- W empik go
Dzienniki. 1920–1930. Tom 4 - ebook
Dzienniki. 1920–1930. Tom 4 - ebook
Świadectwo imponujące – wiele tysięcy stron pokrytych gęstym maczkiem – powstawało codziennie przez 34 lata. A w nim utrwalona wspólna historia Polaków i Litwinów. Autor dzienników, Michał Römer (prawnik, publicysta, działacz społeczny i polityczny, wolnomularz) był postacią znakomitą. Wyprzedzał swój czas, umiał wyjątkowo celnie uchwycić istotę otaczającej go rzeczywistości. Dzięki niemu dziś można zrozumieć polsko-litewskie doświadczenie XX wieku.
6-tomowa edycja dzienników Michała Römera, obejmująca lata 1911–1945, przedstawia – obok spraw największej wagi – także codzienność epoki, sprawy społeczne i obyczajowe. Autor w tomie IV opisuje nowo powstałe państwo polskie i Litwę, wielkie postaci, które je tworzyły, relacjonuje najważniejsze wydarzenia wojny polsko-bolszewickiej, szczegółowo przedstawia akcję gen. Żeligowskiego na Wileńszczyźnie, a następnie życie polityczne i intelektualne w Kownie, dokąd przenosi się w 1920 roku.
Spis treści
Rok 1920
Rok 1921
Rok 1922
Rok 1923
Rok 1924
Rok 1925
Rok 1926
Rok 1927
Rok 1928
Rok 1929
Rok 1930
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65979-36-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1 stycznia, rok 1920, czwartek, Łomża
Co mi da ten rok nowy? Spodziewam się, że ziści on moje przeniesienie się do Litwy. Będzie to w moim życiu przemiana duża, która mnie postawi w warunki zasadniczo różne od tych, w jakich się toczy moje życie obecne. Jest ono tu, w Łomży, tak bezbarwne, tak szaro powszednie w monotonnej pracy zawodowej sędziego, że nawet niezależnie od innych względów rad będę się wyrwać z tej pedantycznej rutyny mego łomżyńskiego życia. Stałem się powolną, systematyczną maszyną sędziowską, pracującą wprawdzie dokładnie i intensywnie, ale aż zanadto monotonnie i regularnie. Nie ma w tej robocie żadnego nerwu namiętności, żadnego bólu i radości, nic, co by zaczepiało moją osobowość. Pomimo że lubię zawód sędziowski, jednak zanadto jest on bezosobowy, szczególnie gdy nic poza nim nie wypełnia życia i szczególnie tu, w Łomży, z którą nie jestem skądinąd niczym związany. Spełniam tu moją funkcję tak, jakbym ją spełniał na Księżycu. Nawet już w Kolnie czułem się z pewnych względów lepiej.
2 stycznia, rok 1920, piątek
W tych dniach już wniosę na ręce prezesa sądu, Filochowskiego, podanie o dymisję. Jeszcze więc tylko parę dni – i krok będzie zrobiony. Życie należy do tych, którzy umieją chcieć i mają odwagę postanowień. Jest to znana prawda i przeze mnie osobiście wielokroć stwierdzona.
Niech mnie tysięczne ranią ciosy z tego powodu, że Polakiem będąc, nie służę nacjonalizmowi polskiemu i nie przeciwstawiam się Litwinom, lecz staję do szeregów twórców Ojczyzny mojej, Litwy, wierząc, że przez jej wolność realizuję braterstwo ludów i w przyszłości, może nawet niedalekiej, kooperację litewsko-polską! Niech mnie smagają nacjonaliści polscy, że wraz z nimi nie podkopuję nienawiścią i nie zohydzam Litwy, a przeciwnie – zasilam ją i współdziałaniem moim wzmacniam moralnie! Niech! Gotów jestem zaznać tego bólu, albowiem wierzę i wiem, że droga ich jest fałszywa i że przez wolność Litwy kroczy droga w przyszłość ludów ziem wschodnich. Przyszłość, która gotuje z czasem ich porozumienie i solidarność z tą samą Polską, która dziś usiłuje się na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego oprzeć na zasadach butwiejącego układu społecznego. Droga Polski tam jest fałszywa, droga Litwy – słuszna.
Co do nacjonalizmu – to jest on bodaj w tymże stopniu i u Litwinów, i u Polaków. Z jego ideologią jako taką nie solidaryzuję się i z pewnością z tego tytułu ranić mnie nieraz będą kolce ze strony litewskiej, ale sprawa Litwy państwowej jest dziś tam sprawą Wolności. Sprawą, do której należy przyszłość, bo zasadza się na prawdzie i sprawiedliwości, jak zasadzała się na nich sprawa polska w walce z najazdem o Niepodległość i dziś jeszcze o spełnienie zjednoczenia polskiego i dokonanie całkowitej budowy swego państwa, dlatego też w imię tychże haseł świętych i nieśmiertelnych wolnego ducha ludzkiego wszedłem w 1915 roku w szeregi Legionów Polskich Piłsudskiego, w których imię dziś, wracając do Ojczyzny, staję w szranki nie Kresów Wschodnich, lecz Litwy Kowieńskiej.
Tak, źródło jest to samo, i jak wtedy mimo trudności poszedłem i dotarłem, tak pójdę i dotrę teraz. Nic mnie nie zastraszy. Aby coś zrobić, trzeba chcieć. Przyjdzie czas, że błogosławieństwo spocznie ku pamięci tych, którzy poszli, jak spoczęło już ono w Polsce na Legionach. Bóle i rany różnych kolców przeminą, ale czyn przetrwa. Kto się kolców boi, ten róż nie posiądzie. Bardzo prawdziwe są osnowy bajek, które dają zwycięstwo nieustraszonym, którzy się żadnych strachów i zmór na drodze swej do celu nie ulękli.
3 stycznia, rok 1920, sobota
Na tak zwanym Wschodzie, którym to imieniem jest ujmowane mniej więcej wszystko to, co jest położone na wschód od Polski właściwej, stosunki zdają się dojrzewać do jakichś przesileń. Jakie one będą, jakimi zmianami, a przede wszystkim czynami się zaznaczą, jaką konkretną w najbliższym czasie konfigurację wytworzą – trudno przewidzieć. Rozstrzygnięcie ostateczne zdaje się jeszcze bardzo dalekie, bo się wiąże tam ściśle ze sprawą Rosji, która pozostaje nadal i prawdopodobnie jeszcze na czas długi pozostanie sfinksem. Pewne jednak przesilenia konkretne dojrzewają, a mogą mieć one konsekwencje doniosłe.
Z wielkiego splotu zagadnień kwestii wschodniej dwa w tej chwili elementy chcę poruszyć: kwestię wojny polsko-rosyjskiej i stosunki Litwy z Polską.
Założenia kryzysu są w tych dwóch elementach następujące. Jak można było przewidzieć, wszystkie kontrrewolucyjne ruchawki rosyjskie na kresach Rosji okazały się próżne i kruche na wzór baniek mydlanych. Kołczak, Denikin, Judenicz, którzy głosili odrodzenie burżuazyjnej potężnej Rosji i z manierami Cezarów gotowali się do pochodu na Moskwę i Petersburg do zgniecenia bolszewizmu i zwycięskiego przywrócenia wielkiego Imperium Rosji, są srodze przez czerwone armie rewolucyjnej Rosji pobici. Im świetniejsze były frazesy, im wspanialsze dekorum „restauracji”, tym klęska jest sromotniejsza.
Koalicja¹, która budowała na tych generałach wielkie nadzieje i była już uznała w osobie Kołczaka prawowity rząd Rosji, zawiodła się całkowicie. Impreza Judenicza w krajach bałtyckich², zdaje się, jest już całkiem zlikwidowana. Niedoszły pogromca Petersburga, który się w przedwczesnych depeszach wieńczył laurem zwycięstwa, znikł z horyzontu. Kołczak jest w rozsypce w głębi Syberii, ścigany przez czerwonych zwycięzców. Denikin, zdobywca Charkowa, Kurska, Orła, maszerujący na Moskwę, pogromca Ukraińców i Petlury, stracił wszystkie te zdobycze, wygnany został z Kijowa i cofa się forsownie, kurcząc swe fronty, ku dawnym punktom wyjścia w ziemi dońskiej.
Nie wierzę w likwidację rewolucji rosyjskiej drogą militarnych przedsięwzięć kontrrewolucyjnych tych lub innych generałów opatrznościowych ancien régime’u. Przesilenie dziejowe Rosji jest zjawiskiem głębokim, które nie da się wytłumaczyć przemocą menerów bolszewickich³ i rozwiązać na drodze złamania tej przemocy z zewnątrz. Rosja musi przetrawić głęboko swą rewolucję. Tymczasem faktem jest, że bolszewicka Rosja, po załatwieniu się z ogniskami zbrojnej kontrrewolucji generałów kresowych, zyskuje wielką swobodę sił na froncie polskim, którego linia biegnie spod Dyneburga aż pod Podole. Dla Polski, która prowadziła świetnie wojnę z bolszewikami, pełną chwały i nieustannego zwycięstwa, wróg ten staje się dziś, po szeregu zwycięstw nad nim, nie zmiażdżony i mniej niebezpieczny, lecz przeciwnie – groźniejszy niż dotąd. Podobno bolszewicy wystosowali propozycje pokojowe do Polski. Polska jednak słuchać o nich nie chce, a bodajże i nie może, nie tylko dlatego, że jest związana przez Koalicję, ale i dlatego że między jej zasadą a zasadą Rosji bolszewickiej jest biegunowa, zwłaszcza na ziemiach Litwy i Rusi, sprzeczność, wykluczająca możność kompromisu.
Nadchodząca wiosna w każdym razie, a może jeszcze i zima – musi pchnąć wojnę polsko-bolszewicką w nowe fazy. Obie strony gotują się. O rosnącym niebezpieczeństwie ze strony bolszewików, po pokonaniu przez nich Kołczaka, Denikina etc., dość głośno się zaczęło robić w prasie i opinii polskiej. Z pewnością i Naczelne Dowództwo polskie liczy się z tym i przysposabia do czynu. W ostatnich dniach zaczęły napływać wieści i coraz uporczywsze pogłoski z Warszawy i z kół wojskowych, że Wojsko Polskie gotuje się do niezwłocznego uderzenia na bolszewików i pchnięcia frontu do linii Dniepru, uprzedzając zaczepne usiłowania bolszewików. Wreszcie od dwóch dni gazety warszawskie napomykać zaczęły o bliskiej podróży Piłsudskiego na front wschodni, co rzekomo jest w związku z zasadniczymi, wielkiej wagi decyzjami, które zapadły⁴. Mnożą się oznaki, że Polska uważa za stosowne pochwycić zawczasu inicjatywę w swe ręce, rozumiejąc wagę atutu tej inicjatywy i nie chcąc oddać go w ręce wrogów, aby nie być nim zaskoczona.
Jest to zresztą zupełnie w duchu Piłsudskiego. Piłsudski jest wrogiem kunktatorstwa i zwycięża zawsze inicjatywą i wytwarzaniem faktów. Otóż pod tym względem bardzo zastanawiająca jest krótka mowa noworoczna Piłsudskiego, wypowiedziana przezeń w Łazienkach do przedstawicieli wojska, składających mu życzenia. W mowie tej wskazuje on na zadania, jakie czekają Wojsko Polskie na Wschodzie, podkreśla wagę momentu, który może stanowić chwilę decydującą dla losów Polski na Wschodzie i dla całego problemu kwestii wschodniej.
Kto wie, czy waga czynu, który gotuje Piłsudski, zamyka się tylko w zakresie losów kampanii przeciw bolszewikom i czy nie chodzi mu o cały problem polsko-wschodni i w szczególności polsko-bałtycki. Zwłaszcza zjawiska w Litwie Kowieńskiej⁵ dają tu dużo do myślenia. Piłsudski nie może nie liczyć się z nimi.
4 stycznia, rok 1920, niedziela
Drugim elementem przesilenia, które zdaje się szkicować w problemie „wschodnim”, jest sprawa stosunków Litwy Kowieńskiej do Polski. Chodzi o to, że Litwinom udało się wygnać ze swego terytorium oddziały niemiecko-rosyjskie, które grasowały na Żmudzi i faktycznie okupowały północną Litwę i znaczną część Kurlandii po Mitawę, zagrażając nawet Kownu. Awanturnicze przedsięwzięcie reakcyjnego watażki germano-rosyjskiego, Bermondta-Awałowa⁶, który pod pretekstem organizowania ochotniczych drużyn kontrrewolucyjnych do walki z bolszewikami założył gniazdo samozwańczej rosyjskiej formacji państwowej na terytorium Litwy i Łotwy, nie uznając zgoła państwowości tych republik, ignorując ich władze, zagarniając szmat ich ziemi, rabując i plądrując, i rządząc się własnym widzimisię, było niebezpiecznym wrzodem na organizmie państewek bałtyckich.
Odpędzony przez Łotyszy przy pomocy Anglików, działających ze strony morza – od Rygi, którą w pewnym momencie usiłował zająć, aby ustanowić rząd niemiecko-łotewski dogodny dla reakcjonistów, watażka ten zalał oddziałami swymi północną Litwę i Żmudź od Szawel i Radziwiliszek do Rosień, wiążąc gniazdo reakcji niemieckiej w krajach bałtyckich, Mitawę, z terytorium Niemiec i realizując plastycznie swą ideę stworzenia z „prowincji” bałtyckich pomostu, służącego do odrodzenia związku Niemiec z Rosją.
Rozpanoszenie się tej obcej formacji, ulgującej państwowość Litwy na znacznej przestrzeni niewielkiego terytorium litewskiego, stanowiło groźny czynnik rozkładu tej państwowości, niebezpieczny z wielu względów. Nie tylko bowiem zagrażał on bezpośrednio Kownu, jak poprzednio zagrażał Rydze, nie tylko dezorganizował Litwę wewnętrznie i kompromitował jej suwerenność w najistotniejszym elemencie tejże – nietykalności terytorialnej – w obliczu ententy, ale także dostarczał zasady do ewentualnej interwencji sąsiedzkiej ze strony polskiej. Polska, dążąca do roli mediatorki i organizatorki suwerennej na Wschodzie, z radością powitałaby wszelkie pozory do interwencji, aby wygnać Niemców i Rosjan z krajów bałtyckich. Był już moment, że Łotwa gotowa była o tę interwencję zabiegać, Litwa wszakże jej się opierała stanowczo, bo dla Litwy zachodziło niebezpieczeństwo, że interwencja polska mogłaby się z łatwością przekształcić w polską okupację. Sprawa bermondtczyków – likwidacja tego zajścia stała się wielce aktualna.
Koalicja rozpoczęła w tej kwestii mediację. Rokowania, komisja międzynarodowa z ramienia Koalicji usiłowały tę rzecz zlikwidować połowicznie. Jedna z tych komisji koalicyjnych zabroniła Litwinom użycia przemocy w wygnaniu rosyjsko-niemieckich oddziałów, które zobowiązały się same wycofać do Niemiec. Litwini jednak tego nie usłuchali. Odruchem żywiołowym partyzanckie formacje wolnych strzelców litewskich, wspomagane, gdzie się dało, przez powstającą ludność, rabowaną i katowaną przez zdemoralizowanych bermondtczyków i Niemców, rzuciły się na wroga i gryząc go, tępiąc, tropiąc, wygnały z Litwy. Oddziały niemiecko-rosyjskie były już na poły tylko wojskiem, na poły bandami opryszków. Obecnie są one już wygnane z Litwy poza starą granicę litewsko-pruską.
Regularne wojsko litewskie i władze rządowe tylko połowicznie uczestniczyły w tej akcji, depcząc cofającym się po piętach. Głównymi bohaterami byli wolni strzelcy i odruchy bezpośrednie ludzi. Ale skutek był dla Litwinów świetny; upoił on ich powodzeniem, natchnął wiarą w siebie, rozzuchwalił nadzieje. Toteż w tym nastroju podnoszą się coraz mocniej w Litwie głosy o konieczności zwrócenia się teraz na Polaków w celu wygnania ich z Wilna tą samą metodą bezpośredniego czynu zbrojnego. Głosy takie coraz ostrzej, natarczywiej brzmią w Kownie. Stają się one w ostatniej chwili tonami zasadniczymi, lejtmotywem aspiracji kowieńskich. Kto wie, czy rząd litewski zechce i zdoła się im oprzeć. Uderzenie na Polaków i odzyskanie Wilna staje się jednym z popularnych haseł polityki litewskiej jako zadania bieżące. Nie są to już tylko zatargi epizodyczne o poszczególne punkty linii demarkacyjnej, jak to było w lipcu lub na jesieni. Chodzi o rewindykację Wilna, o najistotniejszy, zasadniczy programowy element sporu litewsko-polskiego.
O tych nastrojach w Kownie wie oczywiście dobrze Piłsudski, bo Wilno całe tętni wieścią o nich. Czy zechce Piłsudski czekać biernie, aż nastroje te dojrzewać będą i sposobić się do czynu, aż może uderzą z tyłu na Polaków w chwili, gdy ci pod wiosnę znajdą się w najcięższych zapasach z potęgą bolszewicką na wschodzie? Czy nie myśli czasem Piłsudski ubiec nastroje litewskie, sprowokować je i przeciąć wreszcie ten spór metodą, która zastosowana była do Galicji Wschodniej? Czy jego słowa w przemówieniu noworocznym do przedstawicieli wojska nie miały na myśli tej także sprawy, nie zaś samej tylko wojny z bolszewikami?
Z Kownem ponoć jest dla Polski aut–aut: albo z Kownem w porozumieniu i związku, ale kosztem rezygnacji z dotychczasowych zasad polityki polskiej na Wschodzie, albo przeciwstawianie się, a wtedy – kto wie, czy nie jest w planach Piłsudskiego droga jedyna – skończyć z Kownem radykalnie i rozwiązać kwestię wschodnią jednostronną wolą Polski. Tylko że tam stoi bodaj na straży Bałtyku Anglia, która niekoniecznie dopuści do rozwiązań takich, jak z Ukraińcami. W każdym razie, sytuacja się komplikuje. Tymczasem Litwini potrząsają wojowniczo bronią w kierunku polskim.
5 stycznia, rok 1920, poniedziałek
Zawiadomiłem słownie prezesa Filochowskiego o mojej dymisji. Na piśmie jeszcze formalnego podania nie wniosłem. Wspomniałem mu, że chcę być zwolniony od 1 marca. Żałuję, że może nie pojechałem w czasie świąt do Wilna, aby tam na miejscu zbadać i zapewnić sobie na później warunki otrzymania przepustki na przejazd do Kowna, bo mogą wyniknąć z tym trudności, a również ustnie jeszcze raz przez Litwinów wileńskich sygnalizować do Kowna mój przyjazd. Może to jeszcze w czasie zapustów, przed ostatecznym wyjazdem z Łomży, uczynię. Trudności przejazdu do Kowna z zainstalowaniem się tam, a może i z otrzymaniem odpowiedniego stanowiska mogą być dość znaczne, ale co mnie najwięcej, powiem szczerze, przestrasza, to ewentualność wojny litewsko-polskiej. Wojna taka, poza wszystkim innym, byłaby dla mnie wprost uczuciowo niesłychanie bolesna i czyniłaby położenie moje, jako człowieka łączącego w sobie miłość obu Narodów i wyznawcy idei solidarności i kooperacji polsko-litewskiej, niezmiernie przykrym.
Otrzymałem dziś z poczty z Krakowa pakiet z mymi dziennikami, przysłany przez pana Anastazego Kazimierza Róga. Bardzo się z tego ucieszyłem. Muszę podziękować serdecznie Rógowi za tak wierne i staranne przechowywanie moich papierów. Jak przewidywałem, brak jest istotnie jednego zeszytu mego dziennika – mianowicie pisanego w Rumunii. Obejmuje on czas od połowy maja starego stylu 1915 roku do połowy lipca nowego stylu tegoż roku, to znaczy wyjazd mój z Wilna na Odessę, stamtąd do Bukaresztu, pobyt w Bukareszcie, starania o pozwolenie na wyjazd do Austrii, przejazd z Bukaresztu do Wiednia i pierwsze dni pobytu tamże. Ale utrata tego zeszytu nie jest winą Róga, bo złożyłem go w lipcu 1915 w Wiedniu u Ludwika Kulczyckiego. Ponieważ Kulczycki pędził w tamtych latach wojny żywot wędrowny, więc prawdopodobnie go zagubił. Wprawdzie pisał mi on, że ten zeszyt dziennika złożył następnie u Róga, podejrzewałem jednak, że tak nie jest.
Wszystko natomiast, co złożyłem u Róga w Krakowie, bądź osobiście, bądź posyłając mu różnymi okazjami przez różnych ludzi z Piotrkowa, jest w całości. Jest tam komplet zeszytów dziennika od lipca 1915 do lipca 1916 – a więc wszystko, czego mi brakowało – i jest nadto kilka pakietów z korespondencją moją z tych czasów, notatkami, rękopisami memoriałów, które pisałem w Piotrkowie itd. Jestem bardzo ucieszony.
10 stycznia, rok 1920, sobota
Otrzymałem dziś list od Michała Biržiški. Pisze mi, że Noreika (litewski minister sprawiedliwości w Kownie) niecierpliwi się, że nie przyjeżdżam i gniewa się za to na niego, przypuszczając, że to on winien i nie daje mi znać. Uprzedza, że o ile bym nie przyjechał, Noreika byłby zmuszony zamianować na stanowisko (jakie?, chyba sędziego okręgowego, a więc czyżby rzeczywiście czekało ono na mnie?) kogoś innego, chciałby wszakże, abym ja je zajął. Tak więc perspektywy mego wyjazdu do Litwy i ze strony Bohdaniszek, i ze strony Kowna – zdają się przedstawiać dobrze.
19 stycznia, rok 1920, poniedziałek
Z wielkich nowin politycznych zwraca uwagę zbliżenie, jakie się nawiązuje między Polską a Ukrainą. Zdaje się, że Polska (dostrzegam, a raczej przeczuwam w tym rękę Piłsudskiego) bardzo zręcznie wykorzystała błąd Denikina, który, pewny swego powodzenia w walce z bolszewikami, arogancko przeciwstawił się Ukrainie w myśl zasad imperialistycznych zjednoczenia Rosji i rozpoczął wojnę z Ukraińcami. Został wymieciony przez bolszewików, a Ukraina, rezygnując z Galicji Wschodniej na rzecz Polski, padła Polsce w objęcia, szukając z nią bezpośredniego kontaktu i poniekąd stając względem Polski w stosunek wasalny (nie jest to określenie zupełnie ścisłe, ale w każdym razie cechy tego stosunku mają pewne elementy protektoratu polskiego).
Zbliżenie to jest jeszcze w stadium rokowań, które dotychczas były niejawne, ale rąbki tajemnicy zaczynają się odsłaniać. Stosunek z Łotwą i stosunek nowy z Ukrainą, który się dopiero nawiązuje, podnoszą znacznie autorytet Polski na Wschodzie i zdają się zbliżać do realizacji idei Piłsudskiego, o której wielekroć wspominałem. Oporna jest dotąd tylko Litwa, bo tam jest spór o Wilno, z którego dotąd wyjście nie zostało znalezione.
Podniosłym momentem obecnych dni jest obejmowanie przez Polaków ziem prusko-królewskich i pomorskich, ustąpionych Polsce przez Niemcy z mocy traktatu wersalskiego. Toruń już jest polski! Z dnia na dzień piędź za piędzią posuwają się Polacy naprzód, obejmując dziedzictwo aż do kaszubskich wybrzeży morza. Jest to dzisiaj fakt ogromnej miary, otwarcie nowego rozdziału w dziejach zmagania się plemion słowiańskich z germańskimi.
21 stycznia, rok 1920, środa
Napisałem dziś list do ks. Józefa Tumasa w Wilnie. Cenię tego człowieka, entuzjastę ludu litewskiego, którego życie, zawsze młode pomimo wieku, jest jednym pasmem walk, ciągłego ruchu i nieustającego czynu dla ukochanej sprawy. Podziękowałem mu za list grudniowy do mnie i napisałem o dziejach moich zwątpień i mojego postanowienia powrotu do Litwy. Parę ustępów z tego listu, dotyczących polskiej koncepcji Kresów Wschodnich i roli, jaką ma dla sprawy polskiej na Wschodzie porozumienie z Kownem, zacytuję tutaj :
„Koncepcja tak zwanych Kresów Wschodnich przeciwstawia się w moim przekonaniu zasadom społecznym rozwoju ludowego i rozkwitowi kultury, która może się zasadzić li tylko na samodzielnej twórczości wolnych ludów, czynnie gospodarzących i organizujących swój kraj bez opieki i dyrektyw jakiejś metropolii, podporządkowującej kraj ten i jego rozwój względom interesów obcych. Stworzenie z Litwy i Białej Rusi imperium kresowego Polski uważam za czynnik uwstecznienia rozwoju tego kraju (czy tych krajów!). Imperium takie – to kolonia. To czynienie z Litwy jakiegoś satelity, którego rozwój ma się określać prawami ciążenia do innej społeczności, nie zaś prawami wysnutymi czynnie z najgłębszych założeń i własnej społeczności.
Byłem zawsze tej koncepcji wrogiem. Nawet abstrahując od specjalnej sympatii dla narodu litewskiego, który kochałem od dziecka, bom się w jego łonie urodził i którego miłość wzrastała we mnie później przez lata mojej pracy, gdym poznawał jego dzieje, jego męczeński epos odrodzenia, jego wysiłki twórcze w dobie niewoli, tak bolesne i ciężkie nieraz w epizodach, ale tak pełne życia, bujnego optymizmu i radosnej wiary w całości swojej – nawet abstrahując od tej sympatii specjalnej i pozostając, ze względu na moją osobistą kulturę narodową, której, jak skóry własnej, zmienić nie mogę – Polakiem litewskim – nie mogę, już ze społecznych założeń ludowych i z kulturalnych założeń ludzkich, sprzyjać koncepcji «Kresów». Koncepcja ta jest antyludowa i antydemokratyczna. Jest ona w kraju naszym na rękę li tylko czynnikom reakcji społecznej. One z niej korzystają, bo tamuje ona i utrudnia rozwój czynny pierwiastka ludowego, jego usamodzielnienie i przeto jego wpływ na ogólny rozwój społeczny i kulturalny kraju, utrwalając bezwład i panowanie czynników starego układu społecznego (...).
Ksiądz Szanowny zna zapewne moje przekonania. Nie zdziwi się więc zapewne, gdy Mu powiem, że jestem w stosunkach Polski z Litwą, a nawet szerzej – bo w stosunkach całego bloku ludów «od morza do morza» (Ukraina, Polska, Białoruś, Litwa, Łotwa, Estonia) – wyznawcą idei, którą nazwałbym «ideą jagiellońską», w najszlachetniejszym tego pojęcia znaczeniu. To znaczy – pragnąłbym gorąco doczekać się kooperacji tych ludów, ich związku w jakiejkolwiek formie współpracownictwa. Ale kooperacja wyklucza z natury rzeczy wszelkie koncepcje «kresowe», wszelkie panowanie narodu nad narodem, kraju nad krajem. Kooperacja w założeniu ma wolność i czynną samodzielność (suwerenność). Polska w polityce Piłsudskiego odrobinkę ma tej idei w stosunku do Łotwy i cokolwieczek w ostatnich czasach w stosunku może do Ukrainy. Ale idea ta, jeżeli istotnie Piłsudski pozostanie wierny swemu pierwotnemu programowi, nie zrealizuje się, jeżeli Polska nie zerwie radykalnie i zasadniczo ze swą polityką «kresową» w stosunku do Litwy i Białej Rusi. Pójdę dalej nawet i powiem, że, moim zdaniem, jeżeli Polska nie znajdzie drogi porozumienia z Kownem, to Polska przegra wojnę wschodnią!
Ziemie Wielkiego Księstwa Litewskiego były do niedawna masą bierną, przedmiotem przetargu między Polską i Rosją. Litwini pierwsi na tych ziemiach się zbudzili i rozpoczęli z tonu ludu wytwarzać rozwój samodzielny, zakładając jego punkty wyjścia i ośrodek we wnętrzu stosunków krajowych i ich układu społecznego i kulturalnego. Procesu tego nic nie wstrzyma. Litwa ludowa, ogniskująca się dziś w Kownie, jest symbolem życia i twórczości, jest pionierką przyszłości. Jako taka jest ona czynnikiem wielkiej wagi, jest potęgą kiełkowania, które wcześniej czy później ogarnie wszystkie ziemie byłego Wielkiego Księstwa. Białoruś jeszcze śpi, ale zbudzi się i ona.
Jeżeli Polska nie nawiąże swojej polityki w stosunkach sąsiedzkich z Litwą do tych nowych procesów twórczych, kiełkującego życia, których wyrazem jest dzisiejsza Litwa Kowieńska, jeżeli zaślepiona upierać się będzie w koncepcji «Kresów», która wyraża status quo ante⁷, jeżeli nie wyczuje roli dzisiejszego Kowna i przeciwstawi się jego zasadzie – to przegra sprawę, mimo sukcesu oręża. Procesy życia, procesy kiełkowania społecznego i kulturalnego są silniejsze nade wszystko. Mądrość mężów stanu polega na zrozumieniu, a nieraz wyczuciu ich. Historia, nawet najświeższa (Rosja, Prusy, Austria), uczy, że lekceważyć ich nie wolno bezkarnie, bo one się mszczą”.
24 stycznia, rok 1920, sobota
W prasie polskiej w ostatnich dniach znów coraz liczniej ukazują się notatki o rzekomych gwałtach, popełnianych przez Litwinów nad Polakami. Notatki te, artykuły i korespondencje są przepojone nie tylko nienawiścią do Litwy, do rządów litewskich itd., ale wprost tonem wojowniczym, nawołującym do dokonania porachunku zbrojnego z Litwinami. Obrzuca się kalumniami rząd litewski, wojsko litewskie, inteligencję litewską, Rzeczypospolitą Litewską nazywa się „tak zwana Litwa niepodległa” albo „Litwa tak zwana niepodległa”. Bez względu na to, że już obecnie fakty zaprzeczyły temu, insynuuje się Litwinom i rządowi litewskiemu wysługiwanie się sprawie i intrydze niemieckiej, szafuje się nadal określeniami takimi, jak Litwa „z łaski niemieckiej niepodległa” (z tym samym prawem można by, powołując się na świętej pamięci akt z dnia 5 listopada 1916, nadużywać „łaski niemieckiej”, mówiąc o genezie niepodległości Polski). Z perfidią też przeciwstawia się nieraz Litwę urzędową jako twór i rząd Taryby, godną pogardy i nienawiści – ludowi litewskiemu, dla którego sypie się wyrazy miłości, braterstwa i ubolewania.
Grunt nienawiści do Litwy i Litwinów jest w Polsce uprawiany bardzo starannie, a obszarnicy, których interesom na ziemiach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego Litwa ludowa bardzo zawadza i którzy w swej walce klasowej nadużywają Polski, bardzo gorliwie nad jątrzeniem stosunków pracują. Oto z ramienia obszarników i różnych elementów, które miejsca dla siebie w Litwie ludowej znaleźć nie mogą, założony został niedawno Związek (czy Komitet) dla Obrony Praw Polaków w Kowieńszczyźnie (w samej nazwie Kowieńszczyzna mieści się rozmyślnie negacja państwowości litewskiej), którego zadaniem jest jątrzenie i przygotowanie gruntu, a nawet ile możności – sprowokowanie wojny polsko-litewskiej w celu pochłonięcia Litwy przez Polskę dla roztoczenia na ziemiach litewskich panowania ancien régime’u społecznego.
W notatkach i artykułach przejaskrawia się krzywdy Polaków w Litwie, nieudolności rządów litewskich, dezorganizację administracyjną i gospodarczą. Oczywiście wszelkie zarządzenia o charakterze społeczno-ludowym utożsamia się z akcją specjalnie antypolską, sprawę i interesy obszarnicze ze sprawą i interesami polskimi. Prasa polska, nie wyłączając postępowej („Kurier Poranny”), nawet nie wstydzi się domagać wprost pewnych zagarnięć skrawków terytorium litewskiego (przesunięcia linii demarkacyjnej manu militari⁸) ze względów nie etnicznych zgoła, ale wprost użytkowych, jak zyskanie połączeń kolejowych itp. (nawet pepeesowski „Robotnik” jest dość bliski podobnej agitacji, choć nie służy przez to z pewnością sprawie robotniczej i ludowej na Kresach). Oczywiście insynuuje się rządom i wojsku litewskiemu tendencje „bolszewickie”.
Materiału palnego jest w stosunkach polsko-litewskich z obydwu stron zbyt wiele. Tylko wzgląd na Koalicję, na anglo-francuskie względy polityczne, a może ze strony polskiej i na militarną sytuację na froncie bolszewickim tamuje wybuch bezpośredni zatargu zbrojnego. Ze strony litewskiej jest też nie mniej w stosunku do Polski elementów jątrzenia i prowokacji. Litwa, niezależnie od kwestii stosunków do Polski, ma z pewnością bardzo dużo braków i błędów. Ale czy nie ma ich Polska? Kto wie, czy nie w stopniu co najmniej równym. Największym brakiem i słabością Litwy jest, jak ja to rozumiem, że dotychczas nie odważa się na zarządzenie wyborów do sejmu. Byłby to najwyższy atut autorytetu Rzeczypospolitej Litewskiej. Rząd litewski i Taryba ociągają się z tym, zasłaniając się względem na Wilno, które jest okupowane przez Polaków.
Ciekawa rzecz, że prasa polska i polityczny urzędowy język polski, karcąc Litwę, nie szczędzą szczególnych pochwał, komplementów i najwyższej kurtuazji dla Łotwy. W istocie wszakże, czym jest Łotwa ludowa względem swojej reakcji i baronerii niemieckiej, tym samym, albo bardzo podobnym, jest Litwa ludowa względem reakcji i obszarnictwa „na Kresach”, strojącego się w szaty narodowego interesu polskiego. A nie brak też pewnych analogii między stosunkiem Łotwy do Rygi a stosunkiem Litwy do Wilna.
25 stycznia, rok 1920, niedziela
W liście Konstantego Gordziałkowskiego, mojego dawnego przyjaciela i kolegi z Paryża, ziemianina z guberni mohylowskiej, obecnie urzędnika (szefa sekcji) w Ministerium Pracy w Warszawie, otrzymanym przeze mnie w grudniu, mieści się taki ustęp: „Proponowałem Osmołowskiemu (generalnemu komisarzowi Ziem Wschodnich), gdy obejmowałem swe stanowisko, by Ciebie zaangażował na komisarza wileńskiego lub kierownika Wydziału Politycznego, wolał mydłków, jak Niedziałkowski czy Krupski⁹. Widząc, w jakim kierunku podąża, nie przyjąłem oferty”. Gordziałkowski mówi tu o ofercie uczynionej jemu. Co do mnie, to Gordziałkowski się nieco myli. Zbyteczne było Osmołowskiemu „angażować” mnie. Gdy Osmołowski obejmował swe stanowisko jako organizator zarządu Kresów, mój stosunek do polityki tychże był już poniekąd przesądzony. Oferty miałem o wiele wcześniejsze i z wyższego płynące źródła, bo bezpośrednio od Piłsudskiego, który jeszcze w marcu angażował mnie za pośrednictwem Sławka do przyjęcia czynnego udziału w wykonaniu swego programu polityki wschodniej.
Nie pamiętam, czy dość konkretnie streściłem w tym czasie w dzienniku naturę ówczesnych ofert skierowanych do mnie¹⁰. Proponowano mi wtedy, abym przy Głównym Dowództwie Wojsk Polskich na Wschodzie, w organizującym się tam Wydziale Politycznym, przyjął rolę jednego z agentów wykonawczych polityki Piłsudskiego, zmierzającej do restauracji państwowości Litwy, sfederowanej z Polską i będącej wyrazem stopienia elementu narodowego litewskiego i białoruskiego z polskim we wspólnej budowie (o formę czy konkretną nazwę stanowiska czy urzędu, które bym zajął – mniejsza, bo to by się określiło dopiero przy organizacji nowych władz na „ziemiach wschodnich” czy, jak wtedy myślano – Litwie). Ja wtedy na zaangażowanie się stałe w polityce litewskiej głównego Dowództwa Wojsk Polskich nie zdecydowałem się, proponując natomiast moje usługi do próby nawiązania kontaktu z Litwinami.
Potem, gdy już projekt zdobycia Wilna miał być zrealizowany, otrzymałem propozycję jeszcze dalej idącą: propozycję dokonania próby sformowania w Wilnie rządu z udziałem elementów litewskich i polskich, w którym bym ewentualnie stanął na czele. Na ten temat, a raczej w związku z pomysłem takiej próby, odbyła się na początku kwietnia w mieszkaniu Prystora w Warszawie konferencja poufna już z osobistym udziałem Naczelnika Piłsudskiego (byli na niej Witold Abramowicz, Janek Piłsudski, Prystor). Ja wtedy, rozumiejąc, że powodzenie takiej akcji będzie zależało od stanowiska Litwinów, uzależniłem mój udział w tej próbie od bezpośredniego skomunikowania się z Litwinami w Kownie. Józef Piłsudski godził się ze mną, ale różnił się w tym, że uważał, iż jeżeli Litwini nie pójdą na to dobrowolnie, trzeba wytwarzać fakty choćby wbrew nim. Pojechałem wtedy do Kowna, skąd wróciłem z pustymi rękami – i odmówiłem mojego udziału w dalszej robocie, zgodnie z mymi poprzednimi wywodami.
Osmołowski był dobrze poinformowany o mojej roli i stanowisku oraz propozycjach, które mi były czynione, a zresztą po powrocie moim z Kowna widziałem się z nim osobiście w Warszawie i konferowałem o podróży kowieńskiej. Moje stanowisko było o tyle wyraźne, że już oczywiście Osmołowski nie miał mnie do czego angażować. Propozycje miałem daleko idące jeszcze przed rozpoczęciem przezeń angażowania do Zarządu Ziem Wschodnich, ale przyjęcie ich, a przeto zaangażowanie się w czynności wykonawcze polityki projektowanej przez Piłsudskiego uzależniałem od warunków, które mnie nie zadowalały. To zadecydowało o moim pozostaniu na uboczu. Nie żałuję też tego, bo polityka Piłsudskiego w stosunku do Litwy, oparta na pierwiastkach szlachetnych, ale na błędnym założeniu ignorowania Litwinów i narzucania budowie kraju faktów jednostronnie, zeszła na manowce, stając się w Litwie narzędziem reakcji i sił obozu obszarniczego, jaką jest obecnie polska polityka Kresów. Nie żałuję więc dziś mojej przezorności i uważam, że wybrałem drogę słuszniejszą i bardziej odpowiadającą nawet tym zasadom, które są w założeniu programu Piłsudskiego, gdy zamiast być jednym z czynników tej polityki Kresów, wracam jako obywatel szeregowy do Litwy ludowej (choćby jednostronnej) w Kownie.
28 stycznia, rok 1920, środa
Przed niespełna trzema laty (jeżeli się nie mylę – w maju 1917) Piłsudski w rozmowie prywatnej w salonie państwa Józefostwa Pomorskich w Warszawie, gdziem się z nim spotkał przygodnie, mówił o swojej miłości do Litwy i Wilna. O Wilnie wyraził się wtedy tak, że dla serca jego w liczbie miast jest przede wszystkim „Wilno, potem długo, długo – nic... (pauza), a potem dopiero Paryż, Londyn itd.”. Słowami tymi podkreślił, że Wilno jest dla niego tą ziemią świętą jego serca, która nie idzie w porównanie z najznakomitszymi miastami świata, z miastami, które są najwspanialszymi produktami cywilizacji ludzkiej, najcenniejszymi i najdroższymi dla kulturalnego Europejczyka.
Miłość Piłsudskiego do Litwy jest miłością kraju i miłością charakterów litewskich jako wytworu historycznego, którego najwyrazistsze przejawy zna on z dziejów polskich Litwy. Nie jest ona miłością Litwy narodowej, odradzającej się Litwy rzetelnej ludowej. Piłsudski jest sam dumny ze swego pochodzenia litewskiego i swoją moc woli, swoją głębię i siłę charakteru, swój upór, swoją prostą niezłomność – przypisuje zawsze swej litewskiej duszy, zaklętej w nim, w Mickiewiczach, w Kościuszkach i innych bohaterach Litwy polskiej. Ale charaktery te, jak wszelkie charaktery ludzkie, nie są samorodkami poza czasem, przestrzenią i środowiskiem. Podłożem ich jest ten lud Litwy z jego duszą i konstrukcją psychiczną, z którego tworzy się dziś także Litwa ludowa, przeciwstawiona Litwie polskiej. To przeciwstawienie polityczne nie jest jednak antytezą dwóch natur. Są to raczej dwa różne wyrazy jednej natury, dwie ewolucje, dwa kierunki, ale jedna dusza historyczna, konstrukcja psychiczna i kulturalna. Piłsudski byłby prawdziwie wielki, gdyby zdołał dokonać w sercu swym i w polityce syntezy tych dwóch wyrazów i odtworzyć Litwę jedyną, Litwę jedną.
Dziś Piłsudski stoi na czele państwa polskiego, dziś zdobył Wilno i ogromną połać tej Litwy historycznej. Poza jego dziełem stoi dotychczas Litwa Kowieńska, streszczająca w sobie pierwotwór tego drugiego młodszego wyrazu – Litwy ludowej. Piłsudski dotąd jej nie ujął, nie zdołał jej pozyskać. Czy zdoła ją także ukochać, ująć tą miłością swoją, o której dał tak piękny wyraz w słowach swych o Wilnie i zdobyć ją, jak zdobył Wilno i polsko-białoruskie ziemie Litwy? Oczywiście zdobycie jej nie da się dokonać metodą militarną przez insurekcję POW w Kowieńszczyźnie lub przez zwycięstwo wojsk polskich nad litewskimi. Wilno i Litwę polską zdobył Piłsudski nie tylko zwycięstwem zbrojnym nad bolszewikami rosyjskimi, wyganiając ich z kraju, ale też więzami sympatii i ciążeń psychicznych.
Tajemnicy tej drogi względem Litwy Kowieńskiej Piłsudski dotąd nie posiadł. Czy jest już za stary, aby mógł dziś wysnuć i umiłować to, czego od młodości nie znał i nie czuł? Czy istotnie prawdę rzekł Herbaczewski, że Piłsudski „nienawidzi etnograficznej Litwy”, bo jej nie rozumie, nie czuje, a w takim razie przegra swoją politykę wobec niej? Czy też geniusz jego nauczy go i tej umiejętności, skojarzonej tak samo z miłością, jak się kojarzy jego dotychczasowy sukces wileński z miłością Wilna? Voilà la problème!¹¹
4 lutego, rok 1920, środa
W Litwie wyobrażamy sobie Polaków z Królestwa, tak zwanych Królewiaków, czyli, jak u nas ich nazywają – Koroniarzy, jako specjalny typ blagierów, pyszałków, lekkoduchów, pełnych płytkiego samochwalstwa, fałszywej ambicji („honoru”) i pustki moralnej. Sama nazwa Koroniarz brzmi w naszych ustach i uszach lekceważąco, niemal pogardliwie. Niejeden nawet z najfantastyczniejszych Polaków litewskich uważa Koroniarzy za gatunek ludzi o wartości tradycyjnie ujemnej. Zwykle też skłonni jesteśmy do rozciągania tego pojęcia w ogóle na Mazurów.
Tymczasem z obcowania bezpośredniego z Mazurami przekonuję się, że pojęcie to jest w dużym stopniu przesądem i jest niesprawiedliwie krzywdzące dla Mazurów. Okręg łomżyński to przeważnie Mazowsze. Otóż Mazur ma w sobie dużo dzielnych cech charakteru, a nawet ma nieraz twardy upór godny upartego Litwina. To, co my nazywamy Koroniarzem w ujemnym znaczeniu, to charakteryzuje, zdaje się, głównie warszawiaków i to tylko pewien gatunek, pewien typ specjalny w Warszawie.
Z elementów lekkomyślności jest u Mazurów, zdaje się, tylko jeden rys wyraźny: wrażenia zewnętrzne dotykają ich rzeczywiście dość powierzchownie, nie są przez nich głęboko przetrawiane, nie żłobią ich duszy, tak jak się żłobi nimi dusza ludów na przykład północnych. Wrażenia te, jak również własne ich przeżycia wewnętrzne, stanowiące produkt ich myślenia i czucia, spływają po nich jakoś powierzchownie, nie rysując ich jaźni. Daje to im bodaj większą łatwość życia, czyni ich typ mniej tragicznym, może nawet stanowi o ich większej odporności. Ale ta pewna lekkomyślność, raczej „nieprzenikliwość” jaźni mazurskiej, łatwość życia i zastosowania się do okoliczności bez głębokiego przetrawienia się wewnętrznego – daleka jest od naszego pojęciowego typu karykaturalnego Koroniarzy.
6 lutego, rok 1920, piątek
Są słowa i zwroty, które w mowie ludzkiej budzą namiętności polityczne i nabierają cech takiej lub innej zasady. Oto kilka przykładów.
Za czasów panowania rosyjskiego był spór polityczny o brzmienie nazwy Wilno w języku rosyjskim. Rosja urzędowa przyjęła nazwę w brzmieniu (w przypadku pierwszym): Wilna. Polacy upierali się przy brzmieniu nawet w języku rosyjskim: Wilno. Chodziło o tę jedną literę – końcówkę: Wilna czy Wilno. Pozornie Rosjanie mogli się powoływać na prastare białoruskie, a więc krajowe brzmienie tej nazwy: Wilnia. Wilnia jest rodzaju żeńskiego, a więc bliższe jest temu brzmieniu Wilna niż polskie Wilno, zwłaszcza że język białoruski jest bardziej pokrewny rosyjskiemu niż język polski.
Zdawano sobie jednak doskonale sprawę, że Rosji urzędowej i rusyfikatorom Litwy nie chodzi ani o zasadę filologiczną, ani tym mniej o restytucję białoruskich praw ludowych, jeno o zaznaczenie i podkreślenie w samej nazwie rosyjskości stolicy litewskiej. Rosjanie bowiem, identyfikujący Białorusinów z Rosjanami, posługiwali się białoruszczyzną li tylko wtedy, gdy chodziło im o uwydatnienie rosyjskości – a więc o cele rusyfikacyjne, państwowo i narodowo imperialistyczne rosyjskie. Końcówka „a” w nazwie Wilna była więc żądłem rusyfikacji, wrogim zarówno polskości, jak w ogóle wszelkim emancypacyjnym aspiracjom krajowym. Z tego względu nie tylko Polacy upierali się przy końcówce „o”, mówiąc i pisząc po rosyjsku Wilno, lecz również czynili to Litwini w języku rosyjskim, a nawet wszyscy liberalni i postępowi Rosjanie, odrzucający imperializm. Wilna stała się symbolem imperializmu i zachłanności nacjonalistycznej rosyjskiej na szkodę emancypacji kraju. Wilno negacją tegoż imperializmu. Stanowczo żaden Polak nie pozwoliłby sobie powiedzieć lub napisać po rosyjsku Wilna. Gdyby to uczynił, miano by mu to bardzo za złe – i słusznie.
Już nie słowo całe, ale jedna drobna litera w słowie nabrała wagi zasadniczej. Wilno – to była percepcja żywcem z polskiego. Zdawałoby się, że jak Wilna była atutem imperializmu rosyjskiego, tak Wilno mogło służyć również za atut na rzecz akcentowania polskości stolicy litewskiej, a więc konsekwentnie na rzecz praw polskich do niej, co politycznie posłużyć znów mogło imperializmowi polskiemu. Ale w tym czasie realny był imperializm rosyjski, nie zaś polski. Rosyjski był konkretnie groźny i niebezpieczny, polski – platoniczny i mógł istnieć tylko w teorii, ale nie w praktyce, gdy państwo polskie nie istniało. Toteż nawet elementy, skądinąd nawet zasadniczo wrogie polskiej idei imperialistycznej, jak Litwini narodowcy, imali się jako narzędzia odporności przeciwko konkretnemu niebezpieczeństwu zachłanności rusyfikacyjnej tego, co w teorii mogło wzmacniać ideę polskości Wilna i mówili po rosyjsku nie Wilna, jeno Wilno. Ta literka urosła do roli czynnika politycznego.
Trzeba tu nadmienić, że polskość w Litwie i Białej Rusi, która dziś po państwowym odrodzeniu Polski zaczyna się stawać niebezpiecznym narzędziem podporządkowania kraju i jego ludów obcemu panowaniu, spychając kraje te do roli „kresów” w polskiej polityce na Wschodzie, poprzednio odegrała wybitną rolę ochronną dla Litwy i Białej Rusi przeciwko zalewowi rusyfikacji. Do drugiej połowy XIX wieku była ona jedynym niemal szańcem odpornym, przeciwstawiając się rosyjskości i organizując siły oporu krajowego. Potem do szeregu czynników ochronnych kraju przybył ruch litewski ze swą metodą ludową, ale do ostatnich jeszcze czasów polskość pod tym względem spełniała funkcję w kraju dużą i dodatnią. Tylko już po roku 1905 ruch litewski zaczął się o tyle wzmacniać, że jął lekceważyć rolę ochronną polskości kraju i dostrzegając w polskości tej ukryte żądło innego panowania, niebezpiecznego na wypadek rozkładu Rosji, zaczął się ostrzej jej przeciwstawiać. Wtedy waga końcowej litery w rosyjskiej nazwie Wilna poczęła maleć w opinii Litwinów.
8 lutego, rok 1920, niedziela
Oto drugi przykład namiętności politycznych, wyrażonych w postaci sporu o słowo: chodzi mianowicie o to, czy po polsku należy mówić „na Litwie”, czy też „w Litwie”. Zdawałoby się z pozoru, że jest to kwestia obojętna, w istocie wszakże obie strony upierają się każda przy swoje formule i w utrzymanie jej wkładają treść bardzo konkretną i dużej wagi. Przypadek zrządził, że w uwydatnieniu tego sporu i nadaniu mu znaczenia, jakiego dziś nabrał, odegrałem dużą rolę. Od dawna przyjęte było mówić w języku polskim „na Litwie”. Niewątpliwie, że zwrot ten odpowiada pojęciom o Litwie jako prowincji polskiej, analogicznie do takich zwrotów, jak „na Mazowszu”, „na Syberii”, „na Kaukazie”, „na Węgrzech”. Wyraża to pewnego rodzaju panowanie czyjeś nad danym krajem, pewną niższość tego kraju w zestawieniu z innymi, o których się mówi: „w Polsce”, „w Rosji”, „w Austrii”, „we Francji”, „w Anglii”. Co prawda, nie jest to bezwzględną oznaką prowincjonalizmu kraju, bo przecież mówi się po polsku także: „w Małopolsce”, „w Wielkopolsce”, „w Bretanii”, ale najczęściej (poza Mało- i Wielkopolską), mówiąc o dzielnicach Polski, używa się po polsku zwrotu „na”: na przykład „na Śląsku”, „na Kujawach”, „na Pomorzu”, „na Podlasiu” – analogicznie „na Litwie”, „na Żmudzi”, „na Ukrainie”, „na Rusi”, „na Białej Rusi”, „na Polesiu” (wszakże: „w Inflantach”).
Oczywiście dawniej, gdy Litwa z państwa suwerennego, połączonego unią z Polską, spadła stopniowo drogą znanej ewolucji historycznej do poziomu dzielnicy Rzeczypospolitej i tak też była w pojęciach pokoleń porozbiorowych traktowana, zwrot ten nie raził nikogo jako zgodny z pojęciami i nie zawierał żadnej tendencji dla Litwy niechętnej. Powstał i utrzymywał się historycznie.
W początkach litewskiego ruchu narodowego publicyści litewscy parokrotnie zwrócili na ten zwrot uwagę. Ich, dążących do restauracji suwerennych pojęć o Litwie, zwrot ten już zaczął poniekąd razić; ale czynili to tylko przelotnie. Gdym w roku 1907 pisał moją książkę Litwa, natrafiłem na odpowiednie uwagi publicystów litewskich i w małym dopisku do tekstu w pewnym miejscu mojej książki omówiłem tę kwestię jak wyżej, a ponieważ podzielałem państwowe stanowisko Litwy jako kraju samego w sobie, uznałem za wskazane przyjąć zwrot „w Litwie” jako właściwszy pojęciom, wyrażanym przez odrodzenie narodowe i w konsekwencji państwowe Litwy i jako nieprzeciwny bynajmniej zasadzie języka polskiego. Poczytność mojej książki wśród Litwinów spopularyzowała tę kwestię i uczyniła z niej spór zasadniczy dwóch tez. Litwini odtąd odrzucili kategorycznie zwrot „na Litwie”, bojkotując go w języku polskim, nie mówiąc inaczej, jak „w Litwie” i uważając upieranie się Polaków w przeciwnym kierunku za wyraz negowania autonomicznych czy państwowych praw Litwy i wyraz imperializmu polskiego, polskiej chęci panowania.
Polacy natomiast, choć większość w samej Polsce dotychczas o sporze tym nie wie i mówi bezwiednie „na Litwie” bez żadnej złej intencji – ale publicyści i inteligencja w kraju oraz ci w Polsce, którzy o Litwie głos zabierają i wiedzą o tym sporze, obstają odtąd uporczywie przy formule „na Litwie”. Twierdzą wprawdzie, że robią to tylko w imię tradycyjnej mowy i czystości języka w uświęconych przeszłością kształtach i bynajmniej nie myślą ubliżać przez to jakimkolwiek prawom Litwy, których taki lub inny wyraz językowy nie przesądza, ale w istocie obstają oni i działają na rzecz utrwalenia przeżytków pojęciowych, które w obecnych warunkach mogą służyć roszczeniom politycznym wrogim niepodległości Litwy. Stąd w tym ostrym sporze o słowo mieści się walka i namiętność dążeń politycznych.
11 lutego, rok 1920, środa
Przytoczę jeszcze trzeci przykład walki o słowa, o którym wspominałem, cytując przed kilku dniami dwa inne przykłady. Jest to spór czy walka o sam tytuł państwa polskiego – Rzeczpospolita czy Republika. W istocie jest to to samo, jako określenie prawne formy ustroju państwa. Rzeczpospolita – oznacza w gruncie w brzmieniu polskim i bardziej tradycyjnym to samo, co bardziej z cudzoziemska brzmi: Republika. Tymczasem konkretnie w różnicę nazwy wkładają ludzie różnicę tendencji. Wszyscy monarchiści i reakcjoniści oraz konserwatyści społeczni, cała prawica – mają predylekcję do nazwy Rzeczpospolita i nazwy Republika nie lubią i nie ufają jej. Rzeczpospolita, jako nazwa tradycyjna, brzmi bardziej umiarkowanie i wyraża pewną ciągłość dziejową, która, w myśl wzorów przeszłości państwowej polskiej nie wyklucza – nawet – króla jako instytucji w konstytucyjnej organizacji władz. Tymczasem Republika jaskrawiej podkreśla antymonarchiczną budowę formy rządu, bardziej zbliża Polskę do szablonów powszechnych ustroju republikańskiego. Rzeczpospolita Polska, w myśl pewnych tradycji dziejowych, może nie być w ścisłym znaczeniu słowa republikańska. Republika zaś – inna być nie może.