Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fajrant - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Fajrant - ebook

Współczesna polska odyseja. Powieść o pokoleniu prekariuszy, które na własnej skórze doświadczyło jasnej i ciemniej strony otwierającego się świata. 

Wykształcony trzydziestolatek, bez realnych perspektyw na przyszłość, po sześciu latach spędzonych w Anglii na emigracji zarobkowej wraca z dwójką przyjaciół, Benkiem i Marią, do Polski, do swojego rodzinnego Miasteczka. Mają plan na wspólny biznes: otworzyć wirtualną agencję wyszukującą młodych piłkarzy.

Zaczynają z impetem, są na dobrej drodze, by pozyskać inwestora. Benek ma poczucie, że może wszystko, Maria, jego dziewczyna, czuwa nad logistyką, ich przyjaciel rozmawia z kontrahentami.

Świeżo upieczony biznesmen uczy się szybko: jak zadbać o wizerunek, jak prowadzić rozmowy. Poznaje środowisko – ludzi czasem groteskowych, ale bystrych i zdeterminowanych.

Jest przywiązany do Miasteczka. Tu się wychował, tu kopał piłkę i marzył, by zostać sławnym piłkarzem. Tu żyją jego rodzice, którzy całe życie pracowali w jednym miejscu: ojciec w hucie, matka w spółdzielni mleczarskiej. Praca dla pokolenia ich syna znaczy zupełnie coś innego…

Po początkowej euforii marzenia trójki przyjaciół o biznesie zderzają się z twardą rzeczywistością… Bogatsi o doświadczenie nie chcą jednak wracać do pracy w Anglii, zamierzają sami dyktować reguły gry. Burza zmian wisi w powietrzu.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-05974-6
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZJEŻDŻAMY

1

Mówiło się: „zjeżdżamy”, „zjeżdżamy do Polski”. Padały te słowa nieoczekiwanie, przynajmniej dla współlokatorów, czyli osób przypadkowych, a w każdym razie obojętnych. Ktoś po prostu oznajmiał to wieczorem, gdy reszta krzątała się w kuchni, wchodząc sobie w drogę, żaliła się na brak overhours, smażyła mielone albo po powrocie z roboty zdrapywała nożem wapno przyschnięte na bucie.

Tak to mniej więcej wyglądało tamtego dnia u schyłku zimy 2009 roku. Od rana wiało, wiało jak nieszczęście, i przed domem moim, a pewnie i Marii, i Benia, furkotały pudła, fruwały podziurawione worki i co tam lżejszego, co trzeba było upchać w walizkach. Mieszkaliśmy osobno tylko dlatego, że oni pracowali po drugiej stronie miasta Norwich — ja na północy, na farmie u Davida Attenborough, oni na południu. Beniu od ostatniego lata tyrał w oczyszczalni śmieci. Maria, jak zwykle najlepiej ustawiona, zatrudniona była w agencji pośrednictwa pracy, pieprzonym job centre z ofertami albo dla prawdziwych fachowców, czyli innych Polaków, albo menedżerów, czyli Brytyjczyków.

Wóz był pełny, przynajmniej zarezerwowana dla mnie część. Wczesnym popołudniem miałem podjechać pod ich dom, który różnił się od mojego tylko tym, że stał w innym miejscu. Zresztą miejsce też było prawie identyczne. Polacy na kwadracie, czyli w bliźniaku parę metrów dalej, stali jak co sobotę przed drzwiami w plastikowych klapkach i palili, w ogóle się nie odzywając. Któryś tylko machnął niedbale ręką w geście pozdrowienia i pogładził się po łysej, idealnie okrągłej głowie. Z wnętrza ich domu przez uchylone drzwi dobiegał odgłos maszynki elektrycznej. Golili się co sobotę albo i częściej. Jeden po drugim siadali z fajkami w ustach na krześle ustawionym w ogródku za domem i wzajemnie ścinali sobie, co przez tydzień odrosło. Dobiegał też stamtąd płacz dziecka — nie do zniesienia. Jego matką była Polka, wynajmująca od lat pół ulicy, by podnajmować mieszkania mniej rozgarniętym rodakom, nie tylko zresztą im. Przyjechała na Wyspy na długo przed falą imigracji po wejściu Polski do Unii. Ojcem dziecka był Hindus, który Bóg wie czym się zajmował, ale jeździł zawsze dobrymi brykami i zmieniał je co kilka miesięcy. Parę razy widziałem go z Albańczykiem, Admirem, który dorabiał do pensji z hurtowni zabawek interesami na jatkach w wiosce zamieszkanej przez jego współplemieńców. Tam zaopatrywali się w mięso z rytualnego uboju Arabowie, a raczej muzułmanie. Podobno on dostarczał tam zwierzęta, skąd, nie wiem.

Dwie ulice dalej rozciągał się rewir nazywany przez wszystkich dzielnicą muzułmańską. Meczet stał tam na meczecie, częściej można było spotkać kobietę w burce niż w spódnicy, ze sklepów dobiegała słodka woń przypraw i perfum z drzewa sandałowego. Chyba większość stanowili Pakistańczycy. Od paru miesięcy mieli na pieńku z Brytyjczykami z okolic, którzy w zasadzie stracili prawo wjazdu na ten teren. Jeden z nich, Johnny Wane, nawiasem mówiąc, znajomy Marii, woził się tam swoją furą i próbował zmienić ten stan rzeczy. Najczęściej w soboty i po pijanemu. Trochę prowokował. Którejś nocy zatrzymał się na światłach, gdzie go dopadł poplecznik jednego z imamów. John opowiadał wtedy do kamery w telefonie pasażera o tym, co stało się z dzielnicą jego młodości, przez otwarte okno wywiązała się krewka dyskusja, aż brodaty poczęstował go sierpowym, pokrwawiony Johnny wysiadł, ale w sekundzie, jak spod ziemi, zjawił się tabun muzułmanów i prawie go zabili. Ci bali się tylko Polaków i Litwinów. Gdy o zajściu usłyszał Szymek Bogaj, którego znaliśmy jeszcze z roboty na mrożonkach — tam najczęściej wysyłali Polaków z job centre — postanowił pomścić Johnny’ego. Pojechali w trzech. Sytuacja wyglądała niemal identycznie. Na światłach wywiązała się kłótnia, Szymek zaczął się szarpać z którymś z tamtych, naraz z krzykiem na ustach zjawiło się tuzin ciapatych, ale nasi tak ich nawalili, że leżeli pod latarnią pokotem. Ciapaci — tak mówiło się na smagłych ludzi z Południa. Od tamtej pory tych przynajmniej Polaków omijali bokiem. Muzułmanie nie potrafili myśleć o ludziach ze Wschodu politycznie i chyba przyjęli to tylko jako porażkę w wymiarze sportowym, po której rewanż był wskazany, ale nie konieczny. Szymon w każdym razie też zaspokoił w ten sposób swoje ambicje.

— What the fuck?! — gruby Mike wyszedł ze swojej frytkarni, cały czerwony i spocony, prześmierdnięty olejem.

Odstawiłem na chwilę ostatnią torbę, którą upychałem w bagażniku, i podszedłem do niego pożegnać się. Powiedziałem spokojnie: — I go home. Finally. — Na to gruby rozwarł gębę i odparł z niedowierzaniem: — No. — Nawet to słowo akcentował w swoim dialekcie. Więc odpowiedziałem: — Yes.

Dało się go lubić. On chyba też mnie lubił, w przeciwieństwie do muzułmanów, których wyklinał, smażąc dorsza take away. Nieprzejęty zbytnio wyzwaniami globalistyki, oddawał serce tylko i wyłącznie podobnym sobie. Regularnie dawał mi zniżki. Tym razem poczęstował mnie rybą. Odpaliłem wóz, skubnąłem ciepłą frytkę z plastikowego pojemnika na desce rozdzielczej i włączyłem wycieraczki. Zaczął siąpić zimny deszcz.

Mijałem podręcznikowo wyprofilowane ronda, te wyrzucały mnie łagodnie na kolejne ulice, których nazw nigdy nie zapamiętałem. Paliłem papierosa i patrzyłem na Anglię, w której spędziłem najlepsze lata życia. Ceglane budynki, Darko Ivanović, z którym pracowałem kiedyś na taśmie — zatrąbiłem mu klaksonem, ale się nie odwrócił, Brytyjki o zmęczonych twarzach, wracające po pracy do domów z tej samej fabryki co czterdzieści lat temu, gdy przed napływem obcych można było pracować bez nerwów. Grupy nastolatków z różowymi włosami, w rurkowych spodniach, skaczących na deskach pod pomnikiem. Silnik pracował cicho, więc było słychać gruchot, gdy uderzały o bruk.

Z tego miasta wyjadą kiedyś nawet Polacy, myślałem, gdy mijałem sklep z meblami za jeden funt i widziałem, jak z wnętrza wielki Murzyn wynosił czerwony tapczan. Zostanie tylko mgła, skrywająca szyldy drogich, pustych hoteli, zielone puby i bank, w którym strażnik, widząc klienta o pszennej wschodniej twarzy, wzywa z zaplecza panią Sylwię, bo ta jako jedyna w placówce mówi w bezkostnym języku klienta. Zostanie tylko mgła, którą Brytyjczycy tak bardzo chcieliby wymazać z wizerunku, zepchnąć ją gdzieś dalej, najchętniej na południe, by zagubili się w niej ci, którym jeszcze świta w głowach myśl, by się tu wybrać. Ale tamci, którzy przybyli wcześniej, przecież w końcu odbiorą, co zabrane ich dziadkom, i wrócą do swoich Gwinei. Czarny Kontynent zaświeci, choćby na samym brzegu, i wtedy wyjadą tam kolejni, bo przecież światło płonie tylko tam, gdzie jest jakaś robota.

Na promie usłyszałem krzyk Marii wołającej mnie spod przeciwnej burty, stłumiony przez poryw wiatru. Postanowiłem się przejść. Było tam jak na stypie, kiedy ludzie z jakichś powodów wolą spacerować, niż siedzieć wspólnie przy stole. Tak dokładnie wypastowane buty miałem ostatni raz na Pierwszą Komunię. Poszedłem nawet przed wyjazdem do fryzjera, Bernard zresztą też. Klify w Dover, zwykle kredowobiałe, płonęły w zachodzącym słońcu, przypominając z oddali rozgrzaną do czerwoności płytkę. Mój cień padał na wodę — karykaturalnie długie nogi, nieproporcjonalnie mała głowa, bita przez grzywiaste fale. Morze wyglądało dokładnie jak siedem lat wcześniej, gdy celnik uparcie mylił Warszawę z Bukaresztem, i przekonywałem go, że nie mam nic wspólnego z przemysłem winiarskim. Wnętrze promu było betonowe i szare, szare były też uniformy pracowników. Rzadko zatrudniano na statkach ludzi ze wschodu Unii, chodziło o pewność, że ochrona przed szmuglem jest szczelna. Koszulę wpuściłem starannie do spodni z nowym, skórzanym paskiem, chyba nieźle leżała.

Zamówiłem w barze podwójne macchiato. Maria i Beniu siedzieli przy stoliku wpatrzeni w morze. Stanowili dobrze znany typ pary, w którym związek kobiety i mężczyzny jest niemal dosłowny. Nawet w samochodzie chcieli siedzieć razem z tyłu. Może i lepiej — niespecjalnie chciało mi się z nimi rozmawiać, a na samą Marię mogłem patrzeć we wstecznym lusterku. Powinni jej dać na imię María, z tą kreską nad „i”, bo z czarnymi włosami do ramion, z oczami jak aronie i z lekko zachrypniętym głosem przypominała kobietę z La Boca. Włożyła czerwoną bluzkę zapinaną na guziki. Spała. Srebrny łańcuszek ginął pomiędzy piersiami. Gdzieś niżej musiał być krzyżyk.

— Zatrzymaj się na cepeenie. — Ben ciągle używał nazwy z dzieciństwa. Do toalety też poszli razem. W spokoju paliłem papierosa.

Beniu pierwszą robotę dostał w technikum, jako pomocnik na stacji benzynowej. Po prostu lał chrzczoną benzynę. Miał wyciągać cały tysiąc złotych, oczywiście na czarno. Wyleciał trzeciego dnia, bo odpalił papierosa przy dystrybutorze. Przez jakiś czas nawet wołali na niego „Cepeen”, ale że było za długie, skrócili do „Cep”, za co bił po mordzie. Farbował wtedy włosy na blond i stawiał je do góry na różowym żelu, który niechlujnie rozprowadzał, i zawsze przysychało mu to gdzieś za uchem, na czole. Był znany z tego, że co rusz na środku drogi kończyło mu się paliwo, w środku nocy dzwonił po pomoc.

Maria pierwszą fuchę, osiem złotych za godzinę, dostała w liceum — jako hostessa, gdy wybudowali w okolicy pierwszy Carrefour, ale zwolnił ją nowy szef, bo uznał, że jest za niska. Użył słowa: „mała”. Metr siedemdziesiąt trzy, przy idealnych proporcjach.

Między moimi dwoma ojczyznami rozciągała się tak zwana Europa. Płaska i przewidywalna. Interesowała mnie o tyle, o ile spadał kurs euro. Jechałem niemiecką autostradą. Chcieli mnie zmienić koło Hamburga, ale pragnąłem wziąć ją samodzielnie, więc wypiłem cztery red bulle i grzałem ponad dwieście, mijając tureckich szoferów, którzy pomiędzy maskami iveco urządzali sobie nocną wyżerkę jak w nocy w ramadan.

Przy granicy oczy miałem już na zapałkach. Nie nawykły do tej trasy, bo lataliśmy na święta samolotem, rzecz jasna Ryanairem, ze stadem rozwydrzonych panienek i nawalonych kolesi, którym regularnie pieprzyło się Luton z Heathrow.

Granica między RFN-em, jak mawiał mój ojciec, a krajem złodziei i bandytów, jak mawiał ojciec Benia, rozpuszczała się w żółtej mgle, w której wysoko przy szosie świeciły lampy jak stare grzałki.

— Ty coś ćpałeś? — tuż przed świtem usłyszałem klejący się głos Benia.

Dodałem gazu i odpaliłem papierosa. W radiu grali Jedyny hotel w mieście Skubiszewskiego. Motele świeciły jasnym różem. Spikerzy mówili więcej niż w stacjach angielskich. Głosy pojawiały się, charczały i znikały jak wzgórki z samotnymi zagrodami w oddali. Była czwarta nad ranem, więc okrągłe zdania nie znajdowały wielu odbiorców, dlatego ulatywały wzgardzone w kosmos w pogoni za innymi, począwszy od pierwszej audycji w dziejach, albo za wrzaskami Hitlera, który straszy już pewnie gdzieś tam brązowe karły w konstelacji Wolarza.

O takich rzeczach trzeba myśleć, by nie zasnąć. Potem po zjeździe z pierwszej autostrady droga staje się coraz węższa, z odnogami polnych dróg, prowadzących w czapy zagajników, które w półmroku przypominają tyłki bizonów. Otwarłem okno, powietrze znów było tłuste. W oddali zagwizdał pociąg. Gierkowskie kwadraty we wsiach stykały się ze sobą, a uczepione ich dachów anteny satelitarne przypominały wielkie uszy. Pewnie niewiele się zmieniło w środku: cienkie boazerie, komody na półpiętrze, góry rozchodzonych kapci, meblościanki, pasyjka na kredensie, fusy po wczorajszej kawie Jacobs Krönung, hałda węgla obok pieca CO, w gościnnym dywan od ściany do ściany. Podwórko pełne kół, pił, szpryc i pordzewiałych ścinków metalu, ułożonych jeden na drugim pod balkonem z sośniną powtykaną pomiędzy kratkę balustrady. Poszarpany przez psa fotel z poloneza wprost na ziemi, zbyt nisko, by sięgnąć z niego ręką do pordzewiałego stołu z rozchybotanymi nóżkami.

Czerwone lampki alarmu na murach otaczających podmiejskie rezydencje pulsowały w ciemności jak pieprz na czole rozwścieczonego hinduskiego sklepikarza w Norwich.

Mgły snuły się w dolinach, ale rynek Miasteczka na szczycie wzgórza tonął w słońcu. Był biały jak w Apulii.

2

— Co będziesz jadł? Zjedz coś ciepłego, zrobię ci jajka na szynce, wujek uwędził — powiedziała matka przez uchylone drzwi, zupełnie jak z dwadzieścia lat wcześniej, gdy leżałem skacowany po dyskotece w Malibu.

— A wiesz, jak Czesi na to mówią? — usłyszałem ochrypły głos ojca z kuchni. Nie czekając na moje domysły, wyjaśnił: — Emeneks. A i tak najlepsza jest na praskiej szynce, nazywa się pražská áunka.

— Ta od Mańka jest sucha, wujek robi mokrzejszą — oceniła matka nad skwierczącą patelnią.

— Nie tankuj u Hermana, tankuj u Zbyszka, jak się na Bór jedzie — dodał ojciec.

Nigdy nie potrafili uczynić dialogu spójnym, tylko pozornie zwracali się do siebie, każde prowadząc osobny przerywany monolog. Ojciec wciskał pogrzebaczem brzózkę w głąb pieca, pod sam komin, bo wtedy blacha najlepiej grzeje, i rytmicznie poruszał nim w przód i w tył, jak w dziewięćdziesiątym drugim, gdy demonstrował kolegom przy bufecie na festynie, co można zrobić z babą w lesie.

— Z czterech ci zrobię, musisz sobie pojeść po takiej drodze — wtrąciła ona.

On: — Szeremacha ostatnio wszedł w końcówce, szarpnął lewą jak chart, niby centrował, ale minął chłopa, zawinął jeszcze z powrotem do rogu karnego i tak zadupił, że gliniarzom za bramką czapki pospadały. — Otarł z rąk sadzę w brudną szmatę i dokończył: — A w trzech ostatnich minutach im dwie wsadzili, i sezon jak psu w dupę. To co, nie sprzedają meczów?

W ten sposób się cieszyli. Tylko tak potrafili przepracować paroletnią rozłąkę, bez zbędnych scen, pozwalając spokojnie wrócić dawnym rytuałom. Gdy ojciec wyszedł na podwórze, matka ścisnęła mnie mocno za kości policzkowe swoimi drobnymi dłońmi i szorstkim palcem naznaczyła znak krzyża na moim czole, na którym została plamka tłuszczu.

— Ty wiesz, że Hoflery chyba przejmą pałac? — rzuciła, myjąc później garnki w zlewie.

— Co?! — zdziwiłem się, bo brzmiało to nierealnie.

— Tak ludzie mówią. Nawet w „Kurierze” pisali i w internecie. Może skończy się jak zwykle na gadce, ale kto wie? Wszyscy paplają. Podobno sprawa jest w sądzie.

— I co, wójt gdzie się wyniesie, do stodoły?

— Wykupić podobno gmina ma, dogadać się chcą. Hoflery też nie mogą tak przegonić miasta z budynków, bo byłaby afera, ale chcą odzyskać swoje. Mnie się widzi, że mają prawo — tyle im zabrali, a dużo dobrego przed wojną dla ludzi zrobili. Byleby tylko dom kultury zostawili w spokoju. — Matka była całą sprawą przejęta, bo chadzała tam na rozmaite zajęcia w ramach Uniwersytetu Trzeciego Wieku.

— Starozakonni wykupili browar — ojciec zaczął ważniejszy dla niego temat. W Miasteczku przez setki lat istniał słynny na cały kraj browar, nazywał się „Sławne”. Po odzyskaniu niepodległości działał w formie spółdzielni, po wojnie popadł w ruinę, a po transformacji syndyk za bezcen sprzedał budynki. Polski Żyd nazywał się Jakubik i był już właścicielem dziesiątek podobnych browarów w całym kraju, które obracał w popularne marki.

Usłyszałem na ganku ciche „psst”. Ojciec podał mi zieloną, ciężką butelkę sławnego i pozwolił mi w drodze wyjątku wypić pierwszy łyk. Przez uchylone drzwi widać było niskie kamienice naprzeciwko i lipy przy kościele, które wypuściły już pierwsze liście. Do sieni wpadał z ciepłym wiatrem świergot ptaków. Trąbki kurzu przemieszczały się, wirując, przez rynek, nagle, gdy wiatr ucichał, opadały na ziemię, a po chwili podnosiły się, nabierały obrotów, pędu. O bielone mury ocierały się koty.

— No i spodziewałbyś się? Starozakonni wykupili druciarnię. Tylko czekać, aż otworzą znowu jatki. A niech otwierają. Przynajmniej Araby nie przyjadą. — I pociągnął porządnie z gwinta.

Przed wojną właścicielami druciarni byli bracia Hersz — tyle wtedy wiedziałem. Ojciec zawsze mówił „starozakonni”, nigdy Żydzi. Często o nich opowiadał, w ostatnich latach jakby częściej. Dziadek, który zmarł w czasie mojej emigracji i na którego pogrzeb szef nie chciał mnie z początku zwolnić, bo przecież to tylko dziadek, też ich tak nazywał. W zasadzie nikt nie wiedział, skąd się tu wzięli. Przed wojną Herszowie założyli wielką fabrykę drutu, gwoździ, śrub i walcownię. Zatrudniali tam napływających rodaków, co podobno mierziło miejscowych. Z trzech tysięcy mieszkańców ponad jedną trzecią stanowili Żydzi. Ale dziadek zawsze podziwiał ich solenność. Tylko dzięki robocie w branży mięsnej — opowiadał — stary furman Kubański prowadził filozoficzne rozhowory z Mosze-Joelem. Tylko dzięki robocie w ogóle ze sobą gadali. Ręce to znak Boga, że trzeba pracować, powtarzał, inaczej byłyby, bez dwóch zdań, nieruchome.

Była niedziela, więc ojciec nie pracował. Dopiero co wrócił z kościoła, matka chodziła na popołudniową mszę, bo przed południem gotowała obiad. Nic się nie zmieniło. Wstał, ogolił się staranniej niż w tygodniu. Wyperfumował się i włożył czarną marynarkę. Wyjrzałem przez okno i spojrzałem na kościół. Msza skończyła się i stał z kolegami w kręgu jak nad paleniskiem, ale to był tylko dym z papierosów. W soczystym świetle stali czarni jak kruki, w kaszkietach na głowach, z rękami w kieszeni. Silny wiatr przerzucał po niebie chmury, a gdy padał na nich cień, znikali.

Wrócił, położył się na kanapie i włączył telewizor. Na bladym ekranie orangutan drapał się po tyłku. Programy o cudach życia, z komentarzem Krystyny Czubówny, wprowadzały w domu edeńską, nabożną aurę. Matka zbierała szumowinę z rosołu, ojciec wstał, by pilnować pieca. Sięgnął do kredensu, wyciągnął pół litra i kieliszki.

— Nie no, przed obiadem? — zaperzyła się matka.

— Komuna obalona, teraz obalimy co innego. — Od wielu lat nie traktował jej poważnie. — Taka okazja raz na siedem lat. Twój syn wrócił. — Wreszcie mógł się napić. Ojciec, nawet na emeryturze, nigdy nie pił wódki w tygodniu; nigdy też nie pił dzień przed pracą ani w post.

Matka rozlała do talerzy rosół, a ojciec podniósł kieliszek z toastem: — Tolko głup nie pije w sup. — Matka długo utyskiwała, że wycofali ze szkół mundurki. Oboje zawsze przychodzili na patriotyczne apele, ufając w ustawowy porządek i niedekretowaną słuszność takiej postawy. Nigdy za to nie widziałem ich na żadnej manifestacji czy proteście, które parę razy przytrafiły się w Miasteczku. Pamiętam dobrze tę największą demonstrację, Solidarności, tuż przed upadkiem komuny. Ojciec stał ze mną za rękę w bocznej ulicy, z zapałką między zębami, wpatrzony w rozkrzyczany tłum, potem szarpnął mnie za rękę i zniknęliśmy w mroku Browarnej.

Matka nie zmieniła się. Patrzyłem długo na jej twarz, wciąż matową i miodowożółtą, tak że nie sposób było orzec, czy jest czerstwa i żywa, czy trupia; na czarny, wijący się wokół szyi warkocz, który co chwilę dociskała do ramienia policzkiem. Zawsze twierdziła, że szczęście może dać tylko dom, małżeństwo, dziecko i etat. Była zdania, że degeneracja człowieka zaczyna się, gdy zatrudnia w domu sprzątaczkę, a upadek obyczajów nastąpił, gdy uczniowie w szkołach przestali uprawiać warzywniaki. Podała schabowego z kapustą i oznajmiła swój nowy dogmat, że największym oszustwem, jakiemu uległo moje pokolenie, nie były drogie mieszkania na kredyt, lecz wiara, że rodzinę warto zakładać po trzydziestce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: