamysłem – jako całość i pod wspólnym tytułem.
Tom I Zbuntowani. Zazdrośni
W Zbuntowanych poznajemy grupę gimnazjalistów, którzy mimo trwającej wojny tworzą własny, niemal sakralny świat przyjaźni i rytuałów. Ich bunt i utrata niewinności są próbą odnalezienia tożsamości poza światem ojców.
Zazdrośni ukazują powrót najstarszego syna rodu do rodzinnego miasta, by czuwać przy łożu umierającego ojca. To symboliczny koniec epoki – wraz ze śmiercią patriarchy i utratą miasta rozpada się dawny świat Garrenów.
Tom II Obcy. Znieważeni
Obcy przedstawiają śmierć ojca i zajęcie rodzinnego miasta przez nowych przybyszów jako symbol końca świata wartości i tradycji.
W Znieważonych Péter Garren, przebywając w międzywojennym Paryżu, staje się świadkiem rodzącego się totalitaryzmu i zaniku kultury opartej na rozumie i wolności. Głos ideologii zagłusza indywidualne myślenie, a losy bohaterów odsłaniają pęknięcie w tożsamości Europy.
Tom III Maruderzy
Ostatnia część sagi prowadzi Pétera Garrena do Berlina, gdzie staje się świadkiem wiecu Hitlera – wydarzenia opisanego przez Máraiego z wyjątkową przenikliwością.
Rozmowa z uwięzionym pisarzem (wzorowanym na Tomaszu Mannie) i powrót do rodzinnego miasta zamykają losy rodu. Maruderzy to elegia dla świata, który odszedł, oraz pytanie o trwanie wartości w rzeczywistości na nowo urządzanej.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna obca |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Dzieło Garrenów_ nie jest w Polsce pozycją nową. Wszystkie jego tomy były w latach 2009–2013 opublikowane przez wydawnictwo Czytelnik. Okładki utrzymano wprawdzie w pokrewnej stylistyce, ale nie umieszczono na nich tytułu całości. Taka jest też zresztą praktyka wydawcy węgierskiego, który publikował kolejne części tego cyklu-niecyklu w osobnych tomach. Razem ukazały się one tylko jeden raz – w roku 1988, w węgierskim wydawnictwie emigracyjnym w Toronto. Do tego przedsięwzięcia namówił sędziwego pisarza jego krajan z Kassy, István Vörösváry, ostatni wydawca i przyjaciel Sándora Máraiego. ¹
Jesienią 1986 roku sędziwy pisarz zanotował w _Dzienniku_: „I.V. chciałby wydać razem sześć tomów _Dzieła Garrenów_, a więc _Zbuntowanych_, _Zazdrosnych_ i _Znieważonych*_ w jednym albo dwóch tomach. Zanim stąd zniknę, a nadszedł już ten czas, powinienem to uporządkować. Zacząłem je pisać przed półwiekiem , ostatnia część, _Pogłos_ (1948) już się nie ukazała – wydrukowano ją, ale trafiła do piwnicy wydawnictwa. Wyciągam książki z półwiecznej krypty, czytam je po raz pierwszy od chwili ukazania się. Zaskakuje mnie, jak bardzo po upływie pół wieku pasuje do dzisiejszych czasów wszystko, co wtedy napisałem o Mieście, o Dziele, o Obcych, o ludzkiej cywilizacji, która zostanie spustoszona, a jej miejsce zajmie konsumnihil. Kiedy to pisałem, nie czytałem jeszcze Gibbona. Spenglera pewnie tak. Wszystko już było w tych czasach, ja to tylko zapisałem. Patrzę czasem jak Eckermann, pytający Goethego, co nim kierowało podczas pracy nad drugą częścią _Fausta_, a poeta odpowiada mu: _Liebes Kind, wenn ich das wüsste_”_._ (Drogie dziecko, gdybym to ja wiedział).
_Dzieło Garrenów_ nie jest wynikiem jednolitej koncepcji pisarskiej, nie sprawia wrażenia „wyrzeźbionego z jednego bloku marmuru”, ma też swoje warsztatowe niedostatki, a jednak bez wątpienia budowane było świadomie, odnajdujemy w nim też pewien rodzaj wewnętrznej ciągłości i spoistości. Choć prozatorsko heterogeniczne, zasługuje na uważne odczytanie, znajdujemy w nim bowiem – dzięki rozmiarom i złożoności – najwierniejsze odbicie i ostatecznie podsumowanie tego, jak Márai widział świat swojej epoki, jakie dostrzegał procesy kształtujące węgierską warstwę mieszczańską, jakie zmagania dokonywały się wówczas pomiędzy kulturą a cywilizacją, co autor sądził o powołaniu Europy, o tym, jakie wartości pielęgnowała, a jakie utraciła, jak kształtował ją modernizm i co w końcu doprowadziło ją do klęski.
Pierwsza część, _Zbuntowani_ (1930), była początkowo odrębną, skończoną kompozycją. Bracia Garrenowie są tu postaciami marginalnymi (w istocie dopisanymi później), w pierwszej wersji książki nie występowali. Po siedmiu latach Márai napisał _Zazdrosnych_ i _Obcych_, nawiązując w nich do Miasta. Zakończenie _Obcych_ mogło sugerować koniec tego pisarskiego przedsięwzięcia. Ale po czterech następnych latach autor rozpoczął kolejny tom, _Znieważonych_, a w 1946 roku dołączył jeszcze trzy krótsze części. Cykl formował się przez ponad piętnaście lat, podczas których zmieniała się i koncepcja, i problematyka kolejnych części, a także środki pisarskie, styl i dynamika, całość okazała się więc czymś innym i nowym, niż można było sądzić, gdy po _Zbuntowanych_ Márai opublikował dwa następne tomy, przedstawił nowych bohaterów i nowe, w czasie powstawania części pierwszej jeszcze nieznane zupełnie problemy i wydarzenia historyczne. Powstający w ten sposób cykl nie mógł być więc jednolity. Zresztą Máraiemu generalnie bliższe były krótsze formy prozatorskie, wypełnione wewnętrznym napięciem, ukazujące całą złożoność sytuacji rozgrywających się w krótkim na ogół czasie. Możemy więc powiedzieć, że _Dzieło Garrenów_ jest opowieścią rodzinną i pokoleniową, składającą się z luźno powiązanych ze sobą powieści kryzysowych. A ponieważ nie fabuła jest tu najważniejsza, tylko warstwa refleksyjna, możemy czytać cykl również jako szereg tak lubianych przez Máraiego powieści eseistycznych osadzonych na tle historycznym.
Pierwsze trzy tomy utrzymane są zasadniczo w tradycyjnej narracji, choć przechodzi ona czasami w monolog wewnętrzny któregoś z bohaterów. W tomie czwartym nieoczekiwanie mamy narrację w pierwszej osobie bohatera, który, mając świadomość, że jest świadkiem wielkich wydarzeń, notuje je i interpretuje. Ta zmiana bez wątpienia nadaje narracji charakter indywidualny, więc wzbogaca ją, ale gatunkowo jednocześnie oddala tom od prawideł powieści rodzinnej. Ponieważ jednak temat rodziny był osią opowieści, Márai w ostatnim tomie powrócił do klasycznej narracji, którą uzupełniają – komentując kontekst wydarzeń – fragmenty z dzienników dwóch bohaterów.
Cały cykl, w którym _Zbuntowani_ grają rolę pewnego rodzaju prologu, obejmuje lata 1918–1938, a to czas zasadniczych zmian zachodzących w Europie. Opowiadając dzieje upadku i rozpadu rodziny Garrenów, Márai chciał ukazać, jak się jednocześnie rozpada i jak zanika kultura, świat idei i wartości, które niegdyś uczyniły tę rodzinę ważną w jej małej ojczyźnie. Nie chciał jednak łączyć swojej opowieści z Kassą, która niewątpliwie jest modelem Miasta, wolał jej nadać charakter paraboli, oderwał ją więc od konkretów odnoszących się do rzeczywistych wydarzeń, ich miejsca i czasu, a od czwartego tomu począwszy tu i tam celowo zapętlił czasową oś wypadków. Dlaczego tak uczynił? Wydaje się, że to musiał być dla Máraiego ważny element koncepcji ukazania rzeczywistości tamtego czasu. Porzucając klasyczny, linearny tryb opowieści rodzinnej, skomponował akcję fragmentaryczną, złożył ją z okruchów, czemu służą rozmaite rodzaje narracji. Niepełność, nieciągłość opowieści, białe plamy to zamierzona cecha kompozycji – na pytania, które formułujemy podczas lektury, często nie znajdujemy odpowiedzi w kolejnych tomach. Poszarpanie narracji sygnalizuje zanik świata, w którym można było snuć opowieść ciągłą, wewnętrznie spójną, bogatą w wyjaśniające wszystko szczegóły, dającą tak zwany pełny obraz. Przestrzeń niegdysiejszego porządku, organiczności, przejrzystości została brutalnie zniszczona. Jest tak nie tylko w tej książce. Ciągłość dziejów zawsze zostaje zerwana nagle i nieoczekiwanie – to powracająca myśl również w _Wyznaniach patrycjusza_ czy w _Żarze_. Podobnie w _Dziele Garrenów_: dwadzieścia lat, jakie upłynęły od buntu bohaterów pierwszej części, pojawia się w _Zazdrosnych_ tylko w formie niejasnych odesłań do pewnych minionych wydarzeń i krótkich reminiscencji dotyczących historii rodu czy wcześniejszych lat Gábora Garrena; dopiero w _Obcych_ odkrywamy wspólny los Ojca i Miasta. Od zakończenia _Obcych_ do początku _Znieważonych_ znowu natykamy się na białe plamy miesięcy i lat, i tak jest do końca. Márai unowocześnił formę powieści rodzinnej i pokoleniowej, zachowując pewne prawidła gatunku, ale ukazał wyraźnie, że nie da się już go kontynuować w tradycyjnej formie. Mamy więc dzieło prozatorskie w pewnym sensie jednolite, ale jednocześnie fragmentaryczne, organiczne i nieorganiczne zarazem, opowiadające o jednym wielkim problemie, ale ukazanym z kilku stron i poprzez liczne szczegóły, słowem opowieść wielobarwną, o niejednym obliczu, relacjonującą na różne sposoby koniec, zamknięcie pewnej epoki. Wręcz jej nekrolog. Pożegnanie z odchodzącą kulturą.
_Teresa Worowska_Wstęp
Niniejsza książka jest nową, przerobioną wersją cyklu powieściowego zatytułowanego _Zbuntowani_, _Zazdrośni_, _Obrażeni_, który w latach 1934–1947 opublikowało w pięciu tomach niegdysiejsze wydawnictwo Révai. Tom ostatni, szósty, _Sztuka i miłość_, był już wydrukowany wiosną 1948, ale nie trafił do czytelników, ponieważ wskutek zmian politycznych tamtego roku opuściłem kraj. Obecnie nosi tytuł _Maruderzy_ i zamyka cykl.
Teraz, gdy całość ukazuje się w nowym wydaniu, wypada powiadomić czytelnika, jaki zamiar prowadził rękę pisarza. Tomy _Zbuntowani_ i _Zazdrośni_ powstały w dziesięcioleciu poprzedzającym drugą wojnę światową, kiedy w świadomości ówczesnych pokoleń żywa była jeszcze pamięć kataklizmu poprzedniej wojny. Pierwsze trzy części doczekały się przekładu na francuski, niemiecki i hiszpański, ale dalszy ciąg _Obrażonych_ pisałem w latach 1940–1943 już do szuflady, ponieważ wydarzenia polityczne uniemożliwiały publikację. Teraz, gdy światło dzienne mają ujrzeć również te części cyklu, które ukazały się po raz pierwszy w 1947 roku, poprawiając rękopis, przeżyłem na nowo tamte czasy, kiedy to zmagając się z duszącą samotnością, próbowałem zapisać, co przeżyłem.
Było to niepokojące spotkanie. W ciągu minionych czterech dziesięcioleci te schowane w skrzyni okrętowej książki wędrowały razem ze mną przez ocean w tę i z powrotem, wszędzie tam, gdzie wiódł mnie emigracyjny los. W trakcie czytania czasami wydawało mi się, że to, co pisałem o wielu zjawiskach w okresie bezpośrednio poprzedzającym drugą wojnę światową, całkowicie lub częściowo odnosi się do czasów, jakie nastąpiły po niej. Oscar Wilde głosił, że życie naśladuje sztukę. Gdy jednak przyjrzeć się temu pozornie słusznemu powiedzonku, okazuje się ono zupełnie pozbawione sensu. Życie jest fabułą całkowicie niezależną od oddziaływania umysłu. Z elementów nieustających zmian, jakie przynosi życie, pisarz może ułożyć mozaikę, która później stwarza iluzję, jakby „z góry przewidział” zjawiska epoki. Ale utopie nigdy nie nadążają za rzeczywistością. Bardziej realne wydaje się przysłowie francuskie: _Plus ça change plus c’est la même chose –_ „Im bardziej się zmienia, tym bardziej pozostaje niezmienne”. W ciągu minionego półwiecza zmieniały się znaki i znaczenia, ale fabuła pozostawała ta sama: dyktatura, która dusi swobodę wypowiedzi, wolne przedsięwzięcia i co jakiś czas wywołuje wojny, mając nadzieję dzięki nim uwolnić się od problemów wewnętrznych i zewnętrznych. Uniform bywa brunatny, czerwony czy czarny, ale człowiek, który go wkłada, jest taki sam, ponieważ czyni to samo. Znakiem jest czasami swastyka, czasami sierp i młot, ale zawsze oznacza dyktaturę, która przypina ów znak do klapy i niszczy wolność więzi międzyludzkich. Stary pisarz niemiecki z piątego tomu powieści, który przebywając w eleganckim areszcie domowym, skarży się jednemu z antybohaterów na brak powietrza, duszność, w jakiej przychodzi mu żyć w 1939 roku, cztery dziesięciolecia później dusi się w podobnej sytuacji. Trybun ludowy, który na placu targowym wykłada przed rozgorączkowanym tłumem swoją wizję „społeczeństwa bezklasowego”, dziś również kłamie, ponieważ bezklasowa jest tylko masa, nie zaś społeczeństwo. W wielkim procesie wieku, jaki toczy się pomiędzy systemem dyktatury a wolną demokracją, zmieniła się tylko strategia. Materiał procesu pozostał ten sam.
Czytelnik słusznie wypytuje pisarza „mieszczańskiego”, który próbuje opowiedzieć o tamtych czasach, czym było w istocie dzieło Garrenów? We współczesnej dyskusji „mieszczanin” stał się figurą groteskową, nazywano go burżujem, przedstawiano jako brzuchatą i nadętą postać ciemięzcy. Nie mówiono o tym, że po zaniku społeczeństwa feudalnego mieszczanin nadał kształt cywilizacji. Przemilczano, że odegrał ważną rolę: tworzył. Klasa średnia, która zajęła jego miejsce w świecie zmasowanego społeczeństwa i techniki, stanowiącej w coraz większym stopniu cel sam w sobie, już nie tworzy, tylko spożywa – „konsumuje”, jej dziełem jest cywilizacja konsumpcji. Mieszczanin zbudował cudowne miasta; w świecie mas klasa średnia wypełniła te miasta otoczonymi cementem metrami sześciennymi przestrzeni, które nazywa mieszkaniami. Co było dziełem Garrenów? Nastrój. Coś atmosferycznego, co nadawało sens i rangę ludzkiemu życiu w sferze poza bytem materialnym. Jeśli jeszcze żyją gdzieś na świecie Garrenowie, to już starcy, którzy czują zapewne, że siła grawitacji przestała ich utrzymywać przy ziemi.
Gdy zapytamy biologa, czym jest życie, gdzie znajduje się granica, za którą materia nieorganiczna zmienia się w organiczną, odpowie: „Życie jest reakcją chemiczną”. I w perspektywie profesji biologa to prawda. Ale życie jest również czymś innym: potrzeba do niego atmosfery. Garrenowie wiedzieli o tym i kiedy budowali miasta i domy, tworzyli wokół nich również atmosferę…
_S.M._
San Diego, 1988Dwa czerwienne asy
Syn lekarza leżał na łóżku zdjęty skurczami. Ciało miał zlane potem i czuł, że łapie go gorączka. Patrzył na ramę okna, w której powoli gasł podobny do szkicu rysunek ulicy – drzewo, dach, trzy okna. Z komina naprzeciw płynęła cienka, prosta strużka dymu. W niskim pokoju o łukowych sklepieniach było ciemniej niż na ulicy. Przez otwarte okno wlewał się duszny upał pierwszych dni lata, w wilgotnym zmierzchu zielonkawo błyskała poświata gazowych lamp. Taka ledwie widoczna mgła pojawia się czasami w wiosenne wieczory i barwi na zielono światła uliczne. W kuchni służąca śpiewała przy prasowaniu. W szybie niedomkniętego okna odbijał się czasami ognik żaru, jakby ktoś w ciemności zapalał zapałki: w takich chwilach dziewczyna studziła żelazko, machając nim nad głową.
Leżał skurczony, patrzył przed siebie i walczył z mdłościami. Członkowie bandy poszli sobie o trzeciej. Przez chwilę wydawało mu się, że to był tylko straszny sen; zaraz wszystko się wyjaśni, trzeba się po prostu obudzić, włączyć w życie i dojść w nim do czegoś dzięki dobrym manierom i pilnej pracy. Uśmiechnął się szyderczo. W niespiesznie poruszane członki powoli powracało czucie, spuścił nogi z łóżka i bezmyślnie rozejrzał się po pokoju. Wstał ociężale, podszedł do umywalni, wymacał w ciemności dzbanek, pochylił się nad miską i letnią, niemal ciepłą wodą zmoczył spocone włosy i czoło. Ślepiąc w mroku, podszedł do drzwi i wymacał kontakt. Po czym usiadł przy stole i miękkim ręcznikiem zaczął w zamyśleniu wycierać zamoczoną głowę.
Na szafce nocnej tykał zegarek. Wskazywał siódmą; już na niego czekali. Cztery godziny przeleżał tak nieruchomo, zdjęty skurczami. Pokręcił głową, jakby miał za ciasny kołnierzyk i, wcisnąwszy palec pomiędzy szyję a tkaninę, próbował go poluzować. Z trudem przełknął ślinę. Znów podszedł do umywalni, umył ręce, nalał do kubka wody do płukania ust, dokończył toalety. Służąca w kuchni musiała spostrzec światło zapalone w pokoju gimnazjalisty, bo jej śpiew ucichł. Chłopak rozpiął kołnierzyk i przechadzał się w tę i z powrotem po pokoju. Ciotka nie wróci do domu przed ósmą.
Ta ciotka dawniej, w dzieciństwie, powtarzała, że zostawi mu w spadku swój majątek. W opowieści ciotki ów „majątek” leżał ukryty w bezpiecznym miejscu, do którego „giełdziarze i agenci” nie mają dostępu. Ciotka nienawidziła giełdy, ale nigdy dokładnie nie wyjaśniła przyczyny tej nienawiści. W wyobraźni dziecka giełda była ciemną, skalistą jaskinią, gdzie Ali Baba i czterdziestu rozbójników walczą z grupką zdesperowanych, dzielnych ludzi, którzy uzbrojeni po zęby strzegą swoich pieniędzy. W opowieściach ciotki przewijała się także pechowa natura piątku. Często wspominała o spadku czekającym na siostrzeńca, czasami ze specjalnym naciskiem powtarzała, że właśnie była w owym „bezpiecznym miejscu” i sprawdziła, czy wszystko w porządku, niech więc Ábel nie martwi się o przyszłość, bo otrzyma kapitał, dzięki któremu będzie mógł pędzić życie bez trosk. Chłopiec podejrzał kiedyś owo „bezpieczne miejsce” – było to ukryte w szafce umywalni ciotki blaszane pudełko, w którym znalazł stare, wygasłe już kwity z lombardu i bezwartościowe losy na loterię. Majątek ciotki nie mógł tu nic pomóc. Stanął przed lustrem, w roztargnieniu popatrzył na własną zmęczoną twarz, znów usiadł przy stole. Pytanie, pomyślał, czy pieniądze zdołają tu jeszcze czemukolwiek zaradzić. Może istnieją sytuacje, w których pieniądze i wszystko, co da się za nie uzyskać – wolność, podróże, dystans, zdrowie – nie mogą pomóc? Wyciągnął szufladę, zeszyty i zapisane kartki leżały uporządkowane, jedne na drugich. Podniósł na chybił trafił jeden wiersz, przeczytał. Zapomniawszy o wszystkim, czytał głośno, pochylony do przodu. Wiersz mówił o psie, który wygrzewał się w słońcu. Kiedy go napisał? Nie pamiętał.
Służąca weszła do pokoju, przystanęła w drzwiach i zapytała, czy zostanie w domu na kolacji. Stała, oparłszy się wygodnie o framugę drzwi, z rękami na biodrach i poufałym uśmieszkiem na twarzy. Gimnazjalista przyjrzał się jej i wzruszył ramionami. Wraz z dziewczyną wdarł się do pokoju duszny i żrący zapach kuchni, który zadomowił się w fałdach jej spódnicy i kręcił w nosie. Spytał, czy ciotka wróciła już do domu. Wróci na ósmą, odparła dziewczyna.
Wydawało mu się, że w każdej obecnej chwili widzi całe swoje życie. Jakby zmiana, którą przechodził, utrzymywała na powierzchni wszystko, co przeżył do tej pory; widział naraz swoje dzieciństwo, ojca, słyszał zacichający głos matki, ciotka Etelka pochylała się nad nim, wykonując różne gesty. Rozejrzał się dokoła zdumiony. Dziewczyna zdezorientowana wodziła wzrokiem za jego spojrzeniem.
Pokój znajdował się w stanie chaosu. Członkowie bandy rozkopali wszystko, rozdarte na pół książki leżały pod łóżkiem, tom pisemka „Fidibus” mókł w słodkiej kałuży palinki, która wylała się z przewróconej butelki; czuło się jej obrzydliwą, mdlącą woń.
Na pluszowym oparciu jednego z foteli widniał ślad zabłoconego buta. Porozrzucane poduszki leżały na podłodze. O jedenastej przed południem zdawał egzamin dojrzałości, na podwórzu gimnazjum zaczekał na pozostałych trzech członków bandy, którzy w kolejności alfabetycznej następowali po nim, i natychmiast przyszli tutaj. Béla, syn kupca kolonialnego, zatelefonował tylko do domu, że nie oblał i żeby nie czekano na niego z obiadem. Tibor nigdzie nie dzwonił; chorą matkę wystarczyło poinformować o tym, że ściął się na egzaminie, dopiero wieczorem lub następnego dnia. Ten problem był w danej chwili tak mało ważny i tak bardzo się nie liczył, że nawet o nim nie wspomnieli. Za sześć tygodni będą musieli włożyć mundury i, z naszywkami ochotnika czy bez nich, pod koniec sierpnia zostaną wysłani na front.
Usiadł na łóżku. Patrzył na dziewczynę. Gdybym nie był takim tchórzem, pomyślał, przyciągnąłbym ją do siebie i położył jej głowę na piersi. Wszystko można wyleczyć snem. Szkoda, że tak pachnie kuchnią, a ja nie znoszę tego zapachu, bo jestem pańskie dziecko, dziadek miał wielki majątek, a ojciec praktykuje jako lekarz. Wszystko ma swoją przyczynę. Może powinienem się wstydzić, ale zapach bywa czasami silniejszy od rozsądku. Możliwe zresztą, że ona nie znosi mojego zapachu, jak Chińczycy, którym biali śmierdzą. Są takie bariery między ludźmi. Dziewczyna służyła w ich domu od roku, jej pełne kształty stanowiły czasami pokusę, bywały obiektem pragnień pojawiających się w wyobraźni, snach i sekretnej przypadłości chłopców. Miała miłą, białą i miękką twarz, a upięty jasny warkocz śmiesznie sterczał na czubku głowy.
Służąca zabrała się do sprzątania pokoju, a chłopak nieświadomie ściszonym głosem, jakby zawstydzony tym dziecinnym pragnieniem, poprosił ją o szklankę mleka. Popijał ten chłodny, łagodny napój z lat dzieciństwa drobnymi łykami, bo od wielu dni nieprzerwanie pili tylko wino i palinkę, słodkie i lepkie alkohole, które wychylał z niemą nonszalancją; ale żołądek i cały organizm protestował przeciw temu. Mleko smakowało mu, było napojem z innego, utraconego świata. Podszedł do szafy i podczas gdy służąca sprzątała i słała łóżko, włożył czysty kołnierzyk i wyszczotkował marynarkę. Dziewczyna pozbierała karty z rozrzuconej pod stołem talii; przyszło mu do głowy, że nie ma już pieniędzy. Przeszukał kieszenie i znalazł wszystkiego trzy monety, w pierwszej chwili nawet tego nie pojął, bo ciotka rano, zanim wyszedł na egzamin dojrzałości, wzruszona podarowała mu banknot. Musiał się chwilę zastanowić, na cóż to rozeszły się te pieniądze? Po uroczystym obiedzie ciotki natychmiast zaczęli grać w rauba i on przegrywał. Pamiętał jak przez mgłę, że nawet nie miał na to ochoty, ale ktoś – Tibor czy Ernő, czy może bracia Garrenowie? – upierali się przy grze w karty. Wcisnął do kieszeni resztę pieniędzy, powiedział dziewczynie, żeby nie czekano na niego z kolacją, bo możliwe, że wróci późno. W drzwiach przystanął, na progu leżał as czerwienny, w roztargnieniu podniósł przetłuszczoną i brudną kartę – talia leżała teraz na stole, rozrzucona, jak ją zebrała służąca. Na wierzchu ujrzał również czerwiennego asa. Dwoma palcami ostrożnie sięgnął po podniszczoną kartę, obejrzał ją z obu stron, porównał z tą, którą znalazł na progu. W talii kart węgierskich jest tylko jeden as czerwienny. A tu obie karty były jednakowe, podobnie zgrane i popękane, tłuste i poplamione, budzące zaufanie, z niebieskim awersem. Usiadł przy stole, rozłożył całą talię na cztery kolory. Znalazł jeszcze dwa asy żołędne i po dwie dziesiątki winne i dzwonkowe. W grze w oko takie karty oznaczały wygraną. Po raubie grali na ogół w oko. Podwójne karty niczym się nie różniły od reszty talii. Szuler działał ostrożnie, możliwe, że grają tak już od miesięcy, w każdym razie nic się nie rzucało w oczy. To on znalazł kiedyś tę talię w biurku ojca. Starą talię węgierskich kart.Puszcza i szklarnia
Schował karty do kieszeni. Przeszedł do pokoju ojca. Człowiek doskonale wie, kiedy opuszcza na zawsze okolicę czy pokój, gdzie przepędził długie lata. Nie myślał o niczym szczególnym, ale na progu przystanął i jeszcze raz popatrzył. Ten pokój zajmowała kiedyś matka. Rodzina mieszkała w domu od trzech pokoleń i to pomieszczenie należało zawsze do kobiet i dzieci. Może dlatego pośród eleganckich kobiecych mebelków z czereśniowego drewna pod niskimi sklepieniami łukowymi unosił się zawsze lekki zapach chorób dziecięcych, naparów z rumianku i korzeni fiołka, mleka migdałowego i kindermetu. Matka przebywała tu krótko, najwyżej trzy lata, ale pamięć o niej całkowicie wypełniła dom, podobnie jak niezakręcony flakonik z bardzo mocnym wschodnim pachnidłem w ciągu jednego dnia przesyca całe pomieszczenie swoim aromatem. Pewne przedmioty otaczała aura tabu, szklanka matki, jej stoliczek do robót ręcznych czy poduszeczka na igły istniały niejako pod kloszem, w oderwaniu od innych rzeczy; ale o tym nigdy nie mówiono. Nie potrafił myśleć o matce inaczej, jak tylko o chorowitej młodszej siostrze, i wiedział, że przedwcześnie zmarła kobieta pozostała taka również we wspomnieniach ojca. Przyjrzał się pokojowi, w którym się urodził i w którym zmarła matka. Zgasił światło.
W słabym świetle lampy ulicznej pokój ojca sprawiał wrażenie, jakby niedawno pochowano tu kogoś, a pozostali nie mieli śmiałości przywoływać jego pamięci. Sprzęty trwały zastygłe jak przedmioty pozostawione przez zmarłych, kiedy wydają się już muzealne. Ale ojciec żył jeszcze, jak można było sądzić, i w tej chwili stał może właśnie przy stole operacyjnym szpitala polowego i dokonywał amputacji czyjejś nogi. Albo palił w swoim pokoju, jedną ręką przeczesując brodę, odłożywszy okulary. Ciotka Etelka wiedziona szacunkiem i zmysłem estetycznym nakryła stojący w pokoju fotel chirurgiczny szydełkową chustą, dzięki czemu przypominał on teraz raczej staroświecki fotel bujany. Ábel nie zapalał światła. Stał na progu z rękami w kieszeniach i spoconymi palcami przebierał wśród schowanych tam kart. Zrobiło mu się gorąco. Zaczęli grać po Bożym Narodzeniu, kiedy bandę ogarnął rozbijający wszelką dyscyplinę niepokój, który dręczył ich nieustannie od tamtej pory. Niewykluczone, że ktoś oszukiwał od pierwszej chwili; on w każdym razie ciągle przegrywał. Pieniądze na lekcje, datki od ciotki, sumy przysyłane czasem przez ojca, wszystko. Czy oszukiwał ten, kto wygrywał? A może ktoś, kto również przegrywał, zaczął to robić dopiero niedawno? Widział przed sobą trzy twarze, przymknął oczy.
Od kilku dni ojciec znów intensywnie żył w jego świadomości. Podchodził we śnie do łóżka syna i nachylał się nad nim, spoglądając smutnym, poważnym wzrokiem. Każdy ma ojca. I każdy się gdzieś urodził. Co człowiek może o tym wiedzieć? Może kiedyś, jak to wszystko się wreszcie skończy, a on przeżyje, zapuści brzuch i wąsy, któregoś dnia idąc ulicą w obcym mieście, będzie musiał przystanąć, ponieważ zobaczy nadchodzącego z naprzeciwka ojca, którego twarz zacznie rosnąć, jak w kinie, urośnie do nienaturalnych rozmiarów, ojciec podejdzie całkiem blisko, otworzy ogromne usta i powie coś, co wyjaśni całe życie jednym słowem? Tak zarysowuje się czasami w ciemności jakieś miasto, rozwidnia się, jest coraz jaśniej i widać każdy liść, bramy domów się otwierają, ludzie wychodzą na ulicę i zaczynają mówić. A na końcu usta spotykają się z ustami, a oczy przymykają się w półomdleniu.
W pokoju panował chłód. W szklanej szafce błyszczały narzędzia chirurgiczne. W szufladzie ojciec trzymał artykuły, wycinki z przekrojami tkanek mózgu, o którego zmianach chorobowych napisał kiedyś książkę i wydał ją własnym nakładem. W bibliotece leżało jeszcze kilkaset egzemplarzy. W tym czasie, na krótko przed wojną, ojciec nie przyjmował już pacjentów, przychodziły tylko trzy osoby, które jakoś przywykły do niego z dawnych lat praktyki lekarskiej: sędzia trybunału, starsza dama z trzęsącą się głową i cierpiący na rozmiękczenie mózgu skrzypek cygański, który grywał gościom przy kolacji. Z tą trójką pacjentów ojciec obchodził się tak, jakby byli członkami rodziny. A oni odpłacali mu szacunkiem. Najczęściej wysiadywali w tym pokoju, po kolacji, niczym grono krewnych, którzy spędzają wieczory na uprzejmych pogawędkach. Dama z trzęsącą się głową i ciotka Etelka szydełkowały, sędzia przybierał uroczystą minę, z wyrazem powagi i oczekiwania zajmował miejsce pod żyrandolem i brał chłopca na kolana, skrzypek cygański zaś ze smyczkiem w ręce i instrumentem pod pachą przystawał obok fortepianu w nieco niedbałej, znanej z pocztówek pozie sławnych wirtuozów. Potrafili tak trwać godzinami, jakby na coś czekali, bez jednego słowa, podczas gdy ojciec pochylony nad biurkiem i zajęty swoimi wycinkami nie zwracał na nich uwagi. Około jedenastej ruchem dłoni dawał znak, że wizyta dobiegła końca. Goście żegnali się wówczas z szacunkiem i wychodzili. Podczas tych dziwnych spotkań rzadko się zdarzało, by ojciec w ogóle się odzywał; w takich razach trójka pacjentów zwracała się w jego kierunku z wyrazem szczególnego szacunku, a nawet napięcia odzwierciedlającego się na twarzach, wysłuchiwali tego, co miał do powiedzenia, a najczęściej były to uwagi w rodzaju „mieliśmy dziś chłodny dzień” – po czym potakując, powracali do swoich rozmyślań. Dama z trzęsącą się głową, mrugając oczyma, sygnalizowała, że całkowicie się z tym zgadza, sędzia i skrzypek cygański, marszcząc brwi, zastanawiali się dalej nad głębszym sensem wypowiedzianych słów. Dzieciństwo Ábla upłynęło na takich wieczorach.
Pamiętał dwie sceny, które rozegrały się w tym pokoju. Jedna z nich spoczywała w głębi pamięci, przysłonięta resztą wspomnień. Ma cztery–pięć lat, siedzi na podłodze i bawi się. Wchodzi ojciec, siada przy nim i bez żadnych wstępów zaczyna śpiewać:
_Au claire de la Lune_
_Mon ami Pierrot…_²
Znał tę piosenkę, nauczyła jej go ciotka Etelka. Usta ojca otwierają się i zamykają, twarz wykrzywia się w dziwnym uśmiechu, piosenka, z dziecięcym seplenieniem, wypływa spomiędzy jego wielkich zębów. Ábel rozumie, że ojciec chce mu zadośćuczynić za wszystko, co stało się między nimi od chwili urodzenia, za milczenie, samotność, dystans, za całą tę dziwaczność, w jakiej dotąd żyli obok siebie; pragnie je teraz unieważnić tym jednym gestem, dlatego przysiadł obok niego na podłodze i śpiewa pogodną piosenkę dziecięcą. Co mu się stało? – zastanawia się. Głos ojca staje się coraz bardziej niepewny. Jeszcze śpiewa:
_Non, je ne prête pas ma plume_
_À un vieux savetier…_³
Ale potem spoglądają na siebie i milczą. Na Rynku stoi pomnik, ogromny żołnierz z brązu, który wymierza broń w pierś tyrana: Ábel czuje teraz coś takiego, jakby ten pomnik zeskoczył z cokołu i w pełnym rynsztunku zaczął uciekać na czworakach. _Vieux savetier…_ – powtarza drżącymi wargami, żeby pocieszyć ojca; czuje teraz wobec niego wielką litość. Ojciec powoli podnosi się z podłogi, podchodzi do stołu, przekłada książki, jakby czegoś szukał, spostrzega, że dziecko obserwuje go, wzrusza ramionami i wychodzi z pokoju. Długo po tym nie patrzyli sobie w oczy, jak para ludzi, których łączy wspólna i upokarzająca tajemnica kłamstwa.
I druga, znacznie później, dziesięć lat później. Kiedy chłopiec wszedł do pokoju, ojciec siedział przy stole w kręgu światła lampy i studiował wycinek anatomiczny. Było wczesne popołudnie zimowe. Chłopiec przystanął w półmroku, ale ojciec wyciągniętą w jego stronę ręką dał znak, by podszedł. Między szklanymi szybkami zamknięty był jakiś niebieskawy, suchy materiał pełen plamek i linii, przypominających rzeki na geograficznej mapie kraju. Kościsty palec ojca wędrował po krzywiznach tej dziwnej mapy, dotykał odpływów i wyżyn, posuwał się ostrożnie po załamaniach falującej linii i postukał paznokciem w szkiełko w miejscu, gdzie przy brzegu płytki załamała się.
– To mój najpiękniejszy wycinek – powiedział.
Chłopiec wiedział, że palec ojca błądzi po wycinku mózgu. Rysunek był urozmaicony, pełen groźnych, niespokojnych zakoli. Co za mapa! – zdumiał się. Ojciec pochylił się nad szkiełkiem, światło, iskrząc, padło mu na twarz, na której syn odkrył rys niepokojącej ciekawości, bolesnej i bezradnej ciekawości, której napięcie ściągnęło w grymas regularne rysy. Mimowolnie i on nachylił się nad wycinkiem. Palec ojca powracał wciąż do punktu, w którym krzywa linia zaplątuje się w węzeł i rozchodzi w różnych kierunkach. Przypominał uczonego geologa, który nie orientuje się na mapie obcej krainy, lekarza, który niecierpliwie i bezradnie poszukuje tajemnicy w opukanej przezeń chorej części ciała.
– To był zakarpacki chłop – rzekł ojciec w zamyśleniu. – Któregoś dnia wymordował całą swoją rodzinę. Rodziców, żonę i dwoje dzieci. To mój najpiękniejszy wycinek.
Pochylił się nad niebieskawym, zasuszonym materiałem. Niedobra, napięta ciekawość spłynęła z jego twarzy, która stała się pusta, pozbawiona wyrazu, koścista dłoń odsunęła od siebie szkiełko, a niewidzące oczy zapatrzyły się w przestrzeń. Wieczorem ojciec grał na skrzypcach. Każdego wieczoru grał na skrzypcach i nie wolno było wtedy wchodzić do jego pokoju. Po kolacji szedł do siebie i przez godzinę walczył z upartym, nieposłusznym instrumentem, z którego dobywał przykre dźwięki. Ojciec nigdy nie uczył się gry na skrzypcach, niezrozumiała wstydliwość i zażenowanie nie pozwoliły mu poszukać sobie nauczyciela. Grał niedoskonale i, jak się chłopcu wydawało, ze złą wolą. Sam też wiedział, że jego gra jest uparcie powtarzanym, lecz nieudanym eksperymentem. Ale nie znosił, gdy w jego obecności ktoś ją głośno krytykował. Piskliwe dźwięki codziennie wypełniały mieszkanie. Ta rozpaczliwa walka ze skrzypcami oddziaływała na chłopca tak, jakby zamknięty w swoim pokoju ojciec oddawał się co wieczór jakiejś brzydkiej i zawstydzającej namiętności, którą pozostali mieszkańcy znają i złośliwie komentują. W takich razach i on zamykał się w swoim pokoju, siedział w ciemności, zatykając uszy i zagryzając wargi, siedział i czekał, kiedy to się skończy. Jakby ojciec robił coś podłego i upokarzającego. Skrzypce leżały na szafce z instrumentami lekarskimi.
Śmierć ojca wyobrażał sobie jak zawalenie się góry. Na razie nie wydarzyło się nic szczególnego poza tym, że gdy przyjeżdżał na urlop, był jeszcze bardziej milczący. Chłopak włożył kapelusz, mimowolnie ukłonił się biurku i opuścił pokój.
Na klatce schodowej spotkał ciotkę. Ubrana była odświętnie, zatrzymała się z jękiem. Na powitanie pocałowała go w policzek. Prosiła, by włożył płaszcz i nie wracał późno. Przez chwilę przyszło mu do głowy, że rzuci się ciotce w ramiona i wszystko wyzna.
Klatka schodowa robiła pańskie wrażenie z powodu zakręcających półkoliście, szerokich schodów i porozwieszanych rycin, przedstawiających sławne budowle miasta. Schody przykryte były wielobarwnym dywanikiem. Oszklony ganek służył niegdyś jako poczekalnia dla pacjentów ojca, zastygł w nim zapach obcych ludzi, a także słaba, choć wciąż irytująca i kręcąca w nosie woń jodyny i eteru, dochodząca z ojcowskiej szafki z lekami. Ojciec Ernő miał woń surowej skóry i szewskiego klajstru, obłok unoszący się wokół ojca Béli był mieszanką aromatu wschodnich przypraw, śledzi i owoców. W domu Tibora panowała swojska atmosfera wody lawendowej, choroby i biedy, a także bojowy zapach garbowanej skóry. Profesje ojców wypełniały domostwa specyficznymi woniami. Mieszkanie Garrenów było, nie wiedzieć czemu, bezwonne, jak dawno nieużywana suknia balowa. Ábel myślał o swoim domu zawsze jak o miejscu lekkiego, ale jeszcze ciągle odczuwalnego oszołomienia eterem, mieszaniny mocnych i uderzających do głowy zapachów.
W taki sposób zapamiętał każdy zakątek mieszkania i gdy kierował się kompasem węchu, we wspomnieniach ożywało każde pomieszczenie. W ciemnym korytarzu pomiędzy kuchnią a jadalnią ciotka trzymała domową apteczkę, terpentynę, spirytus winny, salmiak, benzynę, chlor, naftę, a wszystko w większych ilościach, ponieważ w warunkach wojennych były to dobra rzadkie; teraz też wracała z jednej ze swych tajemniczych wypraw po łupy. W szydełkowej siatce, którą zawsze zabierała, ilekroć udawała się do miasta, niosła teraz dwa kilogramy zdobycznego krochmalu, ryż i świeżo paloną kawę. Na koronie włosów siedział czarny kapelusz, przy którym przez pamięć dla jakiegoś nieznanego zmarłego zawsze wisiała czarna woalka. Jej spiczasty, żółty nos był chłodny, gdy przytuliła twarz do policzka chłopca. Etelka przybyła do ich domu z zamiarem krótkiej wizyty jako gość i daleka krewna, ale po śmierci matki pozostała przy nich w charakterze jej zastępczyni i darmowej służącej, niewzruszona, lecz w każdej chwili gotowa do odejścia. Ábel kochał ją. Należała do „innego świata”, jak to nazywał, lubił jej cichy głos, uczepiła się ich obu, ojca i syna, na których zbudowała swoje życie, z uporczywą i bezwzględną miłością istot bezdzietnych. Była starą panną, która zamiast psa i kota trzymała ludzi. Ábel wiedział, że Etelka gotowa jest za nich oddać życie. Ale już od dawna nie umieli ze sobą rozmawiać. Zresztą dom, niewysoki dom o ciasnych pokojach, zawsze przypominał mu szklarnię. Panowała w nim niezmiennie duszna, parna atmosfera. Pod podwójnym dachem dom ukazywał żółtą i mizerną twarz. Czerwona rynna stanowiła obramowanie ścian piaskowej barwy, po obu stronach bramy wisiały żelazne, pomalowane na zielono lampy. Nawet ogród, mały jak chustka do nosa miejski ogródek przed domem, z roślinnością stłoczoną na kilku metrach kwadratowych, przypominał szklarnię. Z trzech stron ogradzały go wysokie mury. Latem gęsto obrastał bujnym chwastem. Od śmierci matki żyli we trójkę jakby zamknięci w tym domu: Etelka, ojciec i Ábel; i nawet służba zmieniała się rzadko. W późniejszych latach Ábel zastanawiał się, czy Etelka przypadkiem nie kochała ojca, czy wzniosłe uwielbienie, z jakim go traktowała, mogło mieć kiedyś również inną treść. Ale o tym nikt nie mówił. Nawet on pamiętał z dzieciństwa jedynie coś jakby nastrój przed burzą, kiedy w pokoju na chwilę robi się ciemno, ale niespokojnej ciemności nie rozprasza ulewa, a światło prędko odgania burzę. I tylko nerwy zamierają w oczekiwaniu.
– Długo spałeś – powiedziała ciotka. – Nie chciałam cię budzić. Widziałam, że piliście palinkę, moje dziecko. Strzeż się palinki, w twoim wieku to rzecz szkodliwa. Jestem starą kobietą, Ábel, proszę cię, uważaj na siebie. Wszedłeś w dorosłe życie, moje dziecko. Pilnuj się, co robicie nocami! W takich chwilach chłopcy są nieostrożni. Kiedy będzie bankiet? I wstąp do mnie, nawet jeśli wrócisz bardzo późno. Krochmal znów droższy. I jajka też. Dobrze by było, gdyby twój ojciec przywiózł trochę żywności, kiedy wróci do domu. Jutro do niego napiszemy, zawiadomimy go, że zdałeś maturę. Pocałuj mnie.
Schyliła się i przycisnęła twarz do policzka chłopca. Przez chwilę trwali tak nieruchomo. Człowiek żyje obok kogoś i nic o nim nie wie. By któregoś dnia uświadomić sobie, że nic go z nim nie łączy. To była jedna część świata, ciotka, meble matki, ogród, ojciec, gra na skrzypcach, Jules Verne i spacer z ciotką po cmentarzu w Dzień Zaduszny. Ten świat był tak mocny, że nie mogło go rozbić nic, co nadchodzi z zewnątrz, nawet wojna. Ale przed rokiem przez szparę wdarło się w ten świat coś, czego nie sposób było przewidzieć. I wówczas dowiedział się, że istnieje także inny świat. Wszystko się zmieniło. Co było niegdyś słodkie, stało się gorzkie, co było kwaśne, przypomina teraz żółć. Szklarnia zmieniła się w puszczę. A ciotka znaczy tyle, co zmarli, albo i jeszcze mniej.
Zatrzasnął za sobą szklane drzwi, dzwonek brzęknął, a jego dźwięk popłynął w powietrzu przez cały pogrążony w ciszy dom. W bramie obejrzał się jeszcze: ciotka stała za szybą drzwi i patrzyła za nim z rękami złożonymi do modlitwy.Drzeworyt
Miasto śpi wśród gór. Wznoszą się nad nim obojętnie trzy wieże. Domy posiadają elektryczność i kanalizację, przez dworzec przetacza się lokomotywa i wydaje długi gwizd. Wokół miasta wznoszą się trzy góry, znajduje się w nich trochę rudy miedzi, trochę rudy magnezu. Przez miasto biegnie rzeka, wartka górska rzeka, powietrze jest ostre i twarde. Po górskich zboczach wspina się gęsty las. Na szczycie najwyższej z gór długo błyszczy śnieg, z czego mieszkańcy są dumni, ponieważ ten krajobraz nadaje miastu charakter alpejski. Od dworca stary tramwaj dowozi na Rynek. Miasto położone jest nad morzem, właściwie niewielką zatoką. Mieszkańcy są dumni z morza, ale nie korzystają z niego. Domy są wąskie, wysokie, zabudowa gęsta, ponieważ miasto było kiedyś grodem obronnym i ludzie mieszkają tu od dawien dawna. Klasztor pomalowany jest na żółto, rano i wieczorem widać zakonników, jak w brązowych kapturach, w sandałach, obwiązani sznurami idą z różańcami w rękach na modlitwę do kościoła. Pałac biskupi ozdobiony jest szerokim balkonem z kutego żelaza, utrzymanym w stylu późnego baroku; nad nim przymocowana jest tuleja na sztandar. Biskup każdego dnia o godzinie trzeciej wyrusza ze swoim sekretarzem na przechadzkę, jego nakrycie głowy pobłyskuje jedwabiście, z tylnego brzegu kapelusza zwisa niewielki frędzelek. Biskup odkłania się z szacunkiem wszystkim, którzy go pozdrawiają. Wstaje wcześnie, bo jest już starym człowiekiem i cierpi na bezsenność. Już o świcie staje przy pulpicie do pisania i zapisuje karty drobnymi, kształtnymi literami. W piwnicy ratusza znajduje się winiarnia; wino jest zimne jak kamień. Sklepienia piwnicy wzniesiono z ciężkiego, łupanego kamienia, wino pija się tu już od wielu stuleci, na ścianach widnieją ciemne plamy sadzy, pozostawione przez palące się pochodnie. W powietrzu unosi się ciężki zapach beczek, delikatna woń alkoholu i świec stearynowych. Są kartki na chleb. Godziny zamknięcia i otwarcia. Przez miasto nieustannie przetaczają się nieskończenie długie pociągi. Taki pociąg potrafi mieć dwieście, trzysta metrów, dyżurny oficer nawet nie podnosi oczu, to pociągi z żołnierzami jadącymi na urlop albo pociągi szpitalne; na tej stacji wysiadają urlopnicy, drzwi wagonów zostają otwarte na godzinę, ze środka bucha zapach karbolu i jodyny, i wielka cisza. Ten zapach wdziera się do miasta, w okolicach dworca kolejowego jest szczególnie ostry. Na peronach stoją wielkie wiadra z wapnem; zdarza się, że z wagonu trzeba wynieść pasażerów i posypać wapnem trupy. Ale trwa to już czwarty rok i miasto przywykło. Przywykli również pasażerowie długich pociągów, szczególnie ci, których trzeba posypać wapnem, bo są bardzo cisi. Na stacji niegdysiejszego uzdrowiska nie stoją już ubrane w śnieżnobiałe fartuchy miejscowe damy z ochotniczej służby sanitarnej z czerwonymi krzyżykami na ramieniu, w czepeczkach i nieskazitelnych strojach sanitariuszek jak woskowe manekiny pielęgniarek na wystawie sklepu z odzieżą; stoi tam najwyżej dwóch sanitariuszy, którzy nie wyglądają nieskazitelnie, a kiedy mają podnieść nosze, kołyszą nimi i wołają: „Ho-ruk!”.
Wojna wyje daleko stąd. Jak sadza z wielkiego pożaru, która opada daleko od miejsca tragedii, tak i na miasto pada wojenny brud. Najpierw pojawiły się krzyczące telegramy, potem przez miasto zaczęły się toczyć pociągi; jedną ze szkół powszechnych przeznaczono na szpital wojskowy, połowę wielkiego klasztoru również oddano dla rannych. Wielu mieszkańców otrzymało odznaczenia za działalność patriotyczną. Ale właściciel sklepu papierniczego, zażywny, okrągły, starszy pan już nie przypina triumfalnie na mapie każdego ranka szpilek z proporczykami; w ogóle nie przypina niczego, nawet trochę schudł, a mapą nikt się już nie zajmuje. Miasto przywykło do wojny, nikt o niej nie mówi, ludzie nie wyrywają sobie z rąk specjalnych wydań miejscowej gazety, nie biegną na dworzec w godzinie przybycia dziennika ze stolicy. Miasto znudziło się wojną i przyzwyczaiło się do niej, jak do myśli o starości czy śmierci, i do wszystkiego na świecie. Ulice są trochę brudne, wielu ludzi nosi żałobę, poznikało trochę znajomych twarzy, ale nie sposób zaprzeczyć, że nawet na ruinach widoczne są oznaki dobrobytu. Gdzie indziej wojna jest wirującym lejem piaskowym, unoszącym ludzkie członki; ale tu przed południem widuje się radcę komitackiego w szarym _cutawayu_ i żółtych bucikach na gumowych podeszwach, jak się przechadza po wypielęgnowanym parku; spacerują również dziewczęta, które przed czterema laty były jeszcze małymi dziewczynkami, a dziś to dorastające panny, na które mężczyźni zwracają uwagę, na próżno szaleje wojna. Miasto jest małe, kolorowe i jasne jak miasto z klocków w pudełku z zabawkami. Wprawdzie w ostatnich czasach wszędzie jest sporo śmieci i domy nie są odnawiane, a na wystawach sklepowych widnieją zapomniane tam kartki z informacją, że przywieziono solone ryby – ale to wszystko. I na słupach ogłoszeniowych niebieskie, żółte i czerwone plakaty. Komu się wiedzie, temu i tu dobrze. Po południu przez plac Świętego Jana idzie spacerkiem główny notariusz, udaje się ze swym wyżłem na brzeg rzeki, na kuropatwy. Wieczorami na seansach kinowych pełna sala, a w teatrze widownia również prawie zawsze wypełniona, szczególnie gdy dają operetkę i Amadé Volpay komediuje na scenie. Péter siedzi gdzieś samotnie w dużym mieście, mówi „wojna światowa”, ale nie pamięta niczego innego poza Tiborem czy Amadé, niepokojem i ciekawością. A rodzinne miasto to już nie wieża kościelna czy Rynek z fontanną, nie kwitnący handel i przemysł; rodzinne miasto jest podsieniem bramy, w której po raz pierwszy o czymś pomyślał, ławką, w której siedział i czegoś nie rozumiał, chwilą pod wodą, gdy przypomniał sobie własne dawne istnienie; gładkim kamykiem, który znalazł w szufladzie starego biurka, ale nie pamiętał już, dlaczego go zachował; kapeluszem profesora od religii, na którym widniała ciemna plama, niepokojem przed lekcją historii, dziwnymi zabawami, których nikt nie rozumie, a których skutki powracają doń we snach przez całe życie, jakimś przedmiotem w czyjejś ręce, głosem, który słyszał nocą przez otwarte okno i nie mógł go zapomnieć, światłem w pokoju, frędzlami przy zasłonach. Kiedy Ábel opowie o wojnie swoim wnukom, nie będzie ich kołysał na kolanach, bo i on wyniósł z wojny tylko strach i napięcie, ale ten strach to Tibor, a napięcie to Amadé. Miasto liczy sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców i jest tu nawet kort tenisowy. Teraz miasto śpi, burmistrz cierpi na serce, leży w łóżku na wznak, na szafce nocnej szklanka wody, w niej sztuczna szczęka, w niewietrzonych pokojach ojcowie w koszulach nocnych leżą obok matek i mają władzę nad wszystkim. Nad miastem w lesie budzą się zwierzęta. Aktor mówi:
– Niestety, wy nie znacie wódki. Po prawdziwej, czystej wódce świat wydaje się niebieski.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Powieść _Zbuntowani_ ukazała się w 1930 roku w jednym tomie, _Zazdrośni_ w 1937 w dwóch tomach, _Znieważeni_ w trzech tomach: tom I – _Głos_ (1947), tom II – _Znaczek i meldunek_ (1948), tom III – _Sztuka i miłość_ (1948). W wersji zredagowanej ponownie przez Máraiego, na której opiera się wydanie polskie, _Dzieło Garrenów_ jest obecnie wydawane na Węgrzech w pięciu tomach.
2.
W świetle księżyca / mój przyjaciel Pierrot…
3.
Nie pożyczę pióra / staremu partaczowi…
4.
_Potrójne lusterko_ było w tych czasach niezwykle popularną książką, zawierającą podstawowe wiadomości o Węgrzech.
5.
Tak Węgrzy nazywają króla znanego w Polsce jako Ludwik Węgierski (1326–1382).