- W empik go
Dziwka - ebook
Dziwka - ebook
Weronika pada ofiarą zbrodni ze szczególnym okrucieństwem. Jej przyjaciółka Mery wraca do znienawidzonego rodzinnego miasta, by znaleźć mordercę. Jednak gdy słowo "ofiara" przeplata się z "dziwka" łatwo zgubić właściwy trop.
***
Śmierć Weroniki jest przedwczesna, tragiczna i wielce zagadkowa. Prywatne śledztwo, jakie wszczyna jej przyjaciółka, wiedzie przez mroczne zakamarki dużego miasta – bary, mety, kasyna, darkroomy – przecina różne sfery i środowiska. Ale znakomicie ograna formuła kryminału noir skrywa w sobie coś więcej. Więcej nawet, niż bogatą panoramę społeczną i niewesołą diagnozę wystawioną współczesnej Polsce. Gdy zagadka śmierci dziewczyny naprowadza na trop tajemnicy grubszego kalibru, sensacyjna opowieść zmienia się w medytację o przemocy, która mnoży się poprzez medialne obrazy i którą karmią się nasze obsesje. A wtedy pytanie „kto zabił?” nabiera zupełnie innego wydźwięku. I potrafi przyprawić o ciężką bezsenność.
Jerzy Franczak
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65739-69-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzi bez ruchu na długiej drewnianej ławce w poczekalni. Jego stopy stykają się piętami – a zaplecione dłonie zwisają między udami. Spędził w tej pozycji już kilkadziesiąt minut. Próbuje nie osunąć się na zabłoconą posadzkę. Musi wkładać w to całą siłę mięśni. Żyła na czole pulsuje. Krople potu spływają po skroniach, ociera je wierzchem dłoni. Ciało ciągnie go w dół. Prostuje plecy i wbija wzrok w białą ścianę. Przed przyjściem do szpitalnej kostnicy wypił pół butelki wiśniówki. Wezwali go tu po wstępnej identyfikacji zwłok. Wie, że teraz to już tylko formalność. Znaleźli dokumenty, sprawdzili imię i nazwisko. Zdjęcie z dowodu osobistego przedstawiało jej twarz z czasu, kiedy płynąca w żyłach krew nadawała różowość policzkom.
Nie ma już nadziei, że wszystko okaże się wielkim nieporozumieniem, a jednak z każdą kolejną chwilą oczekiwania ten scenariusz wydaje mu się coraz bardziej prawdopodobny. Jeśli spędzi tu jeszcze chociażby minutę, po prostu wejdzie tam i z ulgą stwierdzi: „To nie jest moja córka”. Jeszcze istnieje taka możliwość, choć wydaje się absurdalna.
Może to rodzaj kary? Może ma teraz przemyśleć całe swoje życie i znaleźć w nim to konkretne, wielkie przewinienie? Nie przychodzi mu do głowy nic, za co mógłby żałować. Jest przecież uczciwym człowiekiem, a w ciągu wielu lat pracy na stanowisku bibliotekarza nigdy nie miał nawet okazji do przekrętów finansowych. Raz tylko ukradł z biblioteki książkę dla córki. Chciała mieć ją na własność, a nigdzie indziej nie można było zdobyć egzemplarza.
A może to jego czekanie to wcale nie kara, tylko najbardziej ludzki gest, na jaki są w stanie zdobyć się ci ludzie w mundurach i białych kitlach? Ma dzięki temu możliwość oswojenia się z myślą o widoku córki leżącej na długiej, metalowej ladzie. Jest pewnie naga, po pachy przykryta białą tkaniną, spod której, na drugim końcu, wystają nagie stopy. Na dużym palcu wisi kartka z imieniem i nazwiskiem. Nie, to chyba już przesada. Ta kartka na palcu. Będzie musiał patrzeć na jej twarz. Białe powieki, niebieskie usta, fioletowe sińce wokół uszu. Kolory śmierci. Dlaczego fioletowe sińce wokół uszu? Drzwi po drugiej stronie korytarza otwierają się i wychodzi starsza pielęgniarka. Przechodzi obok, jakby w ogóle go nie zauważyła.
Zaczyna wiercić się na niewygodnej ławce. Za chwilę chyba zwymiotuje. Podda się i zwymiotuje na podłogę. Rozgląda się, czy w pobliżu nie ma jakiegoś kosza na śmieci. Kołatanie serca. Posmak alkoholu na języku i w gardle. Chciałby się napić, ale tutaj nie ma automatu z wodą, nie ma nawet toalety. Zaciska powieki. Prawie wszystko jest dziełem przypadku. Reszta to jego konsekwencje, którym próbuje się nadać celowość i znaczenie albo odwrócić ich bieg. Co zwykle się nie udaje. Wszystko to tylko zadawanie sobie pytania: „Co ja tutaj robię?”. Nie ma na nie odpowiedzi. Istnieją za to fakty. Niewygodna ławka. Biała, odrapana ściana. Alkohol pchający się z żołądka do ust. Zimne ciało córki leżące na metalowym stole nie należy jeszcze do faktów.
Myśli o książkach ze swojej biblioteki. Nie wie, jak wiele razy przeczytał, a potem powtarzał w myślach zaklęcie: „Może to tylko zły sen? Za chwilę się obudzę i wszystko będzie jak dawniej”. Teraz mógłby się założyć o wszystko, że nikt nigdy tak nie pomyślał. Tak się po prostu nie myśli. Nie myśli się, że to, co nas spotyka, nie dzieje się naprawdę.
Trzeba mozolnie tworzyć fałszywy obraz rzeczywistości, nadawać ludziom ekscentryczne i niepasujące do nich imiona, przekładać fakty jak klocki i dopisywać dialogi. Powstaje historia, w której nie przegrywasz, nie siedzisz pijany na ławce w prosektorium, czekając na okazanie ciała córki.1. 5 lutego
Tego wieczoru nie pada śnieg, tak jak poprzedniego i właściwie każdego w tym tygodniu. Pan Albert, oglądając prognozę pogody po wieczornym dzienniku, wieszczy swojej żonie Alicji fiasko ich zbliżającego się wypadu na narty. Jutro wyjeżdżają z dwójką wnuków, którzy wchodzą w wiek, w którym spędzenie paru dni z dziadkami przestaje być najlepszą zabawą. Alicja postanawia, że wyruszą w drogę o szóstej rano. Albert, od dawna już przyzwyczajony do tego, że żona przedkłada pragmatyczne korzyści nad przyjemność snu, nie protestuje.
Punktualnie o piątej Alicja wyciąga chłopców z łóżek. Posłusznie szorują zęby i jedzą płatki kukurydziane z mlekiem. Płatki im nie smakują. Jeszcze w stanie sennego otumanienia, które czyni małego człowieka zupełnie bezwolnym, taszczą walizki przed klatkę. To tylko kilka dni. Mroźne powietrze ożywia ich na tyle, że zaczynają ociągać się już świadomie, upychając do bagażnika torby pełne rzeczy, z których większość na pewno się nie przyda. Alicja wciska między butami narciarskimi ostatni tobół i zagania rozespanych chłopców do samochodu.
– Codziennie wstajecie tak wcześnie? – pyta Kamil, mocując się z pasami młodszego brata.
– Babcia tak, ja godzinę później – mówi Albert z uśmiechem, odpalając silnik.
Kamil zakłada białe słuchawki, które dostał od rodziców na święta. Model pożądany przez gimnazjalistów. Okolica dziadków o tej porze wydaje się chłopcu wyjątkowo ożywiona. Budzący się o szóstej emeryci nie wiedzą, co zrobić z czasem, który został im do ponownego zapadnięcia w sen, więc razem ze swoimi grubymi psami wyruszają na targ warzywny. Kiedy Albert odjeżdża z chodnika, sąsiad w kaszkiecie naciągniętym na uszy przystaje i wzrokiem odprowadza ich samochód.
Stary volkswagen powoli sunie przez miasto. Kiedy opuszczają centrum, Albert musi przyznać rację żonie. Wylotówka jest o tej porze niemal pusta.
– Widzisz. O siódmej już byłyby korki – mówi Alicja, chcąc przypieczętować swój sukces.
Albert kiwa głową i skupia się na drodze. Prawdę mówiąc, z powodu pogarszającego się wzroku powinien już ograniczać długie podróże samochodem. Dobrze przynajmniej, że na szosę za miastem nie wybiegają lisy, od których o świcie roi się w centrum. Lisy przegoniły koty z opuszczonych piwnic. Lepiej od innych dzikich zwierząt radzą sobie też w parkach, bo potrafią kopać nory. Lisy z miasta są mniejsze od tych zupełnie dzikich. Wypłowiałe i zażółcone od kurzu przemykają nocą uliczkami, ale mieszkańcy coraz częściej mówią o śmiertelnych chorobach, które roznoszą. Władze miasta zastanawiają się, co z tym zrobić: czy bardziej opłaca się szczepić lisy, czy raczej zasypać ich nory? Wskakują pod koła, ale mimo tego Albert je lubi. Ujmuje go ta ich samotność i że zawsze chodzą tak, jakby starały się przemknąć niezauważone. Wydają też z siebie piski, przypominające coś pomiędzy miauczeniem kota a szczeknięciem małego psa. Przeglądał kiedyś w księgarni wielką ilustrowaną mitologię, nie pamięta już jakiego kraju, i o lisach pisano tam, że są tchórzliwe, słabe i przebiegłe, ale potrafią oszukać śmierć, cokolwiek miałoby to oznaczać.
Z samochodowego radia cicho sączy się She’s lost control Joy Division.
– Znacie? To jest klasyk – zwraca się dziadek do przysypiających z tyłu chłopców.
Młodszy, Bartek, budzi się, ale nie w celu nawiązania dyskusji na temat przebojów zimnej fali.
– Chce mi się siku – oznajmia, marszcząc czoło.
– Za chwilę powinna być jakaś stacja – stwierdza spokojnie Albert, żałując, że w ogóle się odezwał. Trzeba było korzystać z ostatnich chwil spokoju.
– Ale ja chcę teraz! – Krzyk chłopca na dobre rozprasza senną atmosferę w samochodzie.
– On tak ma. Mama mówi, że to za niedługo przejdzie. Lepiej się zatrzymajmy, bo zacznie wariować – mówi znudzonym głosem starszy brat.
– Dobrze, dobrze, zaraz się zatrzymujemy... – wzdycha Albert i w tym momencie ma już pewność, że w tym roku należało zostać w domu. Włącza kierunkowskaz i zjeżdża na pobocze.
Las ciągnący się wzdłuż szosy to głównie wysokie świerki. Ziemia jest pokryta cienką warstwą śniegu. Bartek, gdy tylko samochód zatrzymuje się, wyskakuje i biegnie między drzewa.
– Idę z nim! – woła Kamil, widząc oburzoną minę babci.
Śnieg trzeszczy pod butami. Słońce wstało dopiero kilkanaście minut temu i niebo nad lasem jest jeszcze różowo-pomarańczowe. Gdy Kamil widzi brata kucającego między drzewami i przyglądającego się czemuś, jeszcze przez chwilę myśli, że wszystko jest w porządku. Dopiero gdy podchodzi bliżej, widzi śnieg czerwony od krwi.
– Dziadku! Chodź tu szybko! – wrzeszczy Kamil.
Albert wściekły biegnie przez las. Widzi młodszego z wnuków kucającego wśród krwistych plam na śniegu, po chwili dostrzega jego mokrą od łez twarz.
– Co się dzieje!? – woła z szosy Alicja.
Nie ma odpowiedzi, za to Kamil zauważa coś jeszcze. Parę metrów dalej, pod najniższymi gałęziami świerków leży nagie kobiece ciało, całe we krwi.
– Patrz tam... – szepcze chłopiec i robi krok do przodu, ale cofa się, słysząc głos dziadka.
– Weź małego do samochodu! – rozkazuje zimno Albert i sam ostrożnie podchodzi do dziewczyny.
Widok pokiereszowanych zwłok większość osób przyprawiłby o mdłości, ale Albert w ciągu trzydziestu lat pracy w szpitalu widział wiele zmasakrowanych ciał. Ofiary wypadków czy pożarów nie robią jednak tak wstrząsającego wrażenia, jak widok ciała, które zostało skatowane. Dziewczyna ma wyrwane włosy, każdy centymetr jej skóry pokrywają siniaki albo ślady po oparzeniach. Ten, kto jej to zrobił, może jeszcze być w pobliżu. Krwawa ścieżka w śniegu, prowadząca od miejsca, gdzie kucał Bartek, do ciała, wygląda na świeżą. Ktoś niósł ją od szosy przez las, ale nie dał rady. Upuścił ciało i ciągnął je jeszcze kilka metrów po śniegu, żeby ukryć zwłoki za drzewami. Gdzieś po lewej stronie trzaska gałąź. Może to był mój nieostrożny krok? Stoję kilkadziesiąt metrów dalej i obserwuję starszego mężczyznę pochylonego nad ciałem Weroniki, a może leżę w jej łóżku i nie mogę się podnieść? Znowu słychać chrupnięcie gałązki. Albert gwałtownie odwraca głowę i wytęża wzrok. To tylko sarna przebiega między drzewami. Oddycha z ulgą.
Drżącą ręką szuka tętnicy na szyi dziewczyny. Po chwili oddycha z ulgą po raz drugi. Ona jeszcze żyje.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------