- W empik go
Dżozef - ebook
Dżozef - ebook
Dresiarz Grzegorz, biznesmen Kurz, stary Maruda i ten Czwarty. Doborowe towarzystwo w jednej sali szpitalnej. Ich historia byłaby jednak zupełnie inna, gdyby nie włączył się w nią jeszcze ktoś: Joseph Conrad. Jego obecność zmienia tutaj wszystko.
Grzesiek Bednar zostaje napadnięty na warszawskiej Pradze i trafia do szpitala ze złamanym nosem. Tu poznaje trzech mężczyzn, z którymi wyruszy do swoistego jądra ciemności: pięćdziesięcioletniego biznesmena, wiecznego malkontenta oraz Czwartego – wielbiciela prozy Josepha Conrada. To właśnie ten czwarty, Stanisław Baryłczak, stanie się przyczyną kłopotów. Majacząc, skłania Grzegorza do spisania swojej „ostatniej powieści”. Opowiada o małym Stasiu powołującym do życia kozła z drewna, który staje się jego towarzyszem i przekleństwem.
Opowieść Czwartego z każdym dniem jest bardziej mroczna, a przestrzeń, w której przebywają mężczyźni, zaczyna się kurczyć. Sale znikają, a ściany zaczynają się do siebie zbliżać – wszystko to potęguje lęki bohaterów i wzmaga niepokój narastający w czytelniku.
Mocna, wyrazista proza spod znaku realizmu magicznego, a równocześnie niepozbawiona humoru i satyry. Gdy dodamy do tego wrażliwość językową autora, otrzymamy świetną prozę ze znakiem jakości Jakuba Małeckiego.
„Dżozef” w nowej odsłonie. Poprawiona wersja powieści z 2011 roku.
***
Ryzykowny gest: napisać dziś powieść, dla której punktem odniesienia jest Joseph Conrad. Jakub Małecki podjął to wyzwanie i wygrał. Udowodnił aktualność patrona swojej prozy, a przy tym zachował własny, niepowtarzalny głos.
Piotr Gajdowski, Newsweek
Na opowiedzianą przez Małeckiego historię życiowej i czytelniczej inicjacji najpoczciwszego dresiarza Rzeczypospolitej można patrzeć jak na polemikę rówieśnika z „młodą polską prozą” ostatniej dekady – jednak przede wszystkim jest to kawał soczystej gawędy, rzadki u nas przykład naturalnego, bezpretensjonalnego storytellingu.
Jacek Dukaj
Historia o tym, jak sztuka może oddziaływać na człowieka. Rozprawa o początkach czytania, magii literatury i chwilach przemyśleń, które stara się wnieść do naszego życia. Bo przecież, cytując Jakuba Małeckiego, „istnieją rzeczy piękne”. Musimy tylko nauczyć się je dostrzegać i wyzwalać.
Rafał Niemczyk, experyment.wordpress.com
BIOGRAM
Jakub Małecki (ur. 1982 w Kole) – pisarz, autor wielu opowiadań oraz powieści, m.in. bestsellerowych: Rdzy, Dygotu i Śladów, nominowanych do Nagrody Literackiej NIKE. Laureat Złotego Wyróżnienia Nagrody im. Jerzego Żuławskiego, nagrody Śląkfa oraz nagrody Książka Miesiąca „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”, nominowany również do Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”, nagrody im. Stanisława Barańczaka, oraz dwukrotnie do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. W 2017 roku został laureatem stypendium „Młoda Polska” Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Publikował w „Przekroju”, „Newsweeku”, „Polityce”, „Angorze”, „Miesięczniku ZNAK”, „Nowej Fantastyce” i „Tygodniku Powszechnym”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-111-8 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpierw zaprzyjaźniłem się z Kurzem. Sala była czteroosobowa i odremontowana: ściany niedawno odmalowane, sprzęt błyszczący, łóżka nieoskrobane z farby, nad drzwiami telewizor na dwuzłotówki, a pod stopami lśniąca posadzka – w niej moje odbicie.
Kiedy wtaczałem się do tego pachnącego lekami pomieszczenia, leżało w nim już dwóch facetów. Jeden, niski i przysadzisty, z resztkami włosów na nieproporcjonalnie dużej głowie, spał. Drugi był opalony, kiedyś pewnie mocno zbudowany, teraz już trochę zapuszczony. Na ciemnej klatce piersiowej miał kłęby siwych włosów do złudzenia przypominające koty kurzu. Stąd ksywa, którą mu nadałem, choć tak naprawdę nazywał się zupełnie nieadekwatnie.
– Leszek Czystecki – przedstawił się, wyciągając dłoń.
– Grzegorz. – Podałem mu swoją. – Grzegorz Bednar.
Pielęgniarka, która wsunęła się za mną do sali, poinformowała, że kolacja będzie o osiemnastej trzydzieści, następnie przyczepiła do ramy łóżka tabliczkę z jakąś tabelką i wyszła. Fałdki tłuszczu w talii rytmicznie poruszały się pod przyciasnym fartuchem.
Usiadłem na materacu. Po prawej miałem Kurza, a po lewej okno, za którym zielenił się park.
Leżeliśmy we trójkę, ale rozmawiać można było tylko z Kurzem. Drugi z pacjentów okazał się pozbawiony nie tylko włosów, ale i poczucia humoru oraz jaj. Nazywał się Heniu Jagiełło i miałem wrażenie, że odzywa się wyłącznie po to, by marudzić. Zaczynał dzień od krótkiej uwagi, że nie dano mu pospać tyle, ile spać powinien. Wstawał, zakładał kapcie, zaczynał spacerować po sali i cmokać.
Kiedy wjeżdżało śniadanie, omiatał swym świdrującym wzrokiem krzywo ukrojone kromki chleba, skromne kawałeczki masła i wiaderko z lurowatą herbatą.
Każdy, kto choć raz był w szpitalu, w mniejszym lub większym stopniu zdaje sobie sprawę, że nie powinien się spodziewać kawioru na śniadanie i kaczki w jabłkach na obiad, natomiast Heniu Jagiełło najwyraźniej się spodziewał. „Cieniutki jak bibułka” schabowy był „nie do przyjęcia”, zupa „niemal chłodna”, kompot „uwłaczał ludzkiej godności”.
– Taki kawałeczek szynki… – jojczał z rana, prawdopodobnie wzbudzając w pielęgniarkach chęć mordu. Dodawał coś o suchych brzegach wędliny i stawiał filozoficzne, skierowane nie wiedzieć do kogo pytanie: – Jak to w ogóle jeść?
Kurz zazwyczaj próbował go prostować. Co też kolega tak marudzi? Jeszcze się śliczne panie na nas obrażą i przestaną przychodzić. Uśmiechał się wtedy zbójecko do kobiet w fartuchach, natychmiast nacierał jakimś żartem, puszczał oko albo zachwalał jedzenie pod niebiosa. Widać w tym było kunszt i doświadczenie człowieka, który w młodości musiał rwać dupy jak szczaw.
Po pożarciu swojej porcji szpitalnych „obrzydliwości” Heniu Jagiełło kładł się na łóżku, by niezobowiązującym tonem wygłosić kilka uwag na temat obsługi, stanu ścian czy aktualnej pogody. Patrząc na niego, dochodziłem do wniosku, że ten smutny człowiek najbardziej na świecie nienawidzi samego siebie.
Często dokuczaliśmy mu z Kurzem, upierając się przy twierdzeniach dokładnie przeciwnych względem wszystkiego, co z siebie wykrztuszał. Żarliwie upieraliśmy się, że piosenkarka, którą nazywał beztalenciem, wprawia nasze ciała w rozkoszne drżenie, a znienawidzonych przez niego polityków czciliśmy niczym bogów, nawet jeśli w głębi serca sami nimi pogardzaliśmy. Wtedy nasz towarzysz szpitalnej niedoli wściekły jak tajfun na morzu, odwracał się do nas wątłymi plecami, udając, że zasypia.
Kurz posyłał mi wtedy uśmiech szkolnego chuligana, z czasem wyrobiliśmy sobie też nawyk przybijania żółwika po tych słownych potyczkach.
Opowiadam o Kurzu i Marudzie, a w ogóle nie wspomniałem o tym, jak znalazłem się w szpitalu. Dziury po tabletach, jak to mówią. No więc opowiadam.
Ocknąłem się bez telefonu i z nosem wielkości pomarańczy. Nade mną pochylał się jakiś pyzaty facet, który z powodzeniem mógłby reklamować wszelkiego rodzaju produkty odchudzająco-upiększające jako ten ze zdjęcia „przed”.
– Pijany? – odezwał się ktoś z tyłu.
Brzydki potwierdził, unosząc wąskie brwi.
– I jeszcze się bił w takim stanie.
Do tego jakoś tak niewyraźnie prychnął. Oj, gdybym ja tylko miał przy sobie alkomat, pokazałbym mu same zera, a zaraz potem wepchnął urządzenie w znajdujące się gdzieś między tymi wszystkimi fałdami dupsko. To prawda: byłem ogolony na łyso, ważyłem jakieś sto kilo, a dominującym elementem mojej garderoby był dres, ale przecież trzeźwy byłem haniebnie, a do tego właśnie mnie okradziono.
Ileż to już razy moja koksiarska aparycja utrudniała mi życie: w sklepie, w tramwaju, w salonie dostawcy internetu – wszędzie spoglądano na mnie takim wzrokiem, jakbym się właśnie szykował, by rabować, palić i gwałcić.
Tymczasem grupka ciekawskich powoli się rozpływała, a ja, z guzem, pękającą głową i nadal parszywie trzeźwy, wstałem, po czym skierowałem się na przystanek. Weronika nie była zachwycona ani moją gębą, ani brakiem telefonu. Nie mogła uwierzyć, że mnie okradli, a ja nie mogłem uwierzyć, że i ona mi nie wierzy.
Następnego dnia miałem zacząć pracę w sklepie motoryzacyjnym przy Łokietka. Praca jak praca, dziewiąta–siedemnasta, tysiąc dziewięćset brutto. Wypatroszona z perspektyw i szans na awans.
Jestem z takiego rejonu Pragi, gdzie albo całe życie stoisz pod blokiem, zamieniając się w jednego z kilkunastu identycznych meneli, albo próbujesz jakoś tego uniknąć. Są na to dwa sposoby: pierwszy prowadzi do szybkich, dużych pieniędzy i pierdla, drugi, oparty na legalnej pracy, jest o tyle gorszy, że dużych pieniędzy prawdopodobnie nigdy się nie zobaczy. Chciałem jednak spróbować.
Wśród kolegów zawsze byłem globusem. Zazdrościłem im patologicznych rodzin i tego, że mogli wracać do domu, o której chcieli. Ja miałem pecha, ponieważ żadne z rodziców nie było alkoholikiem, na domiar złego matka zmuszała mnie do czytania. Pamiętam, że jako dzieciak nie mogłem wyjść przed blok, zanim nie zmordowałem dziesięciu stron Lalki czy innego Nad Niemnem. Dzięki temu nie robiłem wprawdzie byków na dyktandach, ale pod blokiem bardzo musiałem się pilnować, bo chcąc nie chcąc, przyswoiłem sporo mądrych słów i gdybym się z którymś wypucował, byłbym wśród chłopaków skończony. Wstydziłem się tego czytania cholernie, zwłaszcza że z czasem zaczęło mi się podobać. Kiedy uświadomiłem sobie, że leżenie z książką sprawia mi przyjemność, poczułem się, jakbym sam siebie przyłapał na oglądaniu gejowskiego porno. Doszło nawet do tego, że w tajemnicy przed rodzicami zapisałem się do biblioteki, skąd wypożyczałem powieści sensacyjne, historie o Rambo i serię o Wiedźminie. Długo nie mogłem sobie tego wybaczyć.
Do pracy przyszedłem pół godziny przed czasem. Sklep był raczej mały, widać, że jego właściciel to taki prywaciarz za dychę, co dorobił się w pocie czoła i za kilka lat skończy na zawał. Mieścił się ten cały biznes w tak zwanym drewniaku, w tym samym ciągu był jeszcze spożywczy, warzywniak i coś w rodzaju lombardu.
Szef, pan Donek, nosił flanelową koszulę, która opinała się na monstrualnym brzuszysku, i okrutnie się pocił.
– Tu masz rejestr towaru, wchodzisz albo przez numer, ale to dopiero jak się wszystkich nauczysz, albo przez nazwę. Cena pojawia ci się automatycznie, o tutaj. Wtedy wbijasz to, akceptujesz i drukujesz. Aha, najpierw pytaj klienta, czy faktura czy paragon.
W tym momencie wszedł pierwszy klient. I aż samemu nie chce mi się wierzyć, kiedy to teraz opowiadam.
– Dzień dobry – powiedział szef, odwrócił się do mnie i znacząco kiwnął głową.
Powtórzyłem za nim, klient odmruknął coś i skierował się do półek z olejami. Pan Donek natomiast udał się na zaplecze, zostawiając mnie na pastwę mojego braku doświadczenia.
Klient był wysoki i raczej szczupły, ale widać już było na nim tę warstewkę sadła, która za kilkanaście lat zgrubieje i zmieni tego gościa w drugiego pana Donka. Zakola wjeżdżały mu głęboko na głowę.
Okulary na nosie, w ręku brązowa aktówka, lśniące buty. Postawił baniak oleju na ladzie i wygrzebał portfel z aktówki. Wszystko stało się błyskawicznie, a ja nie miałem pojęcia, co dalej. Przejechać po butelce czytnikiem, wpisać kod (ale skąd?), wbić cenę na kasę? Wykrztusiłem jedyne, co zdążyłem zapamiętać z parominutowego szkolenia.
– Faktura czy paragon?
Rozejrzałem się. Pomocy.
– Paragon… – odpowiedział klient i przyjrzał mi się uważnie. – Co się panu stało?
Odparłem, że nie, tego, że nic, uśmiechnąłem się jak najprawdziwszy debil i chyba poczerwieniałem. Przez cały ten czas próbowałem telepatycznie przywołać szefa.
– Jestem lekarzem. – Gość marszczył czoło i gapił się na mnie jak na coś bardzo ciekawego.
– Yyy… ale to naprawdę…
– Chyba złamany.
– Nie. Chyba nie – spierałem się.
– No, tylko zobaczę.
Dotknął.
– Złamany.
W tej samej chwili zobaczyłem, jak pan Donek wychodzi z zaplecza i rozdziawia gębę. Oto ja, podczas pierwszego dnia pracy, i mój pierwszy klient obmacujący mnie po twarzy.
– Trzeba to nastawić, bo jak tak się zrośnie, to będzie pan miał problemy z oddychaniem, szczególnie podczas snu. Kto wie, czy już się nie zrosło. Kiedy to się stało?
– Wczoraj rano.
Pytająco spojrzałem na szefa i już wiedziałem, że moja kariera sprzedawcy w sklepie motoryzacyjnym gwałtownie dobiega końca. Była dziewiąta dwadzieścia jeden, nawet nie zdążyliśmy spisać umowy na okres próbny.
Tymczasem klient, który chwilowo zapomniał o swoim nienabytym jeszcze oleju, otworzył aktówkę i wyjął z niej notes i pieczątkę.
– Trzeba się z tym jak najszybciej zgłosić do szpitala, tutaj napiszę panu nazwisko mojego kolegi, który dzisiaj wieczorem ma dyżur przy Grochowskiej.
– Ale to konieczne?
Klient zapewnił mnie, że tak.
– Wejdzie pan głównym wejściem – mówił, bazgroląc coś w notesiku. – Tam pan da tę kartkę pani w recepcji i ona pana skieruje do lekarza dyżurnego, doktora Lisa. Proszę tego nie lekceważyć.
– A… a jak długo muszę w szpitalu…
– Jeśli chrząstki nie zaczęły się jeszcze zrastać, to może udałoby się po paru dniach. Ale najczęściej to jest tak, że jakiś odprysk źle się ułoży albo tkanki się obleją i wtedy… W najgorszym wypadku do dwóch tygodni.
Spojrzałem na szefa – miał minę, jakby właśnie popuścił w spodnie. Wiedziałem, że potrzebuje pracownika na wczoraj i nie będzie tyle czekał.
Chwilę później obsłużony już przez pana Donka facet opuścił sklep z baniakiem oleju.
– Ja naprawdę nie mam złamanego tego nosa – powiedziałem.
Pan Donek zachował się w porządku. Co prawda musiałem pracować do końca dnia, żeby mógł sobie jakoś wszystko zorganizować, ale przynajmniej okazał się człowiekiem. Zapłacił mi podwójną dniówkę, nie podpisaliśmy żadnych papierów, życzył powodzenia i poklepał po plecach, mimo że doskonale wiedziałem, jak bardzo jest zły.
A wieczorem pojechałem do szpitala.
Zanim na dobre zdążyłem się rozejrzeć, recepcjonistka o aparycji trolla wzięła mnie w obroty. Kazała wypełnić jakiś formularz, gdzieś zadzwoniła, potem znowu, aż wreszcie poprowadziła mnie zatłoczonym korytarzem.
Kto wie, jak boli złamany nos, powinien się cieszyć, że nie spotkał doktora Lisa. Gdybym czekając pod drzwiami jego gabinetu ze zdjęciem rentgenowskim, wiedział, co czeka mnie w środku, prawdopodobnie bym uciekł.
Doktor Lis miał czarną czuprynę i szczery, szeroki uśmiech.
– Niech pan siada – powiedział znad kartek.
Usiadłem.
– No dobrze, ja wszystko o panu już wiem, ale proszę powiedzieć. Co dolega?
Wskazałem na nos.
– Zdjęcie?
Położyłem. Uśmiechnął się jakoś tak pobłażliwie.
– Złamany. Głowa nie boli przypadkiem? Niewykluczone, że ma pan wstrząs mózgu. – Znowu uśmiech. – Zobaczymy najpierw, jak to wygląda. Możliwe, że odłamany kawałek kości jeszcze się nie zrósł, może zabieg nie będzie w ogóle… no, niech pan pokaże.
Złapał mnie za bolący, rozwalony i napuchnięty nos, po czym pociągnął w dół, szarpnął w górę i na boki. Zawyłem.
– Jeszcze chwilę.
Łzy płynęły mi z oczu, a ból wwiercał się głęboko w głowę. Zawyłem ponownie, czułem, że odpływam. Doktor Lis założył rękawiczkę, wepchnął mi do nosa dwa palce i zaczął gmerać.
Skończył, puścił i wstał, a ja, oddychając ciężko, zobaczyłem, że jego gabinet się przechyla i ściana zbliża się do mnie, by mnie zgnieść. Przeniosłem wzrok na doktora Lisa, powolutku podnoszącego słuchawkę telefonu.
Lekarz delikatnie poklepał mnie po policzku i podał wodę w plastikowym kubeczku. Gdy pozbierałem się z podłogi, wyjaśnił, że chciał nastawić nos ręcznie, bo pozwoliłoby to uniknąć operacji, okazało się jednak, że jakaś tam chrząstka zaczęła już najwidoczniej obrastać inną chrząstką, a na dodatek coś tam jeszcze, czego nie zrozumiałem. Długo nawijał o tym, co mi będą robić, ale nie słuchałem – najważniejsze, że straciłem robotę, zanim na dobre ją zacząłem. „Trzeba będzie operować”, sfinalizował rozmowę takim tonem, jakim się mówi: „Poproszę trzydzieści deko baleronu” albo: „Przełącz, Krystyna, na Polsat”. Nie dali nawet pojechać do domu. „Dostanie pan piżamę i wszystko, co potrzebne”, usłyszałem.
Potem od razu zapakowali mi kilka piguł, musiałem też porozmawiać z jakimś brodatym mężczyzną, który był tak spokojny, że aż wkurwiał. Pytał o bzdury i skrzętnie je notował. Zapytał mnie nawet o orientację, na co wymownie spojrzałem mu w oczy.
Niedługo później, w gustownym niebiesko-białym uniformie trafiłem do sali z Kurzem i Marudą. Ale to już wiecie.
Kiedy po pracy nie wróciłem na noc do domu, starzy raczej się nie zdziwili, przyzwyczajeni byli do zasypiania ze świadomością, że ich jedynak prawdopodobnie robi właśnie coś, o czym woleliby nie wiedzieć.
Położyłem się więc po całym tym parszywym i stresującym dniu i wygodnie wyciągnąłem nogi. Zasnąłem niemal natychmiast.
We wtorek rano pożyczyłem od Kurza komórkę i wysłałem rodzicom wiadomość, że przykra sprawa, nos złamałem, pozdrawiam ze szpitala, NIE PRZYJEŻDŻAJCIE. Było pewne, że jak tylko matka się dowie, że tutaj trafiłem, rozpęta piekło. Nie znacie jeszcze mojej matki.
Kurz uważa, że największą pomyłką ludzkości było wynalezienie telefonu komórkowego. Ja uważam, że znacznie gorzej się stało, że zajebano mi mój własny, ale Kurz twierdzi, uwaga, że to dobrze.
– Zobacz, Grzesiu – tłumaczył po śniadaniu – wyszedłem do kibla i mam cztery nieodebrane, oszaleć można przecież.
Oddzwaniał więc do swoich kontrahentów, do księgowego, do odbiorców towaru, hurtowników, do pań z ZUS-u, do żony, do syna, który go zastępował, i do klientów, najczęściej rozczarowanych faktem, że Kurz pozwolił sobie na luksus bycia chorym.
Wyjaśniał mi, że w dzisiejszych czasach własny biznes to jedyne wyjście, żeby jako tako żyć, ale i łańcuch, którym przykuwasz się do swojej książki przychodów i rozchodów. Twierdził, że od sześciu lat nie miał dnia wolnego, pracował we wszystkie soboty, w niedzielę nurkował w rozliczeniach, zamówieniach, PIT-ach, w tym morzu zbędnego papieru. Najgorsze, że nic jeszcze nie odłożył, bo wszystko idzie w firmę, zdarzało mu się nawet pół miliona dochodu na czysto rocznie, i wszystko w firmę. Co prawda kupił samochód, działkę nad jeziorem też, ale oszczędności zero, to jakiś absurd, zarabiasz, zarabiasz i nic.
– Pakuje się wszystko w tę czarną dziurę o nazwie, którą wymyśliłeś z żoną na szybko przed złożeniem wniosku o wpis do ewidencji. Zwiększasz areał dostaw, rozwijasz sieć, tworzysz nowe oddziały, zatrudniasz ludzi, budujesz magazyny. Nic nie zostawiasz, bo ciągle liczysz, że dzięki inwestycjom zwiększysz dochód w przyszłym roku. I często tak jest, dzięki Bogu, branża farmaceutyczna od kilku lat przeżywa dynamiczny rozwój, ale wszystko znowu pakujesz w firmę.
Usiłowałem odpowiadać, kiwałem głową, trochę podnosiłem na duchu, powtarzając, że nie no, spokojnie, wkrótce na pewno będzie lepiej, czułem jednak, że pierdolę głupoty. Nie miałem pojęcia, o co chodzi w prowadzeniu firmy ani jak rozmawiać z facetami takimi jak on, którzy prawie wszystko, na co w życiu czekali, mają już za sobą.
Pierwszy dzień w szpitalu upłynął na badaniach i takich właś-
nie rozmowach z Kurzem. Wieczorem przyjechali rodzice.
Czyli wiadomo.
Pierwsza na salę wpadła mama – zaaferowana, podniecona, wymachując rękami. Waży jakieś dziewięćdziesiąt kilogramów i podejrzewam, że w martwym ciągu mogłaby szarpnąć więcej ode mnie. Wjechała na oddział z tą swoją trwałą jak beton i makijażem grubości zeszytu.
– Synek… – jęknęła, jakbyśmy się nie widzieli co najmniej trzy lata, a ja leżał tu bez nóg, rąk i głowy.
Ze zgrzytem odsunęła krzesło (budząc przy tym Marudę), dopadła mnie i zamknęła w swym mocarnym uścisku. Doskonale, jeszcze żebro mi złam.
– Synek – powtórzyła i spojrzała mi w oczy.
– Dobra, mama, daj spokój…
Ale ona nie miała zamiaru dać mi spokoju. Przeszła w tryb: „jezusmaria, nieszczęście”, co nieodłącznie wiązało się z tym, że ładowała w poszkodowanego potworne ilości jedzenia. Tak jest od zawsze – jak oblałem maturę próbną, traktowała mnie jak gęś tuczną, jak tata złamał nogę, prawie nie wychodziła z kuchni, jak dziadek umarł, chciała się zajeść na śmierć.
– Masz tu, synek, przyniosłam ci...
No i poszło. Pulpety w słoiczku („zjedz od razu, jeszcze dzisiaj, bo nie masz lodówki”), kiść bananów, trzy pomarańcze, sterta kanapek („z szynką, z edamskim, z kotletem”), dwa soki Kubuś i jeden litrowy z Hortexu, trzy liony, deserowa czekolada Goplany (nie lubię), pół chleba w folii, konserwa z tuńczykiem, dwie frankfurterki w aluminiowym kokonie i bakaliowe jeżyki.
– Mama, no ale co ja, wał przeciwpowodziowy buduję? Gdzie ja to w ogóle…
Kazała nie dyskutować. Nie wiadomo, jak długo tu będziesz siedział, pan doktor mówi, że nawet dwa tygodnie, Boże, Grzegorz, coś ty narobił?
Kiedy matka zwraca się do mnie per „Grzegorz”, nie „Grzesiu”, nie „synek”, wiadomo, że sprawa jest poważna. Westchnąłem więc tylko i postanowiłem wywiesić białą flagę. Wciśnięto mi jeszcze gruby notatnik i dwa długopisy, żebym mógł się porozumiewać z pielęgniarkami i pacjentami, kiedy gardło będzie mnie bardzo bolało.
– To nie gardło, mama, no proszę cię… To nos!
Dopiero wtedy zobaczyłem ojca.
Koszulę miał wpuszczoną w spodnie, podciągnięte tak, że jeszcze centymetr, a pasek zacząłby ocierać pachy, idealny przedziałek bielił się na środku głowy. Na ręku zegarek po dziadku, na stopach traperki.
– Cześć, tata.
Przywitał się i rozejrzał po sali, jakby szukał jakiegoś wyjścia ewakuacyjnego.
– No i jak się czujesz? – Mama położyła mi rękę na czole.
– Dobrze, naprawdę dobrze. Wszystko dobrze.
– Co ty znowu narobiłeś – bardziej stwierdzenie niż pytanie.
– Nic no, telefon mi zajebali.
– Nie wyrażaj się! – syknęła.
– Nie wyrażaj się – powtórzył za nią ojciec.
– Ale jak? – dopytywała. – Gdzie?
– Na Harnasiach.
– Wiesz, kto to był?
– Mama, a czy ja ich o dowody prosiłem?
– Nie krzycz na mnie – syknęła znowu, podniosła rękę i podrapała się po szyi. – I co będziesz miał robione?
– Operację.
– Operację…
– No, operację. Jakąś małą, na nos, ustawianie go czy coś.
Patrzyła na mnie bez słowa. Wyraźnie zbierało jej się na płacz.
– Mama, daj spokój, to nic takiego.
– Daj spokój – powtórzył tata.
Westchnęła raz jeszcze i zaczęła grzebać w torebce.
– A kiedy ta operacja?
– Pojutrze, w czwartek znaczy.
– Uhm.
– Wieczorem, więc przyślę SMS-a, tu z komórki od pana Leszka…
– Dzień dobry – uśmiechnął się Kurz. – Leszek Czystecki, miło mi.
Gdy pocałował mamę w dłoń, odrobinę zmiękła. Ojciec kiwnął głową, podał rękę. Nikt się nie odzywał, Maruda gapił się, jakby za tę scenę sam zapłacił dwójaka.
Mama wróciła do grzebania w torebce. Przyglądałem jej się uważnie. Zacięta mina, ręce w nieustannym ruchu. Wiedziałem, że gdyby zmyła ten makijaż, nie kręciła włosów i stanęła przed światem bez toreb z żarciem i bez kolorowych gazet co poniedziałek i środę, czułaby się naga, nieprzygotowana. Zastanawiałem się czasem, jaka była w młodości. Przecież na pewno nie taka… Grzebała w torebce tak długo, aż znalazła, czego szukała.
– Masz – wcisnęła mi coś w dłoń.
Była to pomarańczowa piłeczka antystresowa, miękka, śmierdząca gumą, z białym nadrukiem kwiatka. Zdębiałem.
– Mama – szepnąłem. – Po diabła mi taka piłeczka?
– Trzymaj, będziesz tu leżał, sam… – uśmiechnęła się do Kurza przepraszająco. – Musisz się czymś zająć.
– To gazetę poczytam.
– Weź.
– Mama, błagam cię, to jest gumowa piłeczka, ja mam dwadzieścia trzy lata!
– Patrzcie go, bohater… – mówiła, nie patrząc na mnie. – Jak się będziesz denerwował, to sobie pościskasz, to bardzo pomaga.
„Pościskaj piłeczkę”. Jakby to któryś od nas słyszał, toby mnie na osiedlu zabili śmiechem. Pomarańczowe gumowe świństwo z nadrukowanym białym kwiatkiem. Trzeba to gdzieś dobrze schować, przecież któryś z chłopaków może mnie odwiedzić.
Siedzieli jeszcze z pół godziny, ojciec zagadał z Kurzem o polityce, matka przycupnęła na krześle i patrzyła to na mnie, to za okno. Odetchnąłem, dopiero kiedy poszli.
Na kolację były dwie kanapki, jedna z szyneczką, druga z żółtym serem i herbatka. Siorbałem, zajadałem, Maruda sapał wściekle.
Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że tak może mi smakować kanapka z masłem i kawałkiem jakiejś – no, powiedzmy to sobie szczerze – nędznej szynki. Czy sera. A tu proszę, delicje.
– Dobre. – Wielkodusznie podzieliłem się swoim spostrzeżeniem z kolegami.
Kurz zrobił niewyraźną minę. Może od trzydziestu lat jadał takie kanapki na śniadanie i miał ich już dość, a może po prostu nagle stracił do mnie szacunek. Maruda łypał ze swojego łóżka, jakby się zastanawiał, czy znowu z niego żartuję. Postanowiłem już nic więcej nie mówić o kanapkach i poprosiłem Kurza, żeby dał wysłać drugiego SMS-a.
Numer Weroniki znałem na pamięć. Pół roku wcześniej robiłem na stróżówce, gdzie był stacjonarny, a szef nie sprawdzał, to łupałem do niej kilkanaście razy na dobę, próbując ją nakłonić, by mi opowiadała o bieliźnie i co teraz robi, jak na filmach, ale mimo dużego w tych staraniach zapału osiągnąłem właściwie tylko tyle, że mi jej numer został w pamięci.
„Czesc sorry ze sie nie odzywalem przez caly dzien wczoraj al w szpitalu. Bo ten nos zlamany przyjdziesz?”
Kurz zapewnił, że mogę pisać, kiedy chcę, ma telefon na firmę i tych SMS-ów, MMS-ów, minut, godzin, tego całego trzy gie i cztery gie, ofert nielimitowanych, dodatków i promocji dostaje miliard, a nie wie nawet, jak włączyć internet na komórce.
Pogadaliśmy trochę, bez telewizora. Okazało się, że cierpi na jakieś niebezpieczne zapalenie tkanek w uchu. Twierdził, że za diabła nie chciał iść do szpitala, ale żona mu zagroziła, że jak się za siebie nie weźmie, złoży papiery o rozwód.
Miał pięćdziesiąt parę lat, od dwunastu miesięcy żył na bajpasach i nie chciał spuścić swojego małżeństwa w kiblu, bo jak stwierdził, to jedyna rzecz, która mu w życiu jakoś wyszła.
– Mój syn jest w twoim wieku, wiesz? – zagadnął, kiedy skończył się rutynowy obchód lekarza i jego dwóch asystentów. – Mniej więcej.
– Tak?
Siedziałem na łóżku i z braku lepszych zajęć gapiłem się za okno. Park, cieplutko i fajnie, a ja siedzę w pidżamie i czekam, aż doktor Lis przyjdzie, żeby pokroić mi nos.
Jednym uchem słuchałem Kurza i jego porad rodem z polskiego serialu: nie wkurzaj się tak na rodziców, martwią się, ciesz się, że się martwią, mnie ojciec miał w dupie, martwił się tylko o wódkę, wiem, co mówię. I tak dalej.
Podszedłem do okna i oparłem się o przyjemnie chłodny parapet. Na jednej z ławek, tuż pod lampą, siedział zarośnięty facet z książką. Miał rude włosy, upchnięte byle jak pod czapkę z daszkiem, i brodę prawie do kolan. Mimo że był już wieczór, w grubej pikowanej kurtce musiał się gotować.
– Łatwo panu mówić, bo to nie pan dostał zasraną pomarańczową piłeczkę!
Pomilczał chwilę, w końcu poważnym głosem zapewnił mnie, że tysiące dzieciaków w Polsce marzą, żeby móc dostać od rodziców taką zasraną pomarańczową piłeczkę.
– Oooooj, dobrze! – westchnąłem, zastanawiając się, czy uczestniczyłem kiedyś w nudniejszej rozmowie. Tymczasem Kurz nie dawał spokoju: mój Tomek jest twoim całkowitym przeciwieństwem, też niedobrze, za bardzo się z nami liczy, kochany chłopak, ale ani to dziewuchy żadnej, ani kumpli porządnych, sami jacyś tacy koślawi, skończył dobre studia, uczył się świetnie, stypendium naukowe i tak dalej, rozumiesz, ale jakoś z pracą cienko, zresztą prawie w ogóle nie szukał, no to pomaga nam w firmie. Odwróciłem się. Popatrzył na mnie uważnie.
– Jakby was wymieszać, toby każdemu wyszło na dobre – stwierdził.
Na co Heniu Jagiełło podzielił się cenną uwagą, że jest mężczyzną bezdzietnym. Czekaliśmy, aż dokończy, ale najwyraźniej już dokończył. Próbowałem właśnie wymyślić jakiś jadowity i diablo inteligentny komentarz, kiedy Kurz podał mi komórkę.
– Dostałeś wiadomość.
SMS od Weroniki.
Głęboki wdech.
„Hej,wyszlam dopiero z pracy,jade do domu,padam z nog Boże Grzegorz. Ale jak złamany ??? Zmęczona max Jutro przyjde moze”.
Ściskałem w dłoni pomarańczową piłeczkę. Nawet nie zauważyłem, kiedy wyciągnąłem ją z szuflady. Czytałem wiadomość, jakbym się spodziewał, że za trzecim czy czwartym razem w treści pojawi się coś nowego. Rozumiałem, że jest zmęczona, ale przecież ja tu leżę w szpitalu, pojutrze operacja. Czy to jest moja wina, że mi zajebali telefon?
A może rzeczywiście moja?
Weronika pracuje w jednej z tych prywatnych klinik, z których korzystają głównie mężczyźni w garniturach i kobiety bez poczucia humoru. Siedzi w recepcji na ostatnim piętrze galerii handlowej i przez osiem czy dziesięć godzin dziennie obdarza klientów uprzejmym uśmiechem, przez co w czasie wolnym właściwie nie uśmiecha się już w ogóle.
To już nie ta sama, radosna i seksownie wulgarna dziewczyna, która potrafiła wypić ze mną w parku zero siedem gorzkiej żołądkowej i przy której można było w tramwaju przyczepić gumę do fotela bez obaw, że tego nie zrozumie.
Teraz całą dobę szczelnie wypełnia jej aktywność zawodowa plus zmęczenie po tej aktywności. Do tego frustracja („bo Baśkę przenieśli do działu wyżej”), złość („następnym razem naprawdę mu coś powiem”) i obojętność („sam się przytul”).
Od kiedy zaczęła pracować w klinice, coraz częściej trzaskam drzwiami mieszkania, w którym wynajmuje pokój, a potem szwendam się po mieście, przysięgając sobie w duchu, że już nigdy się do niej nie odezwę. W końcu wracam do domu i gapię się w telefon. Napisze? Nie napisze? Zazwyczaj nie pisze.
Dopiero teraz, leżąc w szpitalu, zacząłem się zastanawiać, po co my właściwie jesteśmy razem. Dla ruchania na pewno nie. Miłe spędzanie czasu? Też nieszczególnie. Żeby jeszcze jakoś wyjątkowo gotowała…
Nie wiem, czy nie wolałbym, żeby po prostu sobie kogoś znalazła. Żeby powiedziała, że wybacz Grzesiu, mam cię w pompie, jest taki Jurek, Andrzej, Janusz czy inny Stefan i on mnie naprawdę kocha, a nie ty. Zaczynam chyba o czymś takim fantazjować.
Ciekawe, czy i ona wyobraża sobie, że podrywam pod budką z kebabem jakąś olśniewającą cycatą dupę. Jeśli tak, to na razie nie dała tego po sobie poznać. Trzeba jednak trochę jajec, żeby rzucić kogoś, z kim tyle się już przeżyło i w kogo tyle się już zainwestowało. Do tego te wspólne doznania, przygody i wspaniałe chwile, ten cały słodki lep, który człowieka oblepia, a potem jebs, i przed ołtarz, do żłobka, w życie z brzuchem i zakolami.
„Nie musisz, wszystko OK, odpocznij”, wklepałem i oddałem telefon Kurzowi, a potem zacząłem sobie wyobrażać kolejne warianty tego, co mi odpisze:
„Grzesiu, jak ja mogę nie przyjść? Przecież cię kocham, głupolu”.
„Kochanie, jasne, że przyjdę!”
„Żartowałam, zaraz będę! Coś ci przynieść?”
Im dłużej o tym myślałem, tym głębiej zapuszczałem się w chaszcze wyobraźni.
„Przyjdę bez bielizny. Mrrrau!”
„Nigdy nie spotkałam człowieka takiego jak ty…”
„Pragnę twojego nabrzmiałego kutasa!”
I tak dalej, i tak dalej.
Ale nie odpisała w ogóle.