-
W empik go
Dziewiąty dzień tygodnia - ebook
Dziewiąty dzień tygodnia - ebook
Włodek Kostorz
W 1958 r. Władysław Gomułka rzucił hasło „1000 szkół na tysiąclecie”, USS „Nautilus“ jako pierwszy przepłynął pod biegunem północnym, a na świat przyszedł autor tej książki. Jest absolwentem Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie. 20 lat spędził na morzu jako oficer marynarki handlowej, na
polskich, holenderskich, angielskich i niemieckich statkach. Następne 25 lat pracował na berlińskich lotniskach jako asystent do spraw bezpieczeństwa lotów, gdzie dopasowywał się do lądowej rzeczywistości. W 2024 r. został emerytem. Dostrzegł, że teraz już nic nie musi, za to wszystko może.
Dziewiąty dzień tygodnia jest debiutem twórcy, który w sieci dał się poznać jako autor poczytnych tekstów. Ma dar pokazywania rzeczywistości w humorystyczny i barwny sposób, bogaty w zaskakujące porównania, zabawną przesadę, ciepły sarkazm i pozbawioną frustracji ironię. Autor rezygnuje z konkretnej fabuły, na rzeczy portretowania uczestników codziennych wydarzeń. Jest to nielinearna opowieść o próbach dopasowania się do innych warunków, ale także o człowieku, którego priorytety i marzenia, zmieniają się wraz z rzeczywistością, okolicznościami i upływem lat.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7967-317-9 |
Rozmiar pliku: | 614 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 1958 roku, po wyjściu z sali kinowej, wzburzony Marek Hłasko powiedział: „Ford zrobił film na temat, że ludzie nie mają się gdzie rżnąć. Co oczywiście nie jest prawdą, rżnąć się można wszędzie. Z filmu wyszło wielkie gówno”.
Co do sedna sprawy zgadzam się z panem Markiem, możliwości lokalowe nigdy nikogo nie ograniczały, wszystko zależy jedynie od kreatywności. Urodziłem się w tym czasie i myślę, że moi rodzice musieli być bardzo kreatywnymi ludźmi. W sprawie filmu nie mogę się wypowiedzieć, gdyż go nigdy nie widziałem. Zresztą niewielu ludzi ten filmu widziało, ustanowił on dziwaczny rekord. Zbanowany przez ówczesną cenzurę przeleżał na półkach całe 25 lat, a potem już prawie nikogo, z wyjątkiem studentów filmówki, nie interesował.
Jeśli ludyczna bezpośredniość recenzji, jaką Hłasko obdarował film Aleksandra Forda kogoś razi, powinien wiedzieć, że dotyczy ona ekranizacji opowiadania „Ósmy dzień tygodnia”, którego autorem był sam Hłasko. Może taka reakcja była wynikiem urazu, gdyż gdy cztery lata wcześniej pojawiło się wspomniane opowiadanie, krytyka prasowa wprawdzie nie była aż tak bezceremonialna, ale przesadnie przychylna autorowi też nie była.
Hłasko opisuje parę zakochanych ludzi, którzy w powojennej Warszawie nie mogą sobie znaleźć miejsca, dosłownie i w przenośni. Opowiadanie obrosło legendą, według której zakochana para miała symbolizować całe pokolenie szukające swojego miejsca w szarej, powojennej rzeczywistości. Być może to był jeden z powodów umiarkowanego entuzjazmu krytyków. Autorowi zarzucano tendencyjne odejście od lukrowanej stylistyki socrealizmu tamtych lat, stylistyki jakiej naród łaknął wtedy jak glista dżdżu, więc zdaniem krytyków, ten bohaterski naród, po latach zaborów i wojen oczekiwałby od młodych twórców mniej defetyzmu i czarnowidztwa, a więcej optymizmu. Jednym słowem, takie wejście na rynek dupy nie urywa i dokładnie tutaj jest pies pogrzebany. Obaj panowie bezpowrotnie zmarnowali fantastyczny tytuł, bo książka musi mieć dobry tytuł, bez tego poszło się bujać już wiele arcydzieł literatury i filmu. Nie sposób wymienić jakich, gdyż właśnie ze względu na nieciekawy tytuł, nikt ich nie zna. Logiczne. Nie twierdzę też, że opowiadanie Hłaski było złe, tytuł miało pierwsza klasa, bardzo by mi pasował, ale obaj zmarnowali, no zmarnowali.
Muszę zatem pogodzić się z faktem, że Hłasko był szybszy i nie pozostaje mi nic innego jak zadowolić się kolejnym dniem tygodnia. Taka jest brutalna rzeczywistość i teraz muszę jedynie jakoś nagiąć fakty i udowodnić, że mój tytuł jest przemyślanym zabiegiem intelektualnym, który symbolizuje coś tam szalenie ważnego dla ludzkości i historii naszego narodu. W Polsce nie da się napisać książki o niczym i dać jej pierwszy lepszy tytuł, który nie ma znaczenia symbolicznego wpisującego się w nasz historyczny etos i narodowy patos. Albo odwrotnie. Znawcy literatury nie wybaczyliby mi takiego postępowania, a fakt, że ktoś tam czytając moje dzieło, być może uśmieje się jak norka, nie jest żadnym argumentem. Wręcz przeciwnie, więc należy coś mądrego wykombinować, by nie wylądować tam gdzie Hłasko.
Na przykład, że urodzony w 1958 roku autor „dziewiątego dnia”, wpisuje się w tradycję narodową poszukiwania swojego miejsca na ziemi, więc jest to naturalna kontynuacja dramatu, paralela łącząca kolejne powojenne pokolenia Polaków. Patataj, patataj… pod okienko.
No i mamy, ale to była oficjalna wersja, gdyż nieoficjalnie jest niestety o wiele banalniej, by nie powiedzieć, że prozaicznie. Powiem wam jak było naprawdę, ale od tego momentu literacka fikcja obowiązuje także czytelnika, a więc…