- W empik go
Dziwne losy Jane Eyre - ebook
Dziwne losy Jane Eyre - ebook
Witaj w niezwykłym świecie „Dziwnych losów Jane Eyre” autorstwa Charlotte Brontë! Ta niesamowita powieść to niezapomniana podróż przez skomplikowane życie i niezłomne dążenia głównej bohaterki, Jane Eyre. Ta emocjonująca historia rozpoczyna się we wczesnej młodości Jane, która po wielu trudnościach i cierpieniach trafia do przepięknego, ale tajemniczego zamku Thornfield Hall, gdzie zostaje guwernantką. Tam spotyka swojego pracodawcę, tajemniczego Edwarda Rochestera. Między nimi zaczyna rozwijać się niezwykłe uczucie, które jednak zostaje wystawione na próbę, gdy przeszłość Rochestera poczyna rzucać swoje mroczne cienie na ich szczęście. „Dziwne losy Jane Eyre” to wciągająca opowieść o miłości, tęsknocie, walce o swoje prawa i niezłomnej wierze w dobro. Książka przemawia do serca czytelników, ukazując nie tylko trudności i wyzwania, z jakimi musiała zmierzyć się Jane, ale także jej siłę i determinację. Ta klasyczna powieść Charlotte Brontë to nie tylko fascynująca opowieść o miłości i przygodzie, ale także głęboka refleksja nad rolą i miejscem kobiety w społeczeństwie. To lektura, która porusza dusze czytelników i pozostawia w nich niezatarte wrażenie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-478-7 |
Rozmiar pliku: | 557 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I.
Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer. Rano, coprawda, snuliśmy się z godzinę po bezlistnym ogrodzie, ale po obiedzie (pani Reed, gdy nie było gości, jadała wcześnie) chłodny wiatr zimowy napędził tak ciemne chmury i deszcz tak przenikliwy, że dalsze przebywanie na świeżem powietrzu stało się niemożliwe.
Rada byłam z tego; nigdy nie lubiłam długich spacerów, zwłaszcza w chłodne popołudnia; tak się obawiałam tych powrotów do domu o zmroku ze zmarzniętemi palcami u rąk i u nóg, z sercem ściśniętem upomnieniami Elżbietki, naszej bony, i upokorzonem w poczuciu, że Eliza, Janek i Georgjana Reed o tyle zręczniejsi i silniejsi są ode mnie.
Eliza, Janek i Georgjana skupili się teraz dokoła swej mamy w salonie. Pani Reed spoczywała na kanapce przy kominku, a mając wokoło siebie pieszczochów (którzy w tej chwili nie kłócili się, ani krzyczeli), sprawiała wrażenie zupełnie szczęśliwej. Mnie zabroniła zbliżyć się do siebie, mówiąc, że „żałuje, iż musi trzymać mnie zdaleka; lecz dopóki nie usłyszy od Elżbietki i sama nie zauważy, że naprawdę staram się wyrobić w sobie bardziej towarzyskie, odpowiedniejsze dziecku usposobienie, że staram się być naturalniejszą, żywszą i przyjemniejszą w obejściu, dopóty będzie musiała odmówić mi tych przywilejów, jakie się należą tylko zadowolonym i wesołym dzieciom”.
– O co Elżbietka skarżyła się na mnie? – zapytałam.
– Joasiu, nie znoszę chwytania za słowa i dopytywali; a przytem to doprawdy oburzające, gdy dziecko w ten sposób przemawia do starszych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba; a skoro nie umiesz mówić grzecznie, bądź cicho.
Pokoik, gdzie jadało się śniadanie, przylegał do salonu. Tam się wsunęłam. Stała tam półka z książkami; niebawem wyciągnęłam jeden tom, starannie wybrawszy obficie ilustrowany. Wsunąwszy się na siedzenie w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie ponsową morową zasłonę u okna, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona.
Fałdy ponsowej draperji zasłaniały mi widok z prawej strony; z lewej szyba szklana chroniła, choć nie odgradzała mnie od posępności dnia listopadowego. W przerwach, obracając karty książki, przyglądałam się naturze. Tam daleko stała się blada pustka mgieł i chmur; bliżej widać było mokry trawnik i krzew szarpany wiatrem, oraz nieustające potoki deszczu, gwałtownie gnane wichrem.
Powróciłam do książki. Była to Berwicka Historia ptaków brytyjskich. O tekst drukowany mało naturalnie dbałam; jednakże były tam pewne wstępne stronice, które zajmowały mnie mimo mych lat dziecinnych. Stronice te traktowały o siedzibach i gniazdach ptaków morskich, „o samotnych skałach i przylądkach”, które tylko one zamieszkują, i o wybrzeżach Norwegji z szeregiem wysepek biegnących od południowego krańca aż do przylądka Północnego.
Tam gdzie Arktyku wartka, chłodna fala
Tuli samotną wysepkę okala;
Tam gdzie do Hebryd wody Atlantyku
Szturm ponawiają wśród bałwanów ryku.
Nie mogłam też pominąć wzmianki o pustych wybrzeżach Laponji, Syberji, Szpicbergu, Islandji, Grenlandji z ich olbrzymią przestrzenią strefy arktycznej, strasznym bezludnym przestworem, gdzie stwardniałe pola lodowe, przez całe wieki narastając do wyżyn alpejskich, otaczają biegun polarny i są siedzibą najsroższego zimna. O tej śmiertelnie białej krainie wytworzyłam sobie własne pojęcia; mgliste, jak wszystkie nawpół zrozumiane wyobrażenia, niejasno tworzące się w umysłach dzieci, ale dziwnie przejmujące. Tekst tych stronic wstępnych nawiązywał do następujących dalej obrazków i nadawał znaczenie to skale, sterczącej samotnie wśród morza bałwanów i piany, to zdruzgotanej łodzi, wyrzuconej na opuszczone wybrzeża, to zimnej, widmowej twarzy księżyca, spoglądającego z za chmury, jak z poza krat, na tonący właśnie okręt.
Każdy obrazek coś opowiadał, często coś zagadkowego dla mojego dziecinnego umysłu i niedokształconych uczuć, ale zawsze głęboko zajmującego; tak jak te bajki, które nam niekiedy w zimowe wieczory opowiadała Elżbietka, gdy była w dobrym humorze. Wtedy to, przysunąwszy stół do prasowania przed kominek w dziecinnym pokoju, pozwalała nam usiąść dookoła, i prasując koronkowe falbanki pani Reed, albo rurkując brzegi jej nocnych czepków, karmiła ciekawość naszą opowiadaniami o miłości i o przygodach, zaczerpniętemi ze starych bajek o wróżkach i ze starych ballad, – lub też (jak później odkryłam) z książek Pamela i Henryk, hrabia Moreland.
Z Berwickiem na kolanach czułam się w owej chwili szczęśliwa, a przynajmniej po swojemu szczęśliwa. Bałam się tylko, żeby mi nieprzeszkodzili; niestety, stało się to aż nazbyt prędko. Otworzyły się drzwi od salonu.
– Hę! panno mrukliwa! – usłyszałam krzyk Janka Reed, lecz nagle umilkł; pokój widocznie wydał mu się pusty. – Gdzie u licha ona być może! – wołał dalej. – Liziu, Georgjano. – wołał na siostry – Joanny tu niema; powiedzcie mamie, że wyleciała na deszcz, nieznośna dziewczyna!
„Dobrze zrobiłam, że zaciągnęłam firankę”, pomyślałam, gorąco pragnąc, by nie odkrył mojej kryjówki. Janek Reed nie byłby jej odkrył samodzielnie; nie był on ani bystry ani pomysłowy, ale Eliza w tejże chwili wsunęła głowę we drzwi i odrazu powiedziała:
– Z pewnością jest w framudze okiennej, Janku!
Ja też natychmiast wyszłam z ukrycia, gdyż drżałam na myśl, że mnie Janek stamtąd wyciągnie.
– Czego chcesz ode mnie? – zapytałam nieśmiało, bardzo zalękniona.
– Powiedz raczej „czego pan chce ode mnie, panie Reed?” – odpowiedział. – Chcę, żebyś tu przyszła!
I zasiadłszy w fotelu, wskazał mi gestem, że mam się przybliżyć i stanąć przed nim.
Janek Reed był to sztubak czternastoletni, o cztery lata starszy ode mnie, gdyż wtedy miałam lat dziesięć. Duży był i tęgi na swój wiek, o nieczystej i niezdrowej cerze, o grubych rysach na rozlanej twarzy, ciężkiej budowie i wielkich rękach i nogach. Objadał się stale przy stole, co oddziaływało mu na wątrobę i powodowało mętność oczu i obwisłość policzków. Powinien być obecnie w szkole; jednakże matka zabrała go do domu na miesiąc lub dwa „z powodu delikatnego jego zdrowia”. Pan Miles, nauczyciel, utrzymywał, że byłby najzupełniej zdrów, gdyby mu nie przysyłano z domu tyle ciast i słodyczy. Serce matki jednakże nie podzielało tak surowego sądu i pani Reed przypisywała zły wygląd Janka raczej przepracowaniu, a może tęsknocie za domem.
Janek nie był wielce przywiązany do matki i sióstr, a mnie poprostu niecierpiał. Obchodził się ze mną brutalnie i bił mnie i to nie dwa lub trzy razy na tydzień, albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każdym nerwem, drżałam na całem ciele, gdy się do mnie zbliżał. Były chwile, gdzie wprost traciłam przytomność, takim przejmował mnie strachem, gdyż nie miałam znikąd ochrony od jego gróźb i szturchańców; służba nie miałą ochoty ujmować się za mną, by nie narażać się młodemu panu, a pani Reed na jego zachowanie była głucha i ślepa: nigdy nie widziała, gdy Janek mnie bił, nigdy nie słyszała, gdy mi wymyślał, choć nieraz to czynił w jej obecności, jakkolwiek częściej za jej plecami.
Jak zwykle posłuszna Jankowi zbliżyłam się do jego fotela, najpierw pokazał mi język w całej okazałości, trzymając go tak wyciągniętym przez jakie trzy minuty; wiedziałam, że za chwilę mnie uderzy, a choć lękałam się ciosu, to widząc Janka takim, nie mogłam się opędzić myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczytał myśli te z mojej twarzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle uderzył mnie z całej siły. Zachwiałam, się; a odzyskawszy równowagę, cofnęłam się o dwa kroki.
– To za twoje zuchwałe odpowiadanie mamie – powiedział – i za twoje skradanie się: i chowanie za firankami, i za to spojrzenie przed, chwilą ty szelmo!
Przyzwyczajona do besztania ze strony Janka, nie pomyślałam nawet, by mu odpowiedzieć; myślałam tylko, jak znieść szturchaniec, który z pewnością nastąpi po obeldze.
– Coś ty robiła tam za firanką? – zapytał.
– Czytałam.
– Pokaż książkę.
Poszłam do okna i przyniosłam ją stamtąd.
– Nie masz prawa brać naszych kisążek; mama powiedziała, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pieniędzy; twój ojciec nic ci nie zostawił; powinnabyś żebrać, a nie mieszkać z pańskiemi dziećmi, takiemi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suknie kosztem naszej mamy. A teraz ja cię nauczę, co to znaczy gospodarować w moich półkach z książkami; bo one są moje; cały dom do mnie należy, albo będzie należał za lat kilka. Idź i stań przy drzwiach, zdaleka od lustra i od okien.
Uczyniłam to, niezorjentowawszy się odrazu w jego zamiarze, ale gdy zobaczyłam, że Janek podnosi, waży w ręku książkę i wstaje, chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie uskoczyłam wbok z okrzykiem przestrachu; niedość jednak szybko; tom został rzucony, trafił mnie, a ja upadłam, uderzając o drzwi głową i rozcinając ją sobie. Rana krwawiła, ból był bardzo ostry; strach przesilił się we mnie, natomiast obudziły się inne uczucia.
– Niegodziwy, okrutny chłopcze! – zawołałam. – Nie lepszy jesteś od rozbójnika... od poganiacza niewolników... od rzymskich cesarzy!
Czytałam Goldsmitha Historję Rzymu i miałam wyrobione zdanie o Kaliguli, Neronie i ich następcach. Robiłam nieraz porównania w milczeniu, nigdy nie przypuszczając, że je w ten sposób wypowiem głośno.
– Co? Co? – krzyknął. – Czy ona to do mnie powiedziała? Słyszałyście, Elizko, Georgjano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale najpierw...
Rzucił się ku mnie: poczułam, że chwyta mnie za włosy, za ramię; ale tym razem walczył ze zrozpaczonem stworzeniem. Ja rzeczywiście widziałam w nim tyrana, mordercę. Czułam, że kilka kropel krwi ścieka mi z głowy po karku, czułam ból piekący; w tej chwil strach zmienił się we mnie w wściekłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczyniły, dość że Janek wrzasnął: „ty szelmo! ty szelmo!” i uderzył w głośny alarm. Zaraz też znalazł szybką pomoc: dziewczęta pobiegły po panią Reed, która była na górze; stanęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Elżbietka i jej panna służąca, Abbot. Rozłączono nas; usłyszałam słowa:
– Rany boskie! A cóż to za złośnica, żeby tak się rzucać na pana Janka!
– Czy widział kto kiedy coś podobnego! Taką wściekłą pasję!
A pani Reed dorzuciła:
– Zabierzcie ją do czerwonego pokoju i tam ją zamknijcie!
Czworo rąk pochwyciło mnie natychmiast i zaniesiono mnie na górę.ROZDZIAŁ II.
Stawiałam opór przez całą drogę; był to objaw nowy zupełnie i wielce pogłębiający złe wyobrażenie, jakie Elżbietka i Abbot skłonne były mieć o mnie. Faktycznie straciłam panowanie nad sobą; wiedziałam, że buntem chwilowym ściągnęłam już na siebie kary, lecz jak każdy zbuntowany niewolnik, w rozpaczy postanowiłam iść do końca.
– Proszę trzymać jej ręce, panno Abbot! rzuca się jak wściekła kotka.
– Wstyd! Wstyd! – wołała panna służąca. – Jakie to nieprzyzwoite zachowanie, panno Eyre, bić młodego panicza, syna swojej dobrodziejki! swojego młodego pana!
– Pana! Jakim sposobem jest on moim panem? Czyż ja jestem służąca?
– Nie; panienka jest mniej niż służąca, gdyż nic nie robi za swe utrzymanie. No, proszę usiąść i zastanowić się nad swoją niegodziwością.
Wniosły mnie tymczasem do wskazanego przez panią Reed pokoju i rzuciły na otomanę; natychmiastowym odruchem chciałam wstać jak sprężyna; dwie pary ich rąk powstrzymały mnie w tej chwili.
– Jeżeli panienka nie będzie siedzieć spokojnie, będziemy ją musiały przywiązać – rzekła Elżbietka. – Panno Abbot, niech mi panna pożyczy swoich podwiązek; moje zerwałaby odrazu.
Panna Abbot odwróciła się, by zdjąć z grubej nogi potrzebne tasiemki. To przygotowywanie więzów i dodatkowa hańba z tem złączona, uspokoiły mnie nieco.
– Proszę podwiązek nie zdejmować! – zawołałam. – Będę siedziała spokojnie.
I na poparcie słów chwyciłam się rękoma siedzenia.
– No, więc proszę pamiętać – rzekła Elżbietka; a przekonawszy się, że się rzeczywiście uspokajam, przestała mnie przytrzymywać; teraz, założywszy ręce, stały obiedwie, patrząc chmurnie i podejrzliwie w moją twarz, jakgdyby niepewne, czy jestem przy zdrowych zmysłach.
– Nic podobnego nigdy przedtem nie zrobiła – rzekła wkońcu Elżbietka, zwracając się do Abbot.
– Ale to zawsze w niej tkwiło – brzmiała odpowiedź. – Często mówiłam pani, co sądzę o tem dziecku, a pani zgadzała się ze mną. To chytre małe stworzenie; nigdy nie widziałam dziecka w jej wieku, tak bardzo skrytego.
Elżbietka nie odpowiedziała. Po chwili jednak, zwracając się do mnie, rzekła:
– Panienka powinna rozumieć, że ma obowiązki wdzięczności względem pani Reed: pani Reed panienkę utrzymuje; gdyby panienkę wygnała, musiałaby panienka iść do domu pracy.
Milczałam na to, gdyż nie była to dla mnie nowina. Od czasu, jak sięgam pamięci, słyszałam już nieraz podobne napomknienia. To wymawianie mi, że jestem na łasce, obijało się o moje uszy, jak niejasna zwrotka; bardzo było przykre i upokarzające, ale tylko przez pół zrozumiałe. Abbot dorzuciła:
– I nie powinna się panienka uważać za równą z pannami Reed i paniczem dlatego, że pani łaskawie pozwala, by się panienka chowała razem z nimi. Oni będą mieli dużo pieniędzy, a panienka nie będzie miała nic; panience przystoi być pokorną i starać się im podobać.
– To, co panience mówimy, to tylko dla jej dobra – dodała Elżbietka łagodniejszym głosem. – Panienka powinna starać się być pożyteczną i miłą, a wtedy może będzie panienka miała tutaj swój dom; ale jeśli panienka będzie gwałtowna i szorstka, to jestem pewna, że pani wyśle stąd panienkę.
– A przytem – wtrąciła Abbot – Pan Bóg może panienkę pokarać. Może jej zesłać nagłą śmierć w chwili, gdy wyprawiać będzie hece, a wtedy dokąd pójdzie? Wyjdźmy, Elżbietko, zostawimy ją tu. Ach, nie chciałabym za nic pomieniać się z nią na dusze! Niech się panienka modli, panno Eyre, gdy zostaniesz sama; bo, jeżeli nie będziesz żałować, to Pan Bóg może dopuścić, że „coś” spuści się kominem i porwie ciebie.
Poszły, zamknąwszy drzwi za sobą i przekręciwszy klucz w zamku.
Czerwony pokój był to pokój zapasowy, w którym bardzo rzadko sypiano, chyba że przypadkowy wielki napływ gości do Gateshead Hall zmusił do tego. A jednak był to jeden z największych i najokazalszych pokoi we dworze. Na środku stało łóżko, wsparte na masywnych mahoniowych filarach z kotarą z ciemno-ponsowego adamaszku; dwa wielkie okna z zapuszczonemi stale storami udrapowane były w festony i fałdy z podobnej materji; dywan był czerwony; stół u stóp łóżka nakryty był karmazynowem suknem; ściany miały delikatny kolor bronzowy z odcieniem różowym; szafa, toaleta, krzesła były z ciemno politurowanego starego mahoniu. Na tle tych ciemnych barw wznosił się wysoko i jaśniał białością stos materaców i poduszek na łóżku, nakryty śnieżną kapą. Niemniej zwracał uwagę szeroki wyściełany fotel, stojący u wezgłowia łóżka, również biały, z ustawionym przed nim podnóżkiem; pomyślałam, patrząc nań, że wygląda, jak jakiś blady tron.
W pokoju tym było chłodno, gdyż rzadko w nim palono; było cicho, gdyż leżał daleko od dziecinnego pokoju i od kuchni, uroczyście, gdyż było wiadomo, że tak rzadko doń wchodzono. Pokojówka tylko chodziła tam co sobotę zetrzeć tygodniowy kurz z luster i z mebli; sama zaś pani Reed odwiedzała go czasami, by przejrzeć zawartość pewnej tajemnej szuflady w szafie, gdzie były złożone różne pergaminy, jej szkatułka z klejnotami i minjatura jej nieboszczyka męża. Tu leży tajemnica czerwonego pokoju, tajemnica jego opuszczenia mimo okazałości.
Pan Reed nie żył już od lat dziewięciu; w tym pokoju wydał ostatnie tchnienie; tutaj leżał, wystawiony na paradnym katafalku; stąd ludzie przedsiębiorstwa pogrzebowego wynieśli jego trumnę – i od tego dnia uczucie uświęcającej grozy chroniło ten pokój od częstych odwiedzin.
Niska otomana, do której przykutą zostawiła mnie Elżbietka i złośliwa Abbot, stała blisko marmurowego kominka; łóżko wznosiło się przede mną; po prawej ręce umieszczona była wysoka ciemna szafa, której błyszcząca powierzchnia załamywała odblaski światła; po lewej znajdowały się udrapowane okna; wielkie lustro pomiędzy oknami powtarzało ponury majestat łóżka i pokoju. Nie byłam zupełnie pewna, czy one zamknęły drzwi na klucz, i gdy odważyłam się poruszyć, wstałam i poszłam się przekonać. Niestety, tak; żadne więzienie nie mogło być pewniejsze. Wracając, musiałam przejść obok lustra; mój wzrok, jakby urzeczony spoczął na niem bezwiednie. Wszystko wyglądało w lustrze zimniejsze, niż w rzeczywistości, a dziwna mała figurka, patrząca stamtąd na mnie, z białą twarzą i rękami białemi, jak plamy na ciemności, i z błyszczącemi, wystraszonemi oczami, poruszająca się nieśmiało tam, gdzie wszystko tonęło w nieruchomości, sprawiła na mnie wrażenie prawdziwego ducha; pomyślałam, że podobna jest do tych zjaw, co to są niby boginki a niby chochliki, które wedle wieczornych opowiadań Elżbietki wychodzą z odludnych, paprocią zarosłych zakątków wśród wzgórz i jawią się spóźnionym podróżnym. Powróciłam na swoje miejsce.
Strach zabobonny już w tej chwili zaczynał mnie ogarniać, ale nie była to jeszcze godzina jego zupełnego zwycięstwa: ciepłą krew czułam jeszcze w sobie; nastrój zbuntowanego niewolnika krzepił mnie gorzką mocą; musiałam wpierw zatamować szybki pęd myśli, bieżącej wstecz, zanimbym się ugięła przed straszną chwilą obecną.
Cała brutalna tyranja Janka Reed, dumna obojętność jego sióstr, odraza ich matki, stronniczość służby, wszystko to burzyło się w zaniepokojonej mojej duszy, jak brudny osad w zamąconej studni. Dlaczego ja mam zawsze cierpieć, zawsze być upokarzana, zawsze oskarżana, raz na zawsze potępiona? Dlaczego nie mogłam nigdy dogodzić? Dlaczego daremnie starałam się pozyskać czyjeśkolwiek względy? Elizę, która była uparta i samolubna, szanowano. Georgjanie, rozpieszczonej, kapryśnej, skwaszonej, kłótliwej i aroganckiej w obejściu, ogólnie pobłażano. Jej uroda, różowe policzki i złote loki widocznie zachwycały każdego, kto na nią patrzył, i okupywały bezkarność. Jankowi nikt się nie sprzeciwiał, tem bardziej nikt go nie karał, chociaż ukręcał główki gołębiom, zabijał małe pawięta, szczuł owce psami, winograd w cieplarni ogałacał z owoców, obłamywał pączki najrzadszych roślin w oranżerji; nazywał też matkę „ty stara”, niekiedy urągał jej, że ma brzydką, ciemną cerę, taką, jak on sam miał; szorstko opierał się wszelkim jej życzeniom, nieraz rozdarł lub splamił jedwabną na niej suknię, a jednak był zawsze jej „najdroższym synkiem”. Ja nie ośmielałam się zawinić w niczem, usiłowałam spełniać wszystkie swoje obowiązki, a jednak nazywano mnie niegrzeczną i nudną, kwaśną i skrytą od rana do południa i od południa do wieczora.
Głowa wciąż mnie jeszcze bolała i krwawiła od tego uderzenia i od upadku. Nikt nawet nie zganił Janka za to, że mnie niesłusznie uderzył, lecz gdy w obronie przed dalszym gwałtem zwróciłam się przeciw niemu, spadło na mnie ogólne potępienie.
– Co za niesprawiedliwość! Co za niesprawiedliwość! – wołał mój rozum i w myśli podnieconej krzywdą doznaną szukałam jakichś niezwykłych sposobów wydobycia się z tego nieznośnego ucisku. Przemyśliwałam czyby nie uciec, a gdyby to okazało się niemożliwe, żeby już ani nie jeść ani nie pić i umrzeć w ten sposób.
Jakaż rozterka targała duszę moją tego okropnego popołudnia! Jak wrzał mózg mój zamieszaniem, a serce buntem! A jednak w jakiej ciemnicy i głębokiej niewiadomości toczyła się ta walka duchowa! Nie mogłam znaleźć odpowiedzi na wciąż powracające pytanie, dlaczego ja tak cierpię; teraz z odległości tylu lat znajduję ją łatwo.
Byłam dysonansem w Gateshead Hall; do nikogo tam nie byłam podobna; nic we mnie nie układało się harmonijnie z panią Reed, jej dziećmi i z dobranymi przez nią domownikami. Jeżeli oni mnie nie kochali, to i ja również ich nie kochałam. Nie potrzebowali być przyjaźnie usposobieni do stworzenia, które nie sympatyzowało z żadnym z nich; do stworzenia tak odrębnego, przeciwnego im temperamentem, zdolnościami, skłonnościami; stworzenia niepotrzebnego, nie mogącego służyć ich interesom, przyczyniać im przyjemności; szkodliwego stworzenia, noszącego w duszy zarodki oburzenia na ich traktowanie, pogardę dla ich sądu. Wiem, że gdybym była dzieckiem żwawem, wesołem, niedbałem, wymagającem, ładnem, rozpuszczonem, choć równie zależnem i równie bez przyjaciół, pani Reed chętniej znosiłaby moją obecność, dzieci jej okazywałyby więcej serdeczności koleżeńskich uczuć, a służba mniej byłaby skłonna robić ze mnie kozła ofiarnego w dziecinnym pokoju.
Światło dzienne w czerwonym pokoju zaczynało zanikać. Było już po czwartej, a chmurne popołudnie chyliło się ku posępnemu zmrokowi. Słyszałam, jak krople deszczu bezustannie biły w okna, jak wiatr wył pośród klombów za domem; czułam, że stopniowo ziębnę na kość, a wtedy opuściła mnie odwaga. Zwykły mój nastrój upokorzenia, zwątpienia o sobie, smutnej depresji opadł jak mgła wilgotna na dogasające ognisko mojego gniewu. Wszyscy mówią, że jestem zła, a może rzeczywiście to prawda? Jakąż to myśl miałam przed chwilą? zagłodzić się na śmierć? Przecież to z pewnością była zbrodnia; a czy jestem przygotowana na śmierć? A czy krypta pod amboną w kościele w Gateshead jest ponętnem schronieniem? Mówiono mi, że w takiej krypcie pochowano pana Reed. Ta myśl przywiodła mi go na pamięć; z coraz większym lękiem rozmyślałam teraz o nim. Nie mogłam go pamiętać, ale wiedziałam, że był moim rodzonym wujem, bratem mojej matki, że wziął mnie do swojego domu, gdy byłam małem dzieckiem, sierotą zupełną; że na łożu śmierci wymógł od pani Reed obietnicę, że będzie mnie chowała i utrzymywała jakby swoje dziecko. Pani Reed prawdopodobnie uważała, że dotrzymuje obietnicy; i dotrzymywała jej niezawodnie o tyle, o ile pozwalała na to jej natura; ale w istocie jakże mogła lubić narzucone sobie dziecko nie z jej rodu, nie związane z nią po śmierci męża żadnym węzłem? Musiało jej być bardzo ciężko czuć się zniewoloną wymuszonem przyrzeczeniem do zastępowania matki dziwnemu dziecku, którego kochać nie mogła, i widzieć to tak odmienne, obce stworzenie stałym uczestnikiem jej rodzinnego kółka.
Szczególniejsza myśl zaczęła we mnie świtać. Nie wątpiłam, tak, nie wątpiłam nigdy, że pan Reed obchodziłby się ze mną dobrotliwie; a teraz, gdym tak siedziała, patrząc na białe łóżko i ciemniejące ściany – raz po raz, jak urzeczona, spoglądając ku niejasno połyskującemu zwierciadłu, zaczęłam sobie przypominać, co słyszałam o umarłych, niepokojonych w grobach pogwałceniem ich ostatnich życzeń, i odwiedzających ten świat, ażeby ukarać wiarołomnych i pomścić uciśnionych. Pomyślałam, że duch pana Reed, dręczony krzywdą dziecka jego siostry, mógłby opuścić swoją siedzibę, czyto w krypcie kościelnej, czy gdzieś w nieznanym świecie umarłych – i stanąć przede mną w tym oto pokoju. Otarłam łzy i powstrzymałam łkanie w obawie, by ten objaw gwałtownego żalu nie zbudził jakiegoś nadnaturalnego głosu ku memu pocieszeniu, albo nie wywołał z cienia twarzy w aureoli, schylającej się nade mną dziwnie litośnie. Czułam, że przypuszczenie to, pocieszające teoretycznie, gdyby się ziściło, byłoby straszne; całą mocą starałam się je odegnać, starałam się być odważną. Odgarnąwszy włosy z oczu, podniosłam głowę i usiłowałam śmiało rozejrzeć się po ciemnym pokoju. W tej chwili jakieś światło zaświeciło na ścianie. „Czy to promień księżyca, zadałam sobie pytanie, przedziera się przez szparę w storze?” Nie; światło księżyca byłoby nieruchome, a to się porusza; gdym na nie patrzyła, przesunęło się na sufit i zadrżało nad moją głową. Łatwo dziś mogę wymiarkować, że ta smuga światła najprawdopodobniej pochodziła z latarni, niesionej przez kogoś, kto przechodził pod oknami; wtedy jednak tak byłam nastrojona oczekiwaniem rzeczy strasznych, tak nerwy moje były rozbite, że wyobraziłam sobie, iż ten nagły błysk światła to zwiastun nadciągającej zjawy z drugiego świata. Serce zabiło we mnie mocno, krew uderzyła mi do głowy, w uszach uczułam szum, który wzięłam za szum skrzydeł; wydało mi się, że coś się do mnie zbliża; uczułam duszność; tchu nie mogłam złapać; nie starczyło mi wytrzymałości; rzuciłam się do drzwi i zaczęłam rozpaczliwym wysiłkiem szarpać klamkę. Wzdłuż korytarza usłyszałam kroki; obrócono klucz w zamku i Elżbietka oraz Abbot weszły.
– Panno Eyre, czy panienka chora? – zapytała Elżbietka.
– Co za straszny hałas! Aż mną zatrząsł! – zawołała Abbot.
– Wypuśćcie mnie! Pozwólcie mi pójść do dziecinnego pokoju! – krzyczałam.
– Dlaczego? Czy się panience co stało? Czy panienka co zobaczyła? – znowu zapytała Elżbietka.
– Ach! zobaczyłam światło i myślałam, że to duch przychodzi! – Chwyciłam teraz rękę Elżbietki, której mi nie cofnęła.
– Ona umyślnie wrzeszczała – oświadczyła, krzywiąc się, Abbot. – A co to był za wrzask! Gdyby ją coś bardzo bolało, możnaby to jeszcze darować, ale ona tylko chciała ściągnąć nas wszystkich tutaj; już ja znam jej miłe sztuczki!
– Co się tutaj dzieje? – zapytał inny głos rozkazujący; to pani Reed nadeszła korytarzem w rozwianym czepeczku, groźnie szumiąc jedwabiami. – Abbot, Elżbietko, zdaje się, że wydałam rozkaz, że Joanna ma być pozostawiona w czerwonym pokoju, dopóki ja sama do niej nie przyjdę.
– Panna Joanna krzyczała tak głośno, proszę pani – tłumaczyła Elżbietka.
– Puść ją – brzmiała odpowiedź. – Puść rękę Elżbietki, dziecko; nie uda ci się wydostać się stąd tym sposobem, bądź pewna. Nie znoszę chytrości, zwłaszcza u dzieci. Mam obowiązek pokazać ci, że podstępne sztuczki na nic się nie zdadzą; zostaniesz tu teraz o godzinę dłużej, i wtedy uwolnię cię, gdy przyobiecasz, że będziesz uległa i cicha.
– O wujenko, miej litość! Przebacz mi! Ja nie mogę tego znieść! Ukarz mnie jakim innym sposobem! Mnie to zabije, jeżeli...
– Cicho bądź! Co za wstrętna gwałtowność!
Wujenka rzeczywiście tak czuła; byłam w jej oczach przedwczesną komedjantką; szczerze widziała we mnie mieszaninę złośliwych namiętności, niskiego charakteru i niebezpiecznej obłudy.
Elżbietka i Abbot usunęły się, a pani Reed, zniecierpliwiona nowym moim gwałtownym wybuchem męki i rozpaczliwego szlochania, wtrąciła mnie zpowrotem do pokoju i zamknęła drzwi na klucz bez dalszego gadania. Słyszałam, jak odchodzi. Wkrótce po jej odejściu – przypuszczam – musiałam dostać jakiegoś ataku. Straciłam przytomność.