- W empik go
Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945-47 - ebook
Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945-47 - ebook
Ostatnie dni wojny w Prusach Wschodnich, zwycięstwo 1945 roku i sowiecka okupacja, polskie początki na Mazurach. Hans von Lehndorff, lekarz z powołania, wrażliwy obserwator i głęboko wierzący chrześcijanin odbywa swą wielką odyseję po spustoszonych ziemiach i daje wyjątkowe świadectwo ocalenia człowieczeństwa w czasach schyłku i katastrofy.
Spis treści
Wprowadzenie
Ewa Czerwiakowska
Insterburg
Twierdza Königsberg
Königsberg pod sowieckim panowaniem
Obóz Rothenstein
Niemiecki szpital centralny
Grasnitz
Januschau
Rosenberg
Posłowie
Piotr Madajczyk
Indeks miejscowości
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61283-95-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kres epoki, ogarniający wszystko i wszystkich, jest zawsze także przeżyciem indywidualnym. Hans von Lehndorff doświadczył go w Prusach Wschodnich w kwietniu 1945. „Płyniemy pośrodku strumienia lawy, która spływa na ziemię z jakiejś złowrogiej planety” – odnotował swoją obecność w Königsbergu po wkroczeniu wojsk sowieckich, postrzegając siebie jako jednego z niezliczonych statystów na scenie wielkiej historii. W momencie rozpoznania swojej nic nieznaczącej i kruchej obecności objawił mu się ocalający imperatyw: „Otwórz tylko oczy i patrz”. Ów nakaz odczytujemy po latach jako motyw przewodni Dziennika z Prus Wschodnich.
Hans von Lehndorff, potomek starego rodu pruskiej szlachty, urodził się w 1910 roku w saksońskim Graditzu, zaś od dwunastego roku życia sceneria jego dzieciństwa sytuowała się w Trakehnen w Prusach Wschodnich, majątku ze słynną stadniną koni. Drugą siedzibą rodziny, a zarazem miejscem wielokrotnych wakacyjnych pobytów, była posiadłość Januschau (Januszewo) na Mazurach, skąd pochodziła matka autora, również wywodząca się ze znanej rodziny szlacheckiej. Po maturze we wschodniopruskim Gumbinnen Lehndorff postanowił podjąć studia medyczne. Rozpoczął je jednak dopiero dwa lata później, po kilku semestrach prawa w Genewie, Paryżu i Oksfordzie, dokąd wysłali go rodzice, „by rozejrzał się po świecie” – jak zapisał w swej wspomnieniowej książce¹. Medycynę zgłębiał w Königsbergu, potem w Monachium i Berlinie.
Był lekarzem z powołania, co zasadniczo determinowało jego miejsce wśród ludzi: pacjenta nie traktował jako „przedmiotu medycznych zabiegów”, lecz powierzonego mu „człowieka z ciałem i duszą” – jak odnotował. Jednak początek jego pracy zawodowej przypadł na okres panowania nazistów. Nieprzypadkowo już w 1938 roku, po zakończeniu studiów i rocznym okresie asystentury w berlińskim szpitalu, przeniósł się do Insterburga, niewielkiego miasta w Prusach Wschodnich, gdzie dostał posadę w Szpitalu Miejskim i Powiatowym. Pewną rolę w tej przeprowadzce odegrało pragnienie powrotu do wyidealizowanej krainy dzieciństwa, jednak równie ważnym motywem była decyzja odsunięcia się od centrum nazistowskiego reżimu. We wschodniopruskiej prowincji Lehndorff zdołał do końca zachować stosunkową niezależność: jako obywatel totalitarnego państwa, ale także jako lekarz, który mógł sobie pozwolić na niewykonywanie zleceń niezgodnych z jego sumieniem.
Niewątpliwie był przeciwnikiem reżimu – skutecznie unikał zachowań konformistycznych, a także odnalazł własną formułę na obcowanie z opresyjną rzeczywistością. Podporą i drogowskazem były dlań cytaty z Biblii, wydawane przez istniejącą do dzisiaj w ramach Kościoła ewangelickiego wspólnotę braci morawskich, czyli herrnhutów. W broszurach z biblijnymi cytatami przeznaczonymi na każdy kolejny dzień roku znajdowały się puste kartki na notatki. Na nich umieszczał zapisy swego dziennika. Pierwsze – opublikowane – pochodzą właśnie z Insterburga i stanowią swego rodzaju introdukcję do najbardziej dramatycznego okresu königsberskiego.
Dziennik, opatrzony w podtytule skromnym dodatkiem „zapiski lekarza”, powstał krótko po wojnie, już na Zachodzie. Nie wiadomo, w jakim stopniu autor przejął in extenso sporządzane na gorąco notatki, na ile zaś uzupełniał je z pamięci. Niemniej jednak uznał dziennik za najbardziej nośną formułę przekazania doświadczeń z lat 1945–47. Nie ma tu najdrobniejszej nawet wzmianki o przyszłym czytelniku, Lehndorff spisuje wyłącznie dla siebie własną kronikę wydarzeń. Świadom jest przy tym ich apokaliptycznego wymiaru.
To, co odróżnia zapis Lehndorffa od innych kronikarskich świadectw, wywodzi się z niezwykłej osobowości tego diarysty. Nadchodzący moment historii jest wyzwaniem – w planie metafizycznym, ale też na płaszczyźnie konkretnych obowiązków w codzienności oblężonego miasta-twierdzy. Nieuchronne oblicze „zwycięstwa 1945 roku”, jakie objawia się w Königsbergu, nie jest dla Lehndorffa przypadkiem czy zbiegiem okoliczności, lecz konsekwencją, Bożym wyrokiem. Próżno jednak szukać w Dzienniku roztrząsania win, rzucania oskarżeń czy rachunku krzywd – wszystko to mieści się już w samym rozpoznaniu „sądu nad światem”, jest poniekąd oczywiste. „Im bardziej rozprzestrzeniały się przerażające nowe Niemcy, tym mocniej zawężała się przestrzeń prywatnego życia i nie miałem już żadnych wątpliwości, że świat, w którym się urodziłem i za który czułem się współodpowiedzialny, ginie bez reszty…” – odnotował jeszcze kilka lat przed końcem wojny². W końcowym jej momencie konfrontowany jest nie tylko z barbarzyństwem przeciwnika, lecz również ze wszechogarniającym rozpadem w gronie „swoich”, dramatyczną destrukcją, która redukuje jednostkowe zachowania do walki o nagie przetrwanie.
Topografię Dziennika wyznacza trasa wschodniopruskich peregrynacji Lehndorffa – tych podejmowanych spontanicznie, zgodnie z wewnętrznym impulsem, podczas kolejnych ucieczek, a także przymusowych, w kolumnie niemieckich więźniów pojmanych przez sowieckie wojska. Ta odyseja prowadzi go śladami dzieciństwa i życia przed katastrofą, zwłaszcza na ziemiach zajętych już przez Polaków, w okolicach Susza, gdzie zna on „każde drzewo”. Rejestruje swoją obecność w miejscach tych samych, a zarazem drastycznie zmienionych, bo naznaczonych piętnem wojennego spustoszenia i powojennych dewastacji zwycięzców. Rzeczywistość pęka na dwie części, przeszłą i teraźniejszą, połączone tylko cienką nitką świadomej tożsamości obserwatora.
Miesiące spędzone w Königsbergu, najpierw oblężonym mieście-twierdzy, potem w obozie internowania, a wreszcie „na wolności”, w prowizorycznie urządzonym „niemieckim” szpitalu, skazują Lehndorffa na bezustanne obcowanie z umieraniem. Doświadcza tu własnej bezsiły, mając poczucie, iż medyczne i ludzkie powinności wypełnia zaledwie na najbardziej elementarnym poziomie. Nakaz pomocy, trud przetrwania, potrzeba zachowania resztek godności, poczucie wspólnoty z podobnie myślącymi i czującymi – tylko to określa godzinę po godzinie. Sama myśl o powrocie do „normalności” napawa Lehndorffa przerażeniem. W obliczu niezliczonych wariacji bezsensownej śmierci własne istnienie objawia się jako rodzaj zdrady wobec umarłych. Dopiero po kolejnej karkołomnej ucieczce z Königsbergu na tereny przyłączone już do Polski spotyka się z innymi niemieckimi niedobitkami, wysłuchuje innych historii o śmierci i ocaleniu i niejako zwolniony zostaje z winy ocalonego. Pomaga mu w tym wiara w zbawczą moc wybaczania – również wybaczania sobie.
Wydawałoby się, iż postawę Lehndorffa można określić tyleż pojemną co ogólnikową formułą „głęboka religijność”. Jednak jego obecność w świecie zapisana na kartach Dziennika nie pozwala poprzestać na takim opisie – jest to doświadczenie człowieka, który całym swym istnieniem przyjmuje kolejne wyzwania, pamiętając o istnieniu nadrzędnego, metafizycznego porządku. Zachowuje przy tym dystans, poczucie humoru, nierzadko ironię. Głęboka akceptacja własnego miejsca nie oznacza jednak ograniczenia jednostkowej wolności ani biernego przyzwolenia na zrządzenia losu. Lehndorff jest zaangażowanym uczestnikiem i wrażliwym obserwatorem jednocześnie, jest działającym „ja”. Wybór pozostaje zawsze – świadczą o nim wielokrotne ucieczki, podejmowane nierzadko wbrew racjonalnym przemyśleniom. Wątpliwości topnieją jednak wobec poczucia prowadzenia przez siłę wyższą.
Wobec takiego duchowego zaplecza Dziennik nie może pozostać jedynie zapisem wielkiej katastrofy i rozpadu świata. Lehndorff ponosi porażki, przeżywa destrukcję hierarchii wartości, doświadcza niegodnych zachowań innych, zmaga się z postępującą redukcją własnych sił i zanikiem woli, kilkakrotnie zdaje się stać nad przepaścią. Jest jednak źródło, z którego bezustannie czerpie. Sięga do cytatów z Biblii, które są dlań jak kostur wędrowca, dają mu pewność wyższego sensu i każą ciągle od nowa osiągać dystans konieczny do przeżycia w godności. Choć pozostaje zanurzony w istnieniu, gdzie dotykają go bezmierne ludzkie cierpienia, zdrady i podłości, a w końcu i własna słabość, to przecież porusza się też w innym wymiarze, w innej, chroniącej go rzeczywistości. To ona pozwala mu doświadczać niepojętego – choć w jego świadectwie wiarygodnego – metafizycznego ładu. Stąd zresztą wypływa też poczucie wielkiej wartości życia.
Manuskrypt Dziennika z Prus Wschodnich powstał już w 1947 roku, jednak jego pierwsze wydanie książkowe przypadło dopiero na rok 1960 i pozostało niemal bez echa. Rok później tekst opublikowała monachijska oficyna Biederstein, bez wielkich nadziei na wydawniczy sukces. Tymczasem przez kilka miesięcy sprzedano ponad 100 tysięcy egzemplarzy, a Dziennik przez wiele tygodni zajmował pierwsze miejsce na liście bestsellerów tygodnika „Der Spiegel”. Autor pracował wówczas jako ordynator szpitala w Bad Godesbergu pod Bonn. I niemal nie dziwi fakt, że zrezygnował z wydawniczych tantiem, przeznaczając je na budowę świątyni dla pielgrzymów w burgundzkim Taizé. Podobnie oczywista wydaje się informacja, że wśród rozlicznych gości, dla których dom Lehndorffa w Godesbergu stał zawsze otworem, napotkać można było niemało intelektualistów i artystów z Polski.
Na starym planie Königsbergu z 1931 roku można dokładnie prześledzić tropy Lehndorffa w mieście – widnieją tu szpitale, do których po kolei trafiał, ulice, którymi chodził, urzędy pocztowe, w których w 1945 roku urządzano punkty opatrywania rannych, zaznaczony jest nawet most Drewniany na Pregole. Takie poszukiwanie śladów przypomina odkrywanie zaginionej Atlantydy – w dzisiejszym Kaliningradzie nie pozostało nic ze świetności dawnej pruskiej metropolii, a na miejscu królewskiego zamku straszy absurdalną brzydotą rozpadający się betonowy kloc dawnej siedziby sowietu. Dziennik utrwalił moment kresu pewnego świata. Jednak w swym historycznie osadzonym zapisie Hans von Lehndorff dotarł do rozpoznań uniwersalnych – te zaś odnoszą się do ludzkiej egzystencji naznaczonej piętnem tymczasowości. W Dzienniku nie ma nic ważniejszego niż kolejna chwila – zaraz przeminie, a jednak zawiera w sobie całą wieczność. Trzeba tylko otworzyć oczy.
Ewa Czerwiakowska„UJRZELIŚMY CHWAŁĘ TWOJĄ”
Relacja ta została spisana już przed laty, po części na podstawie zachowanych zapisków dziennika, po części zaś w odwołaniu do ciągle żywej pamięci. Do tej pory autor wstrzymywał się z publikacją, gdyż brakowało mu niezbędnego dystansu. Z czasem wydarzenia tamtych dni stały się historią, a to, co osobiste, wykroczyło poza granice osoby. Dlatego teraz podjęta zostaje próba upublicznienia przeżyć, nawet jeśli trzeba będzie na nowo obcować z dawnym bólem.
Niechby te stronice pomogły zrozumieć cząstkę przeszłości i służyły życiu, które każdego dnia stawia nam nowe wymagania.
H.L.INSTERBURG
Lato 1944 do 12 stycznia 1945
Zanim przez te ziemie przetoczyła się wojenna nawałnica, moje ojczyste Prusy Wschodnie raz jeszcze ukazały się w całym swym zagadkowym przepychu. Chłonąc wszystkimi zmysłami te ostatnie miesiące, można było odnieść wrażenie, że nigdy dotąd światło nie było tu tak silne, niebo tak wysokie, a dal tak rozległa. Zaś nieuchwytne, wyczuwane drgnieniem duszy, piękno krajobrazu objawiało się z wyrazistością możliwą tylko w godzinie pożegnań.
Zwiastuny katastrofy dawały się zauważyć już w ostatnich dniach czerwca 1944 – lekkie, ledwo wyczuwalne tąpnięcia, jakby echo dalekiego trzęsienia ziemi, od którego drżała zalana słońcem kraina. Potem nagle drogi zapełniły się uchodźcami z Litwy, a na przełaj przez dojrzałe do żniw pola ciągnęło bezpańskie bydło, pchane tym samym, nieprzezwyciężonym parciem na zachód.
Trudno było jeszcze pojąć, co właściwie się stało, ale nikt nie śmiał otwarcie wyrażać swych skrytych obaw. Jednak kiedy przeszło lato i bociany zaczęły sposobić się do odlotu, nie można już było ukrywać prawdy o tym, co nadchodzi. We wszystkich wsiach widziało się ludzi wpatrzonych w niebo, na którym krążyły te wielkie, znajome ptaki, jakby tym razem miało to być ostatnie pożegnanie. I patrząc na nie, chyba każdy musiał pomyśleć to samo: „No tak, wy odlatujecie! A my? Co będzie z nami, z naszą ziemią?”.
Wkrótce potem wzdłuż biegu rzek zaczęły nadciągać ogromne stada bydła i gromadziły się w płaskiej dolinie, poprzecinanej wieloma zakolami Pregoły. Przepędzone ze wschodnich części prowincji stały teraz tysiącami na rozległych łąkach, tworząc spektakularne widowisko. Na razie było tam dość paszy. Każdemu jednak, kto podszedł bliżej i przyjrzał się pojedynczym zwierzętom, już teraz ściskało się serce. Pozbawione stadnych instynktów ciągnęły przez okolice, w człowieku widziały wroga, tratowały ogrodzenia, z impetem pustoszyły zagrody i sady, ogołacając z liści krzewy i drzewa. Wyglądało, jakby przybyły z krainy całkowicie pozbawionej porządku, choć po wielu z nich widać było jeszcze, że pochodzą z przednich hodowli. Utraciły jednak już to, co je chroniło, co czyniło z nich stado.
Nocami widać było w rzędzie jak na mapie miasta graniczne na wschodzie. Memel, Tilsit, Schirwindt, Eydtkuhnen – raz po raz rozświetlane wybuchami bomb najjaśniejsze punkty na ciągnącej się łukiem z północy na południe linii natarcia. Aż któregoś dnia nadeszła wiadomość, że nikt już nie broni granic. Przeciwnik przekroczył je na głębokość 20–30 kilometrów, a potem front znów się zatrzymał. Nikt nie wiedział, co się dzieje na tyłach. Można było jedynie mieć nadzieję, że nikt tam nie został, bo z wysuniętych na wschód miejscowości, które wojska nieprzyjacielskie zajęły na krótko, a potem się z nich wycofały, docierały mrożące krew w żyłach wiadomości.
Jeszcze przez parę dni wszystkie drogi były widownią nieopisanej gehenny uchodźców, aż nagle nastał spokój, niemal niepojęty spokój. Zamilkło dudnienie frontu, wygasły pożary, nocami nie słychać było nawet bombowców. Opuszczona ziemia, zagrody i wioski trwały jak zaczarowane w blasku tej niebywałej jesieni, dostarczając doznań o niezmierzonej głębi tym nielicznym, którzy wrócili z powiatów bardziej wysuniętych na zachód, by zabrać coś jeszcze z domu albo oporządzić zwierzęta.
Upiorna cisza panowała jeszcze po listopadowych nawałnicach, które ogołociły całą okolicę, potem zaś mróz oszronił ostatnie trawy na łąkach. W promieniu wielu mil widać było teraz na polach, drogach i torach kolejowych stojące pojedynczo lub w grupkach zdziczałe krowy, niezdolne już do marszu, z wyschniętymi wymionami i sterczącym grzbietem. Miały w sobie coś groźnego i oskarżającego zarazem. A kiedy spadł pierwszy śnieg, jedna po drugiej bezgłośnie osuwały się na ziemię.
Nadeszło Boże Narodzenie, a ci, którzy jeszcze byli w domu, świętowali je prawie tak, jak w czasach pokoju. Organizowano nawet polowania, a ludzie spotykali się, chcąc jeszcze raz utartym zwyczajem wspólnie zakończyć rok.
Czternaście dni później wszystko się skończyło. Rosjanie odczekali trzy miesiące, żeby przygotować ostatni szturm, teraz zaś uderzyli z całą siłą.
13 stycznia
Rankiem, około siódmej budzi mnie miarowy huk i dudnienie. Drżą szyby w oknach. Mam wrażenie, jakby wokół domu stało wiele ciężkich pojazdów z pracującymi bez ustanku silnikami. W szarówce trudno cokolwiek zobaczyć. Stoję przy oknie i zbieram myśli. To może oznaczać tylko koniec.
Koło południa huk staje się tak silny, jak odgłos schodzącej lawiny. Podmuchy powietrza zapierają dech. Ludzie wymieniają znaczące spojrzenia i próbują pocieszać się wizją, że jest to na pewno działanie naszej nowej Wunderwaffe.
Potem zupełnie nieoczekiwanie nastaje cisza. O zmierzchu nadlatują samoloty. Trzy–cztery myśliwce wypadają spod szarych, zimowych chmur i ostrzeliwują dworzec i lotnisko. Nadlatują kolejne maszyny. Wywiązuje się walka powietrzna. Po kilku minutach groza mija.
17 stycznia
Rosjanie przebili się w wielu miejscach i prą naprzód. Gumbinnen płonie. W nocy cały wschód jest jednym wielkim morzem ognia. Pojedyncze samoloty nadlatują aż do nas i zrzucają race świetlne na spadochronach. Wszystkich znajdujących się jeszcze w budynku pacjentów przenieśliśmy na najniższe piętro.
18 stycznia
Można jeszcze telefonować. Rozmawiałem z matką i starszym bratem, który właśnie przyjechał do domu na urlop z południowego odcinka frontu wschodniego. Są w trakcie przygotowywania konwoju uchodźców. Dzieje się to po kryjomu, gdyż nie ma jeszcze oficjalnego zezwolenia. Ojciec zastanawia się nad zorganizowaniem polowania. Lasy pełne są jak nigdy zwierzyny płowej. Tylko skąd miałby wziąć myśliwych?
19 stycznia
Ewakuacja naszego szpitala w toku. Wszyscy pacjenci pod opieką większości pielęgniarek jadą na Pomorze, gdzie ma się ich rozlokować po prywatnych kwaterach na wsi. Pozostajemy bez pracy. Kilka przedmiotów, które uznaję za wartościowe, pakuję do jednej z wielu tysięcy przygotowywanych od miesięcy skrzyń, w których cały inwentarz miasta ma pojechać na zachód. Skrzynię ładuję na sanki i wiozę na dworzec towarowy. Tam znika pośród setek innych.
W drodze powrotnej zwracam uwagę na pewną panią, która stoi na skraju chodnika w otoczeniu pakunków. Kiedy powoli ją mijam, zwraca się do mnie: „Ach, może zechciałby pan polecić mi jakąś firmę spedycyjną? Chciałabym wywieźć stąd moje antyczne meble. Ledwo zdołaliśmy je wydostać z Gumbinnen, ale żołnierze, którzy mi pomogli, nie mogli mnie zabrać dalej. To są wszystko wartościowe meble, które dwa lata temu z powodu bombardowań przewiozłam z Wuppertalu do znajomych w Gumbinnen. To tutaj, to tylko drobiazgi, duże rzeczy stoją tam, na podwórzu”. Przechodzimy na drugą stronę ulicy, żeby się im przyjrzeć. Jest to osiem sztuk wielkich mebli, między innymi dębowy kredens, który waży co najmniej dziesięć cetnarów.
Dziwię się, jak udało się jej wywieźć to wszystko z płonącego miasta, otoczonego z trzech stron przez wroga. Potem stajemy znowu na krawężniku i próbujemy zatrzymać któryś z przejeżdżających z szaleńczą prędkością wojskowych pojazdów, gdyż znalezienie działającej jeszcze firmy spedycyjnej nie jest już chyba możliwe. Jednocześnie nieśmiało próbuję nakłonić tę panią do wyjazdu bez mebli. Ale ona nie chce o tym słyszeć. Jej mąż poległ, dzieci nie ma, dom został zniszczony – te rzeczy są wszystkim, co posiada i do czego jest przywiązana.
Jeszcze w trakcie naszej rozmowy, nad miastem ukazują się lecące na niskiej wysokości ciężkie samoloty. Nie wierzę własnym oczom, widząc, jak wszyscy żołnierze błyskawicznie znikają z ulic i kryją się w okolicznych domach. Zostają tylko cywile. Ale po chwili tam, w górze, zaczyna już błyskać i terkotać. Ach tak! To Rosjanie! I to tak blisko! Za dnia nie widzieliśmy ich jeszcze z takiej odległości. Zataczają łuk i ostrzeliwują dworzec. Wreszcie odzywa się nasza artyleria przeciwlotnicza. Ciężkie maszyny, którym towarzyszą myśliwce, unoszą się i opadają jak statki na pełnym morzu, i zawracają na wschód.
Olbrzym cofa swe macki, jakby się sparzył. Brama stoi już jednak otworem. W drodze powrotnej do szpitala czuję powiew lodowatego wiatru. Po południu panuje kompletna cisza. Tylko wysoko na niebie niewidoczne samoloty ciągną za sobą zamaszyste smugi. Idę w słońcu przez głęboki śnieg jeszcze raz przez Turnierplatz nad Węgorapą. Jemiołuszki wydziobują z krzaków czerwone jagody. Nikogo tutaj nie ma. Wszyscy już się pożegnali.
Wieczorem, po zmroku, jestem jeszcze raz w naszym kościele. Od nalotu bombowego minionego lata przychodziliśmy tutaj codziennie na wieczorne nabożeństwo. Drzwi są wyrwane, od głównego wejścia ciągnie się między ławkami zaspa śnieżna. Siadam pod amboną i na pożegnanie śpiewam: „Tyś na ziemi mą najpiękniejszą ozdobą i klejnotem, Jezu Chryste, Panie mój, Tobie chcę się powierzyć”¹.
20 stycznia
Idę rozejrzeć się na dworzec i widzę, że meble pani z Zachodu jeszcze stoją w komplecie. Ona sama zajęta jest pakowaniem mniejszych przedmiotów w poręczne paczki, które zamierza wysłać koleją. Odprowadzam ją na dworzec. Roi się tu od ludzi, którzy chcą jeszcze nadać skrzynie i kufry. Stoimy w długiej kolejce przed kasą, kiedy nagle rozlega się huk i szyby z okien lecą nam na głowy. Wszyscy pędzą do wyjścia, spoglądają w górę, szybko się kulą i przyspieszają. Chwytam moją towarzyszkę za rękę i biegniemy. Dziesięć, może dwanaście bombowców – wiszą nad nami w powietrzu jak latawce. Przebiegamy przez plac przed dworcem i wskakujemy do pełnego ludzi okopu. W tym samym momencie rozlega się potężny szum i walą się na nas bomby. Krótki, rozdzierający bębenki w uszach trzask i huk – potem strumień ludzi wylewa się spod ziemi i w okamgnieniu rozpierzcha na wszystkie strony. Obok nas leżą na bruku dwa martwe, parujące konie. Z tyłu podziurawiony jak sito hotel przypomina papierowe kulisy. Wszędzie trzaska ogień. W mojej pamięci niebo przeszywają błyskawice z czasów szczęśliwego dzieciństwa, kiedy to często przejeżdżaliśmy tędy z Trakehnen w drodze na turnieje do Insterburga. Teraz nastał dzień sądu nad światem.
Dworzec chwilowo nie został trafiony. Stoją tam pociągi sanitarne z wieloma rannymi. Nasza obrona przeciwlotnicza tym razem milczała. Podobno lotnisko już ewakuowane.
Idąc Danziger Straße, spostrzegam kolejne nadlatujące bombowce, wskakuję do piwnicy pustego domu i czekam, aż zrzucą bomby, tym razem najwidoczniej bliżej centrum. Po chwili nagle widzę, że wiele z nich lata wahadłowo nad terenem na północny wschód od miasta. Pewnie więc tam przebiega linia frontu. Znów zbliża się do miasta kolejna eskadra. Od zachodu nadlatują trzy myśliwce i lotem nurkowym atakują nieprzyjaciela. Jak klucz dzikich gęsi napadnięty przez sokoły maszyny chybocą się ociężale, szyk się łamie, a potem tuż nad dachami dochodzi do pojedynków. W zaledwie kilkumetrowych odstępach przelatują nad naszymi głowami dwa myśliwce. Ten z tyłu ostrzeliwuje nieprzerwanie ściganą maszynę, z której na naszych oczach zostaje tylko szkielet. Na tle spichlerzy widać wyskakującego pilota – runął na ziemię, zanim otworzył się spadochron. Jego płonąca maszyna leci dalej, a ścigający nawraca ostro w górę.
Rozglądam się i spostrzegam obok mnie Doktorę, naszą młodą lekarkę asystentkę. Właśnie przyjechała z Königsbergu, dokąd wysłaliśmy ją na wypoczynek u rodziców po przebytym ciężkim dyfterycie. Nie wytrzymała tam jednak zbyt długo – targana niepokojem ruszyła okrężnymi drogami i wojskowym transportem dotarła nocą w okolice miasta. Brnąc pod prąd tłumu uchodźców, bliska była zawrócenia, gdyż zapewniano ją, że Rosjanie są już w mieście. Teraz cieszymy się oboje, że udało się jej przedrzeć, choć, prawdę powiedziawszy, nic tu po niej.
Około trzeciej po południu rozlega się buczek – namiastka niedziałających już syren – i wzywa resztę mieszkańców do ostatecznego opuszczenia miasta. Odprowadzamy pozostałe pielęgniarki na dworzec, gdzie stoi pod parą ostatni pociąg, i machamy im z ulgą, kiedy w zapadającym zmroku pociąg powoli opuszcza zagrożony teren dworcowy i wolno toczy się na zachód. Na peronie pozostała z nami pani z Zachodu, która odwiedziła nas już wcześniej w szpitalu i pomogła zataszczyć na dworzec nosze załadowane walizkami sióstr. Tymczasem pożegnała się już psychicznie i fizycznie ze swymi meblami i ze śmiechem obiecuje wyjechać samochodem z miasta przy najbliższej nadarzającej się okazji.
Wróciwszy do szpitala, najadamy się w kuchni jeszcze raz do syta. Szafy stoją otworem i wszystkiego jest jeszcze po trochu. Od miesięcy każdego dnia w myślach przygotowywaliśmy się do pożegnania, więc teraz nie możemy poddać się smutkom. Ostatnie godziny kończącej się epoki trzeba przeżyć przytomnie i pogodnie. Oto Bóg domaga się zwrotu powierzonych nam wcześniej dóbr i pyta, co z nimi uczyniliśmy.
Późnym wieczorem przyjeżdża po nas szef szpitala swoim samochodem. Za nim podąża ciężarówka Czerwonego Krzyża, na którą ładujemy najcenniejsze sprzęty z sali operacyjnej. Tymczasem znów nadlatują pojedyncze samoloty, zrzucają race na spadochronach i bomby zapalające. Na ulicy stoją ludzie z volkssturmu² z myśliwskimi śrutówkami i przyglądają się pakowaniu. Na koniec wrzucam na ciężarówkę rower, a potem powoli, omijając gruzy i zwisające druty, wyjeżdżamy z rozjaśnionego pożarami miasta. Około północy jesteśmy w Gerdauen. Chcieliśmy uniknąć tłumu uchodźców i zmierzających w przeciwnym kierunku pojazdów wojskowych, ale nie oczekiwaliśmy, że drogi objazdowe będą aż tak puste. Ani jednego samochodu, ani też najmniejszych oznak, że ktoś jeszcze zamierza bronić Prus Wschodnich od tej strony. Jedzie się tędy już jak przez ziemię niczyją.
Nad ranem, około czwartej, w przejmującym zimnie wjeżdżamy do Königsbergu. Przed naszymi oczami przesuwają się upiorne, zaśnieżone ruiny Sackheimu³. Potem rozchodzą się nasze drogi. Na razie znajduję schronienie u rodziców Doktory w Juditten, na przedmieściach Königsbergu.TWIERDZA KÖNIGSBERG
Niedziela, 21 stycznia
Promienny zimowy dzień! Ogrody pokryte grubą warstwą śniegu, na żerdziach płotów wysokie śnieżne czapy, dzieci jeżdżą na sankach. Udaję się do centralnego punktu Czerwonego Krzyża przy Kastanienallee i spotykam tam mojego szefa. Przy wielkiej mapie wysłuchujemy wykładu na temat sytuacji militarnej. Jeśli oceniać ją na tej podstawie, nie ma żadnego powodu do obaw. Führer wydał rozkaz utrzymania Prus Wschodnich. Jeśli Rosjanie przedrą się przez Wisłę i odetną prowincję – na tę myśl jeszcze w ogóle nie wpadłem – pozostaje ciągle otwarta droga morska. Słuchamy z nabożeństwem i nikt nie pyta, jak zorganizować ewakuację kilku milionów ludzi w środku zimy.
Izba Lekarska, w której szukam pracy, wysyła mnie na Dworzec Główny, gdzie przybył transport z rannymi cywilami. W okolicach Tapiau jakiś pociąg został zbombardowany albo najechał na minę. Wszystko stało się tak szybko, że nikt nie potrafi powiedzieć, co to właściwie było. Lekarz z kilkoma pomocnicami zajmuje się opatrywaniem rannych i organizowaniem ich transportu do różnych szpitali. Nawiązuję rozmowę z jedną z kobiet, która informuje mnie szeptem, że od południa rosyjskie czołgi dotarły do Elbingu, a pociągi na zachód nie mogą już przejechać. Wstrzymuję oddech – oznacza to koniec wszystkich miejscowości tak bliskich mojemu sercu. Rodzice, brat, siostra i szwagier – do nich moja troska już nie sięgnie. „O, a to partyjniacy z bagażem” – mówi kobieta, kiedy przelatuje nad nami kilka samolotów transportowych. Dzięki Bogu! Mamy ich z głowy! Wreszcie można znowu swobodnie oddychać.
Pojawia się Doktora, żeby mi pomóc. Przed budynkiem dworca gromadzi się coraz więcej uchodźców ze wschodnich części prowincji, czasami w zdumiewających grupach. Nagle na przykład otacza mnie dziesięć Polek, wszystkie tuż przed porodem. U trzech już się zaczyna. Najpierw umieszczamy je w kiosku z gazetami, potem znajduje się dla nich znośna kwatera w baraku dla obcokrajowców za dworcem.
Zmierzcha już, kiedy rowerami wracamy do Juditten. Po drodze przejeżdżamy obok kliniki dla nerwowo chorych i odwiedzamy jej dyrektora, który jako wyższy oficer sanitarny jest w miarę zorientowany w sytuacji militarnej. Zgodnie z jego informacjami Rosjanie nacierają już na linii Dejmy! Linia Dejmy! Jak wspaniale to brzmi! Zastanawiam się, czy nieprzyjacielski kolos po zajęciu tej uroczej dolinki z rzeką w ogóle zauważy, że miały to być umocnienia obronne. Minionej jesieni byli tam robotnicy budujący Ostwall⁴, wykarczowali parki na zachodnim brzegu, pionowo przekopali zbocza, a miejscowości otoczyli rowami, w których miały powstać stanowiska obrony okrężnej. Teraz to wszystko prawdopodobnie obsadzili ludzie z volkssturmu ze śrutówkami i protezami zamiast nóg.
22 stycznia
Przed południem jestem w Ponarth, na przedmieściu Königsbergu. Tam bowiem, w wielkim przeszklonym pudle restauracji „Südpark” obok browaru powstanie prowizoryczna kwatera dla chorych przybywających z prowincji. W tej chwili stołuje się tu dziennie 3000 robotników. Szef restauracji, którego informuję o planowanych zmianach, jest bardzo zadowolony, bo wyżywienie tak wielu ludzi sprawiało mu zapewne trudności. Chorych jeszcze nie ma, jest tylko paru mężczyzn, którzy z pobliskiej szkoły mają przynieść składowane tam prycze.
Korzystam z wolnego popołudnia, by odwiedzić krewnych w Preylu⁵. Droga jest jak wymarła. W samotności brnę rowerem przez nietknięty śnieg. Nowe lotnisko, obok którego przejeżdżam, też wydaje się nieużywane. Na polach po prawej i lewej wykopanych jest kilka okopów łącznikowych. Krewnych zastaję jeszcze na miejscu; po dłuższych poszukiwaniach odnajduję ciotkę w jakimś zakamarku pałacu zajętego przez wojsko. Wuj pojawia się później, po powrocie z przejażdżki na swym siwku Jaromirze. Nie podjęli jeszcze ostatecznych decyzji, nie wiedzą też, co postanowiła ich córka mieszkająca 100 kilometrów dalej, z którą nie mogą się już skontaktować telefonicznie.
Spędzamy wspólnie miły wieczór, nie troszcząc się o to, co nas czeka. Nie jest tak ważne, co z nami będzie, skoro już jeden po drugim polegli synowie tego domu, bracia, będący nadzieją tej ziemi, do której jesteśmy przywiązani. Zostaję na noc i śnią mi się najpiękniejsze chwile spędzone w tym domu.
23 stycznia
Rano rozległy plac przed königsberskim Dworcem Głównym zapchany jest uchodźcami. W gęstych rzędach poustawiały się wozy drabiniaste, załadowane spiętrzonymi bagażami, a z bocznych ulic stale nadjeżdżają kolejne, powożone najczęściej przez kobiety. Aż strach pomyśleć, jak się to wszystko skończy. Z zachodu pociągi wracają, bo trasa jest już zablokowana. Pozostaje jedynie szosa do Pillau. Wydaje się jednak, że chwilowo nikogo to nie niepokoi. Wozy spokojnie przemieszczają się ulicami, ostrożnie wyprzedzają inne i próbują włączyć się do jakiejś kolumny.
Pastor Müller z Haberbergu⁶, którego po drodze odwiedzam, prowadzi mnie do dużego pomieszczenia, gdzie część uchodźców spędziła noc. Jest wśród nich kilku chorych i mam ich obejrzeć. Również tu panuje spokój i porządek jak na ćwiczeniach. Odnoszę wrażenie, że nikt z obecnych nie zdaje sobie sprawy z rzeczywistego położenia. Jedna z kobiet pokazuje mi nogę z wielkim wrzodem na żylakach. Ma go od kilku lat, ale dotąd brakowało jej czasu na leczenie. Chce to zrobić teraz. Próbuję jej wytłumaczyć, że najpierw powinna wydostać się z Königsbergu, a potem może spokojnie poddać się leczeniu. „Dokąd pani zmierza?” – pytam. Nie wie, wie tylko, że wszyscy mają dotrzeć do Rzeszy. Potem nieoczekiwanie dodaje: „Führer nie zostawi nas pod Ruskimi, prędzej nas zagazuje”. Rozglądam się ukradkiem wokół, ale najwidoczniej nikt w tej wypowiedzi nie widzi nic dziwnego. Boże mój, myślę sobie, gdybyż to do Ciebie mieli tyle zaufania!
W Ponarth znaleźli się chorzy z przytułków w różnych miastach na wschodzie, a ponadto kilka obdartych sióstr, które na łeb na szyję musiały opróżnić oddalony o 50 kilometrów szpital. Lekarz i siostra przełożona wzięli już wcześniej nogi za pas, zabierając ze sobą dwa cetnary masła, o czym donoszą mi zdenerwowane pielęgniarki. Z ciężko chorymi została młoda lekarka.
Moi nowi pacjenci leżą już w łóżkach. Niewielu z nich zdaje sobie sprawę, dlaczego ich tu przeniesiono. Jedzenie mają zapewnione, ja też dostaję iście świąteczny posiłek, jakiego już dawno nie spożywałem. W pobliżu restauracji „Südpark” wynajmuję pokój i zostawiam tam plecak.
Po południu jestem na Maraunenhofie⁷, żeby pożegnać się z szefem. Chce spróbować przedostać się samochodem przez Elbing i Marienburg na zachód. Podobno do Elbingu dotarło tylko kilka rosyjskich czołgów. Potem jestem znów w Czerwonym Krzyżu i próbuję odzyskać część sprzętu operacyjnego, który zabraliśmy z Insterburga. Składowany jest pośród ogromnej masy wyposażenia innych ewakuowanych szpitali. Kierowcy ciężarówek siedzą bezczynnie przed barakami, najwyraźniej pozostawieni sami sobie, i jak się zdaje, gotowi są wyładować na mnie swą agresję. Jestem jednak uparty i udaje mi się wyciągnąć tyle, ile mieści mi się na rower.
Wieczorem, tak jak się umówiliśmy, spotykam się z Doktorą w klinice dla nerwowo chorych. Tam już wiadomo, że Rosjanie przekroczyli linię Dejmy, a ich szpice stoją pod Königsbergiem. Miasto nie przyjęło tego jeszcze do wiadomości. Normalnie jeżdżą tramwaje, ludzie chodzą do fryzjera i do kina.
24 stycznia
Główna masa przybyłych ze wsi uchodźców powoli rusza w drogę. Wozy jeden po drugim wyjeżdżają z szeregu i kierują się w stronę Alte Pillauer Landstraße, ulicy, po której przetacza się nieskończony łańcuch pojazdów. Mówi się, że w porcie w Pillau stoi wiele przepełnionych statków, które nie mogą wyjść w morze z powodu zagrożenia minami. Na ich pokładzie znajduje się też wielu chorych z rozlicznych klinik ewakuowanych z Königsbergu.
Z Doktorą spotykam się u jej rodziców w Juditten. Odrzuciła kilka propozycji opuszczenia miasta w charakterze opieki lekarskiej transportów. Przejęła natomiast gabinet lekarza, którego służbowo skierowano w inne miejsce. Próbujemy naradzić się z jej rodzicami, czy i w jaki sposób powinni uciekać, kiedy nagle telefonicznie wzywają nas do kliniki dziecięcej. Oczekują tam dużego transportu dzieci. W klinice zastajemy pustkę. Znajduje się tam jeszcze tylko kilka osób z personelu. Budynek jest ogrzany. Chwytamy za miotły i ścierki i porządkujemy parę sal dla chorych, ale na próżno czekamy na zapowiedziane dzieci.
Około północy roznosi się pogłoska, że jeden ze statków wypłynął z Pillau i zatonął. Dolnym korytarzem przechodzi obok nas nieobecny duchem ordynator kliniki. Właśnie wrócił z Pillau, gdzie wsadził na statek swą żonę z siedmiorgiem dzieci.
25 stycznia
Przed południem panuje jeszcze spokój. Siedzę w budynku dawnej restauracji w Ponarth, gdzie zebrało się tymczasem sporo starych, zniedołężniałych ludzi. Wymagają opieki, ale specjalna pomoc medyczna nie jest tu konieczna. Wieczorem przychodzi Doktora, która chce poznać moje nowe pole działania. Kiedy późną nocą wsiada na rower, żeby wracać do Juditten, słyszymy nadlatujące samoloty. Niezależnie od niebezpieczeństwa długiej drogi, próbuję ją zatrzymać, ponieważ zrobiło się bardzo zimno, a Doktora zgubiła rękawiczki. Po chwili wahania odjeżdża jednak. Ledwie minęła pierwszy zakręt, cała okolica staje w siarkowożółtych płomieniach. Wysoko ponad nami wiszą race na spadochronach jak lampy w warsztacie jakiegoś olbrzyma. Biegnę za Doktorą i zatrzymuję ją. Stoimy i patrzymy ze zdumieniem: za wielką płaszczyzną żółtego śniegu przed naszymi oczami rozciąga się widoczny lepiej niż za dnia Königsberg z jego dachami i wieżami. I kiedy powoli idziemy w tamtą stronę, tu i tam spadają pojedyncze bomby.
26 stycznia
Rosyjska artyleria zaczyna ostrzał miasta. W Ponarth jestem mało potrzebny, dlatego udaję się do rezerwowego lazaretu na Maraunenhofie, gdzie w razie potrzeby mogę przydać się jako chirurg. Jednak lazaret został kilkakrotnie trafiony i kiedy rozmawiam ze znajomą, pracującą tam jako instrumentariuszka, nadchodzi rozkaz ewakuacji. Część rannych ma zostać przeniesiona do Pillau, jakkolwiek docierające stamtąd wiadomości są niezbyt pocieszające. Ludzie tłoczą się na wydmach. Od czasu do czasu pojawiają się sowieckie samoloty i krążą nad portem. Zapchane uchodźcami statki stojące na kotwicy są stale narażone na bombardowania i zatopienie.
Zgłaszam się do naczelnego lekarza i pytam, czy mógłbym się przydać w którymś z pozostałych lazaretów, ponieważ nie mam zajęcia. Nie widzimy się pierwszy raz – już od lat dokłada starań, by powołano mnie do wojska. Tym razem też nie mamy do siebie szczęścia. Z rozmowy telefonicznej z szefem Izby Lekarskiej wynika, że nie zamierzają mnie zwolnić.
Pastora z Haberbergu zastaję tego wieczora samego. Odwiózł żonę i córkę do portu, gdzie znalazło się dla nich miejsce na małym parowcu pewnego znajomego. Wielu jego parafian jest jeszcze w mieście, ponieważ podczas letnich nalotów bombowych większość domów na Haberbergu pozostała nietknięta. W najbliższą niedzielę chce u siebie w mieszkaniu odprawić nabożeństwo, na które mnie zaprasza.
Później znowu spotykam Doktorę w klinice dla nerwowo chorych. Zgromadziła się tam większość profesorów wydziału medycznego. Jako posiadacze wyższych rang wojskowych otrzymali rozkaz opuszczenia miasta. Najwyraźniej dowództwo armii nie zamierza traktować Königsbergu inaczej niż jakiegokolwiek miasta zajętego przez wroga, które trzeba odstąpić. Z tym muszę się dopiero oswoić. Prawie się wściekam, widząc, jak ochoczo ci panowie wykonują ów rozkaz. Mimo woli przypomina mi się siedem nowych katedr, w tym jedna na wydziale medycznym, które ostentacyjnie otwarto pół roku temu, z okazji 400-lecia uniwersytetu. Teraz, przy przekazaniu rannych Rosjanom ma podobno pozostać tylko jeden lekarz na tysiąc osób. Dokładniej nic nie wiadomo. Tak czy inaczej duża klinika, będąca teraz lazaretem, pozostała bez lekarskiego nadzoru. I propozycję przejścia do niej przyjmuję z radością jak dar Boży. Doktora dostaje od jednego z panów klucz do jego gabinetu, w którym jest ponoć jeszcze całkiem przytulnie. Poleca nam szczególnie jedną ze stojących tam szaf z pożywną zawartością.
Kiedy opuszczamy budynek, jest noc. Na Alte Pillauer Landstraße mijają nas, skrzypiąc kołami, wozy w niekończącym się szeregu. Pomiędzy nimi przemieszczają się ludzie w różnym wieku, z różnych środowisk, ciągną sanki lub pchają załadowane wózki dziecięce – nikt nie ogląda się za siebie. Jak tu nie pomyśleć o słowach Pisma Świętego: „Módlcie się tylko, aby wasza ucieczka nie wypadła zimą”⁸. To szczęście mieć pod ręką cytaty Jednoty Braterskiej⁹ – jedyna rzecz, którą można się jeszcze kierować.
Klinika chirurgiczna stosunkowo dobrze się zachowała, mimo że położona jest na skraju centrum miasta, zniszczonego przez naloty bombowe. Górne piętra zostały opróżnione. Wszyscy ranni, w liczbie około 180, leżą w piwnicy na materacach i w bocznym skrzydle na dwupiętrowych łóżkach polowych. Z podwórza trzeba zejść kilka stopni i już jest się wśród nich. Naprzeciwko wyjścia znajduje się pomieszczenie, w którym przeprowadzane są operacje. Ku naszemu zaskoczeniu spotykamy znanego nam z Insterburga ginekologa – przypadkowo tu trafił i zaraz siostry poprosiły go o przeprowadzenie pilnej operacji. Przez kilka godzin pracujemy razem, potem ustępuje nam pola.
27 stycznia
O brzasku wracamy do przerwanej na kilka godzin pracy. Ostrzał artyleryjski wzmógł się nieco, a ponieważ nic nie wskazuje na podjęcie obrony miasta, zakładamy, że Rosjanie pojawią się u nas jeszcze dziś.
Dzisiejszy cytat z Biblii jest dla mnie szczególną niespodzianką: „Synu mój, daj mi swoje serce, a twoje oczy niechaj strzegą moich dróg!”¹⁰. To sentencja, którą dostałem na chrzest, i może oznaczać tylko stan najwyższej gotowości. Zostań tu, miej oczy otwarte! Nie zastanawiaj się już, jak się stąd wydostać. Spójrz, jak tracą głowę wszyscy, którzy tak myślą. Zostań tutaj, przy mnie, a ujrzysz moją chwałę.
Po południu ostrzał artyleryjski nagle milknie. Nadlatują samoloty szturmowe i ostrzeliwują ulice z niedużej wysokości. Ostre terkotanie karabinów maszynowych rozbrzmiewa na przemian z głuchym paf-paf-paf pokładowych armatek. Dopiero teraz ludzie zaczynają pojmować, co właściwie się dzieje. Niedaleko nas wszyscy pchają się do wielkiego schronu przeciwlotniczego pod przykościelnym placem. Dziwne, że obcokrajowcy stanowiący wśród mężczyzn zdecydowaną większość, nie wzięli jeszcze sprawy w swoje ręce. Nadlatują samoloty i do naszych piwnic też przybiegają ludzie z ulicy w poszukiwaniu schronienia. Po zakończonym nalocie przynoszą do nas rannych. Towarzyszą im ich bliscy, którzy nie chcą się z nimi rozstać. Robi się u nas coraz ciaśniej, jak w szalupie ratunkowej. Przyzwalam na to. Pielęgniarki i sanitariusze zachowują wspaniały spokój. Pracujemy, jakbyśmy byli zgrani ze sobą od lat.
Wieczorem dzwoni do nas przełożona służby sanitarnej armii – zadziwiające, ale telefony jeszcze działają – i oznajmia, że mamy natychmiast zwolnić cały żeński personel pomocniczy, który ma starać się na własną rękę opuścić miasto jeszcze tej nocy. Pielęgniarki naradzają się chwilę, potem przychodzi do mnie siostra przełożona i pyta, czy akceptuję ich odmowę wykonania rozkazu. Ważniejsze jest dla nich pozostać przy rannych. Mówię jej, jak bardzo jestem rad z takiej decyzji. Pozostali zatrudnieni otrzymują oficjalnie zwolnienie z powodu zagrożenia ze strony Rosjan. Ponieważ jednak nie chcą się rozstać z pielęgniarkami, wszystko zostaje po staremu i można pracować bez zakłóceń.
Tymczasem w sali operacyjnej pojawił się znów były ordynator kliniki, doktor Hetzer. Trzymano go przez kilka dni na jakiejś wojskowej placówce, a po jej likwidacji pozostawiono samemu sobie. Obiecane miejsce w samochodzie zostało zajęte przez kogoś innego. Ma niedowład nogi, nie chciał więc iść pieszo do Pillau i wrócił do kliniki. Sprawia wrażenie przybitego i jako jedyny z nas stale mówi o rychłej śmierci.
28 stycznia