Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzień dobry, ja też umieram - ebook

Data wydania:
29 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,00

Dzień dobry, ja też umieram - ebook

Ludzka twórczość zna tylko dwa wielkie tematy – miłość i śmierć, będące różnymi stronami tej samej monety. Największe z uczuć jako sens i ucieleśnienie życia próbuje przeciwstawić się nieuchronności śmierci. W bajkach, legendach i ludowych podaniach zwycięża. W prawdziwym życiu często staje się powodem trosk, zmartwień, a nawet śmierci.
Na ile sposobów można umierać? Śmierć przez zapominanie, rozpad, bezruch, poświęcenie. Śmierć z wykorzenienia. Umieranie jako istnienie poza czasem. Śmiertelny przemysł i samobójcza determinacja. Dzieci będące nosicielami małych apokalips, jakie pielęgnują w sobie od dnia, gdy odkrywają własną śmiertelność. Przebywające w przestrzeni niebytu przedmioty, których nie potrafimy odnaleźć, bo wypadały poza granice naszego świata. Patrzenie na falującą pierś śpiącego ojca, by myśl o przemijaniu strącić w otchłań podświadomości. Budynki mające w sobie tajemniczą żywotność. Bomba tykającej martwoty umieszczona w środku wyschniętego łona. Starszy mężczyzna uwięziony w klatce swego nieśmiertelnego przeznaczenia, który – choć w oczach tak wielu jest uosobieniem władzy – nie może samowolnie udać się spacer. Dzwony wyręczające ludzi w czynności, na którą oni nie mają już sił – doniosłym, niosącym się po okolicy lamencie, podniebnym krzyku wzywającym do ostatniego pożegnania.
Na ile sposobów można umierać – każdego dnia, tygodnia, miesiąca? Być może refleksja nad tym da nam to, czego naprawdę szukamy. Odpowiedź na pytanie: jak żyć?
O tym właśnie jest ta książka.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-612-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ŚMIERĆ JAKO BEZRUCH

Dzień dobry, ja też umieram – Kasia otworzyła drzwi sali z uśmiechem na twarzy i rozmachem godnym heroicznej wojowniczki. Jej powitanie nie zrobiło jednak na nikim większego wrażenia. Popchnęła więc kolanem swoją walizkę i po chwili siedziała już przy stojącym pod oknem stoliku obok bezlitośnie grzejących kaloryferów. Ktoś ukradł termostaty, teraz nic nie można zrobić – wyjaśniła, uprzedzając jej pytanie, jedna z nas. Stolik był oficjalnym miejscem oczekiwania na zwolnienie się łóżka. Z nieznanych powodów wypisy wydawano po południu, a nowi musieli się stawić o siódmej rano, co stało w jawnej sprzeczności z logiką i zdrowym rozsądkiem, jednak tu nikt od dawna nie pokładał nadziei w logice, statystykach i racjonalnym widzeniu świata. Sprawiedliwość i rozum dawno zawiodły każdą z nas, podobnie jak prawda. Bo prawda jest przereklamowana.

Grażyna ma pięćdziesiątkę i zajmuje łóżko obok mnie, z lewej strony pod oknem. Ja leżę tuż przy ścianie pokrytej obłędną fototapetą z pięknym zalesionym górskim zboczem i szemrzącym strumieniem. Słyszę, jak wartko mknie naprzód, i muszę przyznać, że ten prosty i niedrogi sposób na podniesienie morale wśród pacjentów onkologicznych się sprawdza. Kiedy przynoszą kroplówkę, Grażyna mówi, że „woda od Janosika” już za chwilę wypełni nasze żyły. To najweselszy i najprzyjemniejszy towarzysko oddział, na jakim leżałam. Wbrew prawdzie, która jest bezlitosna w swej niepodważalności. I przereklamowana.

Grażyna, lat pięćdziesiąt. Obustronna mastektomia, w lewej piersi ekspander, rozpychający mięsień przed wszczepieniem implantu. Niepokorna pacjentka, która zrobiła coś, co chodziło po głowie każdej z nas. Dała się uwieść pokusie cudownej wizji „spoczywania w pokoju” i, chcąc oczyścić własne sumienie, wyznała mężowi, że osiemnaście lat temu, jeszcze przed narodzinami ich trzeciego syna, zdradziła go ze szkolnym kolegą. Nie ma najmniejszego sensu roztrząsanie, czy był to dla niego wygodny pretekst do porzucenia małżonki, która w zaistniałej sytuacji stała się olbrzymim ciężarem, czy może jej zachowanie było przejawem egoistycznego pogrążenia się we własnych stanach i przeżyciach, bez uwzględnienia uczuć pozostałych członków rodziny. To rozważania równie nonsensowne jak dyskusje o tym, czy samobójstwo jest przejawem heroizmu, czy tchórzostwa. Skutek jest taki, że starsi synowie nie dzwonią do niej często, ale najmłodszy ma dopiero dwanaście lat i Grażyna musi codziennie odrabiać z nim lekcje przez telefon. Właśnie dyktuje mu wypracowanie o tym, jak dieta krewetek wpływa na ich ubarwienie. Teraz, w dobie pandemii, wszystko jest online. Wypracowania, praca zarobkowa i uczucia. Tylko choroby pozostały przy swojej stacjonarnej, bezpośredniej namacalności.

Stoję przed lustrem i dzień przed własną operacją po raz kolejny wymieniam w myślach wszystkie banały, z którymi będę się musiała zmierzyć w najbliższym czasie i które z wyświechtanych frazesów zaczną się cudownie przeobrażać w wielkie, bolesne prawdy, nabierając mocy uszlachetniającego cierpienia (bzdura!), krystalizującego moje doświadczenia. Ze znanych mi cudów chyba tylko cud eucharystyczny może dorównać tej przemianie, czekam więc, wymieniając w myślach wszystkie sentencje o nieuchronności, przemijaniu, docenianiu pięknych chwil i radości z drobiazgów, choć co rusz wzniosłe filozoficzne rozważania przerywają dochodzące do moich uszu krzyki Grażyny, która kłóci się z synem, tłumacząc mu krok po kroku, w jaki sposób ma odgrzać sobie obiad, bo chłopak nawet tego nie potrafi bez niej zrobić. Wściekła ze zmęczenia kobieta, która, leżąc podpięta do drenów i kroplówek kapiących z regularnością szwajcarskiego zegarka, właśnie odrobiła z synem lekcje z trzech przedmiotów i podała mu obiad, rzuca mu wyzywające pytanie: „czegoś jeszcze sobie życzysz?”. „Tak, mamo. Proszę cię, nie umieraj”.

Nareszcie zapada cisza, mogę pomyśleć w spokoju.

Leżę i robię to, co setki, tysiące ludzi na świecie, z tą różnicą, że ja w swojej pysze i filmoznawczym skrzywieniu myślę, że oto jestem jak Jep Gambardella, bohater najlepszego filmu Sorrentina – gapiąc się w sufit, dostrzegam w nim kojące fale oceanu. Ja, czytając coś takiego, zapewne bym zapytała, po co angażować wyobraźnię, wytężać umysł i oszukiwać wzrok, by dostrzegać oceany na suficie, skoro na ścianie ma się cudownie rzeczywistą fototapetę z górskim strumieniem, ale być może inni dzięki temu dostrzegą we mnie duszę romantyczki, co bardzo mi odpowiada w związku z boskim wręcz statusem społecznym artystów uważanych za romantyków. Leżę i zastanawiam się, co z tym zrobię, od dawna bowiem traktuję wszystkie doznania bardzo użytkowo, widząc w sobie samej idealny, bo zawsze dostępny, obiekt doświadczalny. Nie uniknę tego tematu i nawet jeśli przeżyję, jeśli węzły wartownicze okażą się czyste, guzy łagodne, a rokowania dobre, moja męka nie skończy się tak szybko. Nadal będę stała przed tym samym problemem, jednak stanie się on jeszcze bardziej rzeczywisty, bo trzeba będzie poddać go osądowi innych – jak ominąć banał. Przecież w literaturze, w całej sztuce światowej, istnieją tylko dwa tematy – miłość i śmierć. Już dzieci w podstawówce wynoszą tę wiedzę z lekcji, choć jeszcze nie do końca jest to dla nich wiedza praktyczna. Wiem, że tego nie pokonam, ostatecznie wybieram więc taktykę malarzy i rzeźbiarzy, którzy przez stulecia uwieczniali świętego Jerzego walczącego ze smokiem. Nie pokonam mojego wroga, banału powtarzalności. Mogę jedynie przenieść go w postaci unieruchomionej na papier, by inni mogli się mu przyjrzeć z bliska. Być może ktoś dostrzeże między małymi łuskami słów jakąś wartość dodaną, coś, co dla niego okaże się ważne. Znajdzie ukojenie w spokoju płynącym z powtarzalności, której ja nie mogę już znieść.

Listę miejsc, jakie muszę zobaczyć, otwiera Hiva Oa, wyspa w Polinezji Francuskiej, archipelagu Markizów, na której spoczął mój drogi Grand Jacques, zaraz obok Gauguina. Reszta miejsc jest banalna i powszechnie znana, ale Hiva Oa ratuje sytuację. Dzięki Brelowi nawet chęć odwiedzenia Amsterdamu da się efektownie uzasadnić. Jasne, że był draniem, źle traktował córki i liczyły się dla niego tylko twórczość własna i kolejne paczki papierosów, ale teraz niewiele mogę na to poradzić. Skoro przez większą część życia był ze mną i już ani jego twórczości, ani jego samego, wrośniętego we mnie, nie usunę z mojego „ja”, to chcę na Hiva Oa. To marzenie towarzyszy mi przeszło ćwierć wieku i ciekawa jestem, czy zdążę je zrealizować. Znajduję się w komfortowej sytuacji, bo w przeciwieństwie do większości pozostałych pacjentów choroba nie uruchomiła we mnie mechanizmu nakazującego „nadgonić stracony czas”. Nie musiała. Od wczesnego dzieciństwa, będąc cudownie smutnym i refleksyjnym dzieckiem, przerobiłam już Prousta, Schopenhauera i im podobnych, kończąc z wyróżnieniem szkołę wystudiowanego chwytania i przeplatania między palcami delikatnych nitek czasu, zamykania ich we wspomnienia i modyfikowania w taki sposób, by dało się z nimi żyć. To miałam z głowy, mogłam przejść od razu do rzeczy trudniejszych. Trudniejszych dla mnie, bo nic nie potrafi tak skutecznie wyprowadzić mnie z równowagi jak fakt, że inni nie mają z tym problemu.

Tak rozpoczęła się moja wędrówka ciężką i wyboistą drogą prowadzącą do zdobycia umiejętności odpuszczania. Radosnego nicnierobienia. Afirmacyjnego lenistwa. Tego, co zawsze uważałam za marnowanie czasu.

Światło rodzącego się dnia przedziera się podstępnie przez szczelnie zasunięte, grube brązowe zasłony i zaczyna wysyłać mi sygnały. Na razie robi to przez sen, ale wiem, że to nie potrwa długo. Niebawem do sprytnie prześlizgujących się w głąb mojej świadomości słonecznych promieni dołączą dźwięki koszenia trawy i przechylania kontenerów z wpadającymi do wnętrza śmieciarki odpadami. Mój umysł będzie wiedział, że jest poranek, i bez względu na to, o której godzinie położyłam się spać, ignorując fakt, że mamy wakacje, a mój syn jest daleko stąd i świetnie się bawi podczas wyprawy rodem z Przygód Tomka Sawyera, nakaże mi wstać. Teraz, natychmiast, na baczność. Kusi mnie, by któregoś razu zaciągnąć żaluzje antywłamaniowe, osiągając stan absolutnej ciemności i wyciszenia. Taka ekstrawagancja wciąż pozostaje jednak dla mnie w sferze marzeń, jest nieosiągalnym celem, teoretycznym konstruktem, niemożliwym do zrealizowania projektem, którego najprawdopodobniej nigdy nie wcielę w życie. Nie potrafiłabym zasnąć, bo przecież tam na zewnątrz musiałabym zostawić wszystkie rzeczy, które dzieją się bez mojego udziału, bez mojej świadomości. Paraliżujący strach przed wyłączeniem z nurtu zdarzeń nie pozwoliłby mi uciec w sen. Pod żadnym pozorem, na żadnych warunkach. Przecież leżenie w zaciemnionym pokoju, w całkowitym odcięciu od bodźców zewnętrznych, wprowadzanie organizmu w stan deprywacji sensorycznej niczym się nie różni od… Nie chcę jeszcze umierać.

Dlatego właśnie nie umiem w sposób rozsądny, zrównoważony i bezpośredni robić tego, co inni uważają za oczywiste. Nie potrafię odpoczywać. Boję się panicznie stanu zatrzymania biegu wydarzeń, jego nieodwracalności. Tego, że nie uda mi się na powrót rozkręcić świata, nadać rzeczywistości odpowiedniego natężenie i pędu. Stracę swój élan vital i wszystko trafi szlag. Wszystko się zatrzyma i pozostanie już tylko trwanie w czasie. Paraliż. Myśl o tym przywołuje wspomnienie zajęć z moim późniejszym promotorem, podczas których oglądaliśmy „Paryż śpi” René Claira. Od premiery minie wkrótce sto lat, a przedstawiona tam wizja dręczy mnie bezlitośnie i powraca w koszmarnych snach. Paryski naukowiec wynajduje promień usypiający ludzi, co powoduje zatrzymanie życia na ulicach stolicy Francji, zastygnięcie wszystkiego w tragicznym bezruchu. Wszystko zamiera. Niewielka grupa ludzi, których ominęło „zaśnięcie”, stara się przywrócić dawny porządek, choć oczywiście znajdują się i tacy, którym wystarcza radosne plądrowanie miasta. Umiejętności wywoływania u mnie przerażenia tym obrazem dorównuje jedynie śniąca mi się od czasu do czasu wizja czyśćca, przedstawionego jako niekończąca się, zanurzona w półmroku pustynia, na której jestem całkiem sama i po której muszę dreptać z pochyloną głową, bowiem niebo, sufit czy też po prostu kres wertykalności przypada półtora metra nad ziemią.

To, co nas przeraża, jest równie subiektywne jak to, co sprawia radość. Utrata piersi – symbolu kobiecości, macierzyństwa i fizycznej atrakcyjności powinna paraliżować. I zazwyczaj tak jest. Mój umysł wybrał jednak inaczej. Od dzieciństwa nie obcinałam włosów i długość sięgająca pasa wydawała mi się czymś jeszcze bardziej naturalnym niż posiadanie piersi, które urosły mi dużo później niż włosy. Za każdym razem zamieram na wspomnienie kąpieli z moim synem, który nie lubi mycia głowy podobnie jak ja, dlatego, gdy był mały, robiliśmy to wspólnie, by razem przebrnąć przez nieprzyjemny obowiązek. Nie lubię tego momentu, gdy muszę się zanurzyć pod powierzchnią, a woda wlewa mi się do uszu, dlatego z ulgą wyprostowałam się i usiadłam w wannie. Jednak kojące poczucie dobrze wykonanego zadania szybko ustąpiło przerażeniu. „Mamo, tu jest jak w oceanie, jak w krainie wodorostów” – powiedział mój syn. I było. Wanna pełna wodorostów.

Metoda małych kroków zawsze się u mnie sprawdzała. Wcieliłam w życie autorski program treningowy, zaawansowane szkolenie walki z wbudowanym w mój psychiczny konstrukt wewnętrznym MUSZĘ, w czym swój niekwestionowany udział miały nowotworowe doświadczenia oraz wycieczka do Barcelony, gdzie od Katalończyków pobierałam naukę dawania sobie czasu. Mój wewnętrzny przymus porannego wstawania, załatwiania niezbędnych spraw i obowiązków, by potem – już w pełnym rynsztunku u progu dnia – „dać sobie wolne”, został skonfrontowany z upałem i mentalnością ludzi, którzy zawsze i na wszystko mają czas. Od tygodnia jestem w domu sama i prowadzę intensywny trening. Udało mi się wyciszyć na noc telefon, by rankiem nie zalewały mnie wydarzenia dziejące się bez mojego udziału, by mogły mnie swobodnie ominąć dziesiątki zdarzeń. Udało mi się pochować zegary, nie zaczynać pracy o wyznaczonej, pełnej godzinie. Nie umiem jeszcze przestać dzielić doby na jasno oddzielone od siebie okresy spania, pracy i odpoczynku, nie potrafię wymieszać ze sobą tego wszystkiego, ale robię postępy. W chwilach, gdy przymus bezruchu staje się dla mnie nie do zniesienia, zamykam oczy, siadam przy stoliku Café Zurich, ponadstuletniej kawiarni przy Placu Katalońskim i patrzę w kierunku Rambli, słynnego barcelońskiego deptaka, którym nieodmiennie płynie rzeka ludzi. Wokół dziesiątki samochodów i autobusów walczą o pierwszeństwo przejazdu, gołębie toczą bój o każdy okruszek z większymi i silniejszymi od nich mewami żółtonogimi, a krople z pobliskich fontann podskakują beztrosko, dobrze wiedząc, że ich taniec, ich zawadiackie podniebne akrobacje podziwiają setki turystów. Siedzę tam, w oku cyklonu, i ze spokojem obserwuję uspokajający pęd miejskiego życia. Ludzi, którzy nie zdążą odwiedzić wszystkich muzeów i zobaczyć wybitnych dzieł tutejszych mistrzów – Gaudiego, Miró, Picassa. Nie muszą tego robić. W swej niewydolności połykania barcelońskiego światła i tak mają nad tymi artystami przewagę.

Wciąż żyją.NOTA O AUTORZE

Olga Ptak – terapeutka, pedagożka, założycielka i prezeska Fundacji „Kto ukradł jutro?” zajmującej się terapią i edukacją dzieci niepełnosprawnych i zagrożonych niedostosowaniem społecznym oraz ich rodzin; absolwentka wczesnego wspomagania rozwoju dziecka, terapii pedagogicznej, integracji sensorycznej z diagnozą i terapią dzieci, edukacji i rehabilitacji osób z niepełnosprawnością intelektualną, autyzmem i zespołem Aspergera. Autorka kilku książek i kilkuset recenzji teatralnych napisanych dla „Dziennika Teatralnego”. Jej hobby to kryminalistyka – ukończyła dwanaście certyfikowanych kursów w Centrum Kryminalistyki i Medycyny Sądowej w Gdańsku. Uwielbia komiksy paragrafowe, dedukcyjne planszówki detektywistyczne i interaktywne gry książkowe przepełnione zagadkami logicznymi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: