- promocja
Fatum i furia - ebook
Fatum i furia - ebook
Każda historia ma dwie strony, tak samo jak każdy związek można oglądać i oceniać z perspektywy dwóch osób. Czasami kluczem do udanego małżeństwa niekoniecznie są jego prawdy, ale sekrety. Osią wydarzeń tej bogatej, wielowarstwowej powieści Lauren Groff jest historia jednego z takich małżeństw na przestrzeni dwudziestu czterech lat.
W wieku dwudziestu dwóch lat Lotto i Mathilde są piękni, czarujący, szaleńczo w sobie zakochani i predestynowani, by osiągać największe życiowe sukcesy. Dziesięć lat później ich małżeństwo wciąż pozostaje przedmiotem nieustającej zazdrości przyjaciół, ale różne sprawy między dwojgiem wybrańców bogów nie układają się tak gładko, jakby mogło się wcześniej innym wydawać. Dzięki stopniowo ujawnianym tajemnicom i wielokrotnym zawirowaniom losu głównych bohaterów zagłębiamy się w opowieść o miłości, sztuce, pasji twórczej i władzy. Głęboka, zaskakująca, porywająca historia, która porusza zarówno umysł, jak i serce.
Wspaniała, wielowątkowa powieść Fatum i furia Lauren Groff trafia do rąk polskich czytelników w nowym przekładzie Jerzego Kozłowskiego.
Jest tu tak wiele zdrady, zemsty i seksu, że czyta się tę powieść jak grecką tragedię
. – The Observer
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-966994-5-9 |
Rozmiar pliku: | 728 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Z nieba spadła nagle kurtyna gęstej mżawki. Morskie ptaki zakończyły strojenie swoich instrumentów, ocean zamilkł. Światło nad wodą poszarzało i przygasło jak na widowni.
Plażą nadchodziło dwoje ludzi. Ona w zielonym bikini, chociaż był chłodny majowy dzień w Maine, jasnowłosa, wyrazista. On wysoki, promienny, migotało w nim jakieś światło, które przykuwało i zatrzymywało na sobie wzrok. Mathilde i Lotto.
Przez minutę przyglądali się pozostałej po przypływie kałuży pełnej kolczastych żyjątek, które znikały we wzbijanych tumanach piasku. Potem on ujął jej twarz w dłonie, pocałował jej blade usta. W tej chwili mógłby umrzeć ze szczęścia. Ukazała mu się wizja – morze wzbiera i wciąga ich w głębiny, jęzorami prądów zlizuje z nich ciało, przesuwa kości po koralowych trzonowcach. Mając ją obok siebie – pomyślał – wypłynąłby na powierzchnię ze śpiewem na ustach.
Cóż, był młody, miał dwadzieścia dwa lata, i tego ranka wzięli potajemnie ślub. W tych okolicznościach można mu wybaczyć pewną egzaltację.
Palce Mathilde wsunięte pod jego kąpielówki parzyły mu skórę pośladków. Popychała go, by tyłem wspiął się na porośniętą groszkiem nadmorskim wydmę, i poprowadziła go w dół, do miejsca, gdzie osłaniała ich przed wiatrem piaszczysta ściana i było cieplej. Pod górną częścią jej kostiumu gęsia skórka przybrała sinoniebieski, lunarny odcień, a brodawki z zimna cofnęły się do wewnątrz. Teraz już klęczeli, chociaż piasek był gruby i wbijał się w kolana. Nie zważali na to. Zamienili się w same usta i dłonie. Zaplótł jej nogi wokół swoich bioder, przygniótł ją do ziemi, przykrył swoim ciepłem, aż przestała dygotać, stworzył ze swojego grzbietu wydmę. Jej obtarte kolana uniesione były ku niebu.
Pragnął czegoś niewyrażalnego i przepotężnego: czego? Chciał się w nią ubrać. Wyobraził sobie, że już zawsze ogrzewa go jej ciepło. Do tej pory wszyscy od niego odpadali jak kostki domina, jedno po drugim; z każdym ruchem wgniatał ją coraz głębiej w piasek, żeby nie mogła go zostawić. Wyobraził sobie, że będą tak się pieprzyć na plaży całe życie, aż się staną jedną z tych par staruszków o skórze niczym lakierowane jądro orzecha włoskiego, które rano wychodzą na spacer z kijkami. Nawet gdy się zestarzeją, będzie ją prowadził jak do walca między wydmy i tam będzie uwodził jej seksowne delikatne ptasie kostki, plastikowe biodra, bioniczne kolano. Na niebie ratownicze drony błyskające światłami, dudniące: Lubieżnicy! Lubieżnicy!, żeby ich zawstydzić i przegonić. Coś takiego, przez całą wieczność. Zamknął oczy i się rozmarzył. Z jej rzęsami na policzku, opleciony jej nogami, pierwsze skonsumowanie tej przerażającej rzeczy, której dokonali. Małżeństwo znaczy na zawsze.
.
Skończyło się za szybko. Gdy krzyknęła, ukryte za wydmą mewy wystrzeliły w nisko wiszące chmury jak gruby śrut. Później pokaże mu otarcie na wysokości ósmego kręgu od muszli małża, kiedy wgniatał ją i wgniatał w piasek. Przywierali do siebie tak mocno, że gdy się zaśmiali, jego śmiech dobywał się z jej brzucha, a jej – z jego gardła. Całował kości policzkowe, obojczyk, blady nadgarstek Mathilde z błękitnymi żyłkami przypominającymi korzenie. Jego straszny głód nie został zaspokojony, choć na to liczył. Koniec zauważalny w początku.
– Moja żona – powiedział. – Moja i tylko moja. – Może zamiast się w nią ubrać, połknie ją w całości.
– O? – zdziwiła się. – W sumie. Stałam się częścią twojego dobytku. Moja królewska rodzina wymieniła mnie na trzy muły i cebrzyk masła.
– Kocham twój cebrzyk masła – rzekł. – Teraz mój cebrzyk masła. Tak słonego. Tak słodkiego.
– Przestań – przerwała mu. Zniknął jej nieodłączny nikły uśmiech i jej spoważniała twarz z bliska lekko go przeraziła. – Nikt nie jest niczyją własnością. Dokonaliśmy czegoś większego. Nowego.
Spojrzał na nią w zamyśleniu, delikatnie skubnął zębami czubek jej nosa. Przez te dwa tygodnie kochał ją całym sercem i w tym rozkochaniu brał za coś przezroczystego, taflę szkła. W samym centrum jej istoty dostrzegł dobroć. Tylko że szkło jest kruche, będzie musiał uważać.
– Masz rację – przyznał, a pomyślał: Nie. Pomyślał, jak głęboko teraz jedno należy do drugiego. Jak trwale.
Między jego i jej skórą powstała cieniutka przestrzeń, gdzie ledwie mieściło się powietrze i gdzie teraz chłodziła się warstewka potu. A mimo to wślizgnął się tam ktoś trzeci – ich małżeństwo.
2.
Przeprawiali się po skałach w stronę domu, w którym o zmierzchu zostawili zapalone światło.
Jedność, małżeństwo, suma oddzielnych części. Lotto był głośny i jasny; Mathilde – cicha, czujna. Łatwo uwierzyć, że jego część była tą lepszą, tą, która nadaje ton. Prawda, że wszystko, co dotychczas przeżył, stopniowo zmierzało ku Mathilde. Że gdyby życie nie przygotowało go na chwilę, w której na scenę weszła ona, nie byłoby ich.
Mżawka przeszła w deszcz. Ostatni odcinek plaży pokonali biegiem.
.
Lotto przepadał za tą anegdotą. Urodził się, zawsze to powtarzał, w spokojnym oku cyklonu.
.
Jego matka była wtedy piękna, a ojciec wciąż jeszcze żył. Lipiec, koniec lat sześćdziesiątych. Hamlin na Florydzie. Dom w stylu plantacyjnym był tak nowy, że na meblach wciąż wisiały metki. Okiennice nie zostały dobrze przykręcone i potwornie łomotały, gdy rozszalała się dzika burza.
Potem, na krótko – słońce. Z drzew pomarańczowych skapywały krople deszczu. W tej pauzie na pięciu akrach rodzinnych nieużytków szumiała rozlewnia wód. Na korytarzu dwie służące, kucharka, ogrodnik i brygadzista z rozlewni przyciskali uszy do drewnianych drzwi. W pokoju Antoinette unosiła się w białej pościeli jak na wodzie, gdy olbrzymi Gawain przytrzymywał rozpaloną głowę żony. Sallie, ciotka Lotta, czekała w kuckach, żeby chwycić dziecko.
I oto się ukazał; niczym chochlik ze swoimi długimi kończynami, z wielkimi stopami i dłońmi oraz nadzwyczaj silnymi płucami. Gawain podniósł go do światła w oknie. Wiatr się znowu wzmagał. Dęby dyrygowały burzą omszałymi ramionami. Gawain zaszlochał. Wspiął się właśnie na swój najwyższy szczyt.
– Gawain młodszy – rzekł.
Ale to w końcu Antoinette odwaliła całą robotę i gorące uczucia do męża już częściowo przeniosła na syna.
– Nie – rzuciła. Myślała o randce z Gawainem, sali kinowej obitej rdzawoczerwonym aksamitem i filmie Camelot na ekranie. – Lancelot – powiedziała. Jej mężczyźni będą mieli rycerskie imiona. Nie była pozbawiona swoistego poczucia humoru.
Zanim burza rozpętała się na nowo, przyjechał lekarz, żeby pozszywać Antoinette. Sallie natarła skórę dziecka oliwą. Miała wrażenie, że trzyma w dłoniach własne bijące serce.
– Lancelot – szepnęła. – Też mi imię. Pewnie nie raz za nie oberwiesz. Ale spokojna głowa. Już ja dopilnuję, żeby wołali cię Lotto.
A ponieważ była sprytna jak mysz prześlizgująca się za tapetą, mysz, którą zresztą przypominała, tak właśnie zaczęli go nazywać – Lotto.
Niemowlę było wymagające. Antoinette miała wymęczone ciało, pogryzione brodawki. Karmienie piersią jej nie wychodziło. Gdy tylko jednak Lotto zaczął się uśmiechać i spostrzegła, że jest jej maleńką wersją, z takimi samymi dołeczkami i wdziękiem, wybaczyła mu. Co za ulga ujrzeć w dziecku własną urodę, gdy rodzina męża urodą nie grzeszyła. W ich żyłach mieszała się krew pierwotnych Indian Timucua, Hiszpanów, Szkotów, zbiegłych niewolników, Seminolów i białych mieszkańców Północy przybyłych po wojnie secesyjnej; przede wszystkim wyglądali jak typowi czerstwi potomkowie pierwszych osadników. Sallie miała ostre rysy i była koścista. Gawain był mocno owłosiony, potężny i milkliwy; żartowano w Hamlin, że jest tylko półczłowiekiem, a spłodził go niedźwiedź, który napadł na jego matkę, gdy ta zmierzała do wygódki. W przeszłości pociągali Antoinette ci gładcy i wypomadowani, ci, którzy poruszali się z gracją i głośno opowiadali o swoich majątkach, ale rok po ślubie wciąż łapała się na tym, że jej mąż działa na nią tak, że gdy w nocy wracał do domu, jak zahipnotyzowana wchodziła za nim pod prysznic w ubraniu.
Antoinette dorastała na wybrzeżu New Hampshire w domu z dwuspadowym dachem: pięć młodszych sióstr, przeciągi zimą tak straszne, że myślała, że umrze, zanim zdąży się rano ubrać. Szuflady z przechowywanymi guzikami i zużytymi bateriami. Pieczone ziemniaki na sześć posiłków z rzędu. Przyznano jej pełne stypendium w Smith College, ale nie była w stanie wysiąść z pociągu. Czasopismo na siedzeniu obok leżało otwarte na Florydzie: drzewa obwieszone złocistymi owocami, słońce, luksusy. Upał. Kobiety z rybimi ogonami falującymi w cętkowanej zieleni. Tak zrządził los. Dojechała do końca linii, skończyła jej się też gotówka, więc do Weeki Wachee dotarła autostopem. Gdy wkroczyła do pokoju kierownika teatru, obrzucił spojrzeniem jej rudawozłociste włosy do pasa, krągłe linie ciała i wymamrotał: „Tak”.
Syreni paradoks: syrena najciężej pracuje wtedy, gdy emanuje rozleniwieniem. Antoinette uśmiechała się sennie, jakby oślepiona jasnym światłem. Ocierały się o nią manaty; bassy niebieskie skubały jej włosy. Ale woda miała swoje chłodne dwadzieścia trzy stopnie, prąd był silny, ilość powietrza w płucach zaś tak odmierzona, by regulować stopień zanurzenia. Tunel, którym syreny wpływały do teatru, był czarny i długi, czasem zaczepiały im się w nim włosy. Nie widziała publiczności, czuła jednak przez szybę ciężar ich spojrzeń. Dla niewidzialnych obserwatorów dawała z siebie wszystko; żeby uwierzyli. Czasem jednak, gdy się tak uśmiechała, myślała o znanych sobie syrenach: nie tej głupiej Małej Syrence, którą odgrywała, lecz tej, która oddała język, głos, ogon i dom, żeby zdobyć nieśmiertelność. I o tej, która śpiewała do przepływających w pobliżu marynarzy i zwodziła ich, kierując okręty na skały, a potem patrzyła nieprzejednana, jak mężczyźni opadają bezwładnie w głębiny.
Oczywiście udawała się do bungalowów, gdy ktoś sobie tego życzył. Poznawała aktorów telewizyjnych, komików, baseballistów, a raz nawet poznała tego kręcącego biodrami piosenkarza w okresie, kiedy zaczął grywać w filmach. Rzucali obietnice, z których ani jedna nie została spełniona. Nie przysyłano po nią odrzutowców. Nie umawiano jej na tête-à-tête z reżyserami. Nie zamieszkała w rezydencji w Beverly Hills. Skończyła trzydzieści lat. Trzydzieści dwa. Trzydzieści pięć. Zrozumiała, gdy zdmuchiwała świeczki na torcie, że za późno już na karierę gwiazdki filmowej. Czekały ją tylko zimna woda i powolny balet.
Aż pewnego dnia do teatru pod wodą wkroczyła Sallie. Miała siedemnaście lat i spaloną słońcem skórę. Uciekła z domu; chciała żyć! Chciała czegoś więcej niż mrukliwy brat, który osiemnaście godzin dziennie spędza w rozlewni, a potem wraca do domu i kładzie się spać. Jednak kierownik teatru syren tylko ją wyśmiał. Taka chuda, żadna z niej rusałka, raczej węgorz. Skrzyżowała przed sobą ręce i usiadła na podłodze. Żeby ją stamtąd podnieść, zaproponował prowadzenie stoiska z hot dogami. A potem weszła do zaciemnionego amfiteatru i stanęła oniemiała przed połyskującym szkłem, gdy Antoinette w czerwonym bikini i syrenim ogonie wykonywała właśnie swój numer. Ściągała ku sobie całe światło.
Żarliwa uwaga Sallie skupiła się na kobiecie za szybą i pozostała na niej skupiona już na dobre.
Dziewczyna robiła wszystko, żeby się stać niezastąpiona. Zszywała zdobione cekinami kostiumowe ogony, nauczyła się używać maski tlenowej, żeby oczyszczać z alg wewnętrzną stronę szyby. Pewnego dnia rok później Sallie podeszła do Antoinette, gdy ta siedziała w przebieralni, zsuwając z nóg przemoczony ogon, i podała jej ulotkę nowego Disneylandu w Orlando.
– Jesteś Kopciuszkiem – wyszeptała.
Antoinette jeszcze nigdy w całym swoim życiu nie czuła się tak dogłębnie zrozumiana.
– Jestem – przyznała.
I była. Ubrano ją w atłasową suknię z krynoliną i diadem z cyrkoniami. Miała mieszkanie w pomarańczowym gaju i nową współlokatorkę – Sallie. Antoinette leżała w słońcu na balkonie w czarnym bikini, z ustami maźniętymi czerwoną szminką, gdy po schodach wszedł Gawain, dźwigając rodzinny fotel na biegunach.
Wypełnił sobą cały otwór drzwiowy: dwa metry i trzy centymetry, tak zarośnięty, że broda była przedłużeniem czupryny, tak samotny, że kobiety czuły posmak jego samotności, gdy przechodził obok. Ludzie myśleli, że jest niezbyt rozgarnięty, ale gdy rodzice zginęli w wypadku samochodowym, miał wtedy dwadzieścia lat, i zostawili go z siedmioletnią siostrą, tylko on poznał się na wartości rodzinnej ziemi. Pieniądze zaoszczędzone przez rodziców przeznaczył na zaliczkę, by wybudować rozlewnię, gdzie napełniano butelki czystą zimną wodą z rodzinnego źródła. Sprzedawanie miejscowym czegoś, co im przysługiwało z racji urodzenia, było może z lekka niemoralnym, lecz w pełni amerykańskim sposobem zarabiania pieniędzy. Dorabiał się, niczego nie wydając. Gdy apetyt na żonę stał się zbyt wielki, wybudował dom otoczony wysokimi białymi kolumnami korynckimi. Żony ponoć uwielbiają wielkie kolumny – tak słyszał. Czekał. Żadna żona się nie zmaterializowała.
Aż zadzwoniła siostra i zażądała, żeby sprowadził do jej nowego mieszkania kilka rodzinnych sprzętów, i oto przybył, i zapomniał oddychać, gdy ujrzał Antoinette, kształtną i bladą. Biedny Gawain ze swoją zmierzwioną czupryną i potwornie brudnym roboczym ubraniem. Można jej było wybaczyć, że nie rozumie tego, co widzi. Uśmiechnęła się i znów się położyła, pozwalając słońcu nadal się adorować.
Sallie zerknęła na przyjaciółkę, na brata; poczuła, jak kawałki układanki się z sobą łączą.
– Gawain, poznaj Antoinette. Antoinette, to mój brat. Ma w banku kilka milionów.
Antoinette wstała, lekkim krokiem przecięła pokój i podniosła okulary słoneczne nad czoło. Gawain był na tyle blisko, by zobaczyć, jak źrenica w jej oku połyka tęczówkę, a potem ujrzał w czerni swoje odbicie.
Ślub zorganizowano pospiesznie. Syreny Antoinette siedziały z połyskującymi ogonami na schodach kościoła, obrzucając nowożeńców garściami pokarmu dla ryb. Skwaszeni jankesi musieli znosić upał. Do ozdobienia tortu Sallie ulepiła z marcepanu figurkę brata dźwigającego na jednej ręce leżącą na wznak Antoinette, adagio, wielki finał numeru z syrenami. Nim minął pierwszy tydzień, do domu zamówiono meble, najęto pomoc, buldożery wygarniały ziemię pod basen. Gdy miała już zapewnione wszelkie wygody, Antoinette zabrakło wyobraźni, na co jeszcze mogłaby wydać pieniądze; wszystko reprezentowało jakość jak z katalogu, to ją zadowalało.
Komfort traktowała jak coś, co jej się należy; miłości się nie spodziewała. Gawain zaskoczył ją czystym uczuciem i łagodnością. Postanowiła o niego zadbać. Gdy zgoliła mu te wszystkie włosy, znalazła pod nimi wrażliwą twarz, dobrotliwe usta. Z okularami w rogowej oprawie, które mu kupiła, w garniturach szytych na miarę był dystyngowany, jeśli nie przystojny. Uśmiechnął się do niej z drugiego końca pokoju, całkiem odmieniony. W tym momencie iskra buchnęła w niej płomieniem.
Dziesięć miesięcy później nadszedł cyklon, niemowlę.
To trio dorosłych uznało za rzecz oczywistą, że Lotto jest wyjątkowy. Złoty chłopiec.
Gawain przelał na niego całą miłość, którą tak długo w sobie tłumił. Niemowlę, cielesna bryłka ukształtowana z nadziei. Gawain, całe życie przezywany głupkiem, tulił synka i czuł w ramionach ciężar geniuszu.
Sallie działała na rodzinę stabilizująco. Zatrudniała niańki i wyrzucała je za to, że nie są nią. Przeżuwała banana albo awokado, gdy dziecko zaczęło jeść, a potem wsuwała mu papkę w usta, jakby był pisklakiem.
A gdy tylko uśmiech Antoinette został odwzajemniony, matka całą swoją energię skupiła na synu. Najgłośniej, jak tylko się dało, puszczała na sprzęcie hi-fi Beethovena i wykrzykiwała terminy muzyczne, o których czytała. Zapisała się na kursy korespondencyjne z amerykańskiego meblarstwa okresu kolonialnego, mitologii greckiej, lingwistyki i czytała mu w całości swoje prace zaliczeniowe. Być może – sądziła – ten ubabrany zielonym groszkiem szkrab w wysokim krzesełku rozumie jakąś dziesiątą część jej pomysłów, ale kto wie, ile zostaje w mózgu takiego dziecka. Skoro ma zostać wielkim człowiekiem, o czym była przekonana, postanowiła, że już teraz zacznie pracować nad jego wielkością.
Gdy Lotto miał dwa lata i ujawniła się jego fenomenalna pamięć, Antoinette nie posiadała się z radości – a więc miała rację. . Pewnego wieczoru Sallie przeczytała mu przed snem wierszyk, a rano Lotto zszedł na śniadanie, stanął na krześle i wyrecytował go głośno. Gawain zaklaskał w zdumieniu, a Sallie wytarła w zasłonę łzy. „Brawo” – powiedziała spokojnie Antoinette i podniosła filiżankę, żeby dolano jej kawy, chcąc zamaskować drżenie dłoni. Sallie czytała wieczorami coraz dłuższe wiersze, a rano chłopiec bezbłędnie je powtarzał. Z każdym takim sukcesem pogłębiała się w nim pewność, poczucie, że wspina się po niewidzialnych schodach. Gdy do domu na długie weekendy przyjeżdżali pracownicy rozlewni z żonami, Lotto zakradał się na dół i w ciemności wpełzał pod stół w jadalni. W jamie pod blatem widział stopy wysunięte z męskich mokasynów, wilgotne pastelowe muszle damskich majtek. Wyskakiwał stamtąd i deklamował wrzaskliwie Jeżeli Kiplinga, po czym nagradzano go grzmiącą owacją. Przyjemność z aplauzu nieznajomych przyćmiewał niewyraźny uśmiech Antoinette i jej ciche: „Wracaj do łóżka, Lancelocie” zamiast komplementu. Zauważyła, że gdy go chwali, on przestaje się starać. Purytanie rozumieją wartość nagrody odsuniętej w czasie.
Lotto dorastał w cuchnącym zaduchu środkowej Florydy, z jej dzikimi długonogimi ptakami i owocami zrywanymi prosto z drzew. Od chwili, gdy się nauczył chodzić, ranki spędzał z Antoinette, popołudniami zaś wałęsał się po piaszczystych nieużytkach, gdzie z ziemi wypływały z bulgotem zimne źródła, i po moczarach, gdzie spomiędzy trzcin przyglądały mu się aligatory. Lotto był dorosłym w miniaturze, elokwentnym i pogodnym. Matka nie puściła go do szkoły przez dodatkowy rok i do pierwszej klasy nie miał kontaktu z innymi dziećmi, ponieważ, zdaniem Antoinette, to małe miasteczko nie było dość dobre dla jej syna; córki brygadzisty były kościste i nieokiełznane, a ona wiedziała, dokąd to może doprowadzić, o nie, dziękuję bardzo. W domu miał wokół siebie osoby, które w milczeniu mu usługiwały: jeśli rzucał na podłogę ręcznik, ktoś go podnosił; jeśli o drugiej w nocy poczuł głód, jedzenie zjawiało się jak za sprawą czarów. Każdy starał się go zadowolić i Lotto, nie mając innych wzorów, też chciał zadowalać. Czesał Antoinette, pozwalał Sallie nosić się na rękach nawet wtedy, gdy był prawie jej wzrostu, a popołudniami przesiadywał w milczeniu obok Gawaina w jego gabinecie, kojony spokojną dobrocią ojca, tym, jak od czasu do czasu jego humor się rozniecał niczym rozbłysk słońca, aż wszyscy musieli mrużyć oczy. Ojca uszczęśliwiała już sama myśl, że Lotto istnieje.
Pewnej nocy, gdy chłopiec miał cztery lata, Antoinette zabrała go z łóżka do kuchni. Nasypała do filiżanki łyżkę rozpuszczalnego kakao, ale zapomniała dolać płynu. Zjadł kakao widelcem, który oblizywał i zanurzał w proszku. Siedzieli w ciemności. Od roku Antoinette zaniedbywała swoje kursy korespondencyjne na rzecz pewnego kaznodziei w telewizji, który wyglądał jak wyrzeźbiony ze styropianu i pomalowany przez dziecko akwarelami. Żona kaznodziei miała permanentny makijaż, jej włosy zaś tworzyły rozbudowane katedry, które Antoinette naśladowała. Antoinette zamówiła taśmy z tekstami ewangelizacyjnymi i słuchała ich przez olbrzymie słuchawki podłączone do ośmiośladowego magnetofonu przy basenie. Potem wypisywała czeki na olbrzymie sumy, a Sallie spalała je w zlewie.
– Kochanie – szepnęła Antoinette tamtej nocy do Lotta. – Jesteśmy tutaj, by zbawić twoją duszę. Wiesz, co się stanie z bezbożnikami, takimi jak twój ojciec i twoja ciotka, gdy nadejdzie dzień sądu ostatecznego?
Nie czekała na odpowiedź. O tak, próbowała wskazać Gawainowi i Sallie światło. Tak bardzo zależało jej na tym, żeby podzielić się z nimi niebem, oni jednak tylko nieśmiało się uśmiechali i wycofywali. Ona i jej syn będą patrzeć ze smutkiem ze swoich miejsc w chmurach, jak tamtych dwoje płonie w dole przez całą wieczność. Antoinette musiała ocalić Lotta. Zapaliła zapałkę i zaczęła czytać ściszonym i drżącym głosem Apokalipsę świętego Jana. Gdy zapałka zgasła, zapaliła następną i czytała dalej. Lotto patrzył, jak płomyk zjada cienkie drewniane pręciki. Gdy ogień zbliżał się do palców matki, czuł żar we własnych palcach, jak gdyby to jego parzył płomień. . Patrzył na piękne usta matki, jak się poruszają, na zacienione oczodoły, w których nie widać było oczu. Rano budził się z przeświadczeniem, że cały czas jest obserwowany i osądzany. Kościół od rana do wieczora. Robił niewinną minę, gdy myślał o czymś złym. Nawet gdy był sam – grał.
Lotto byłby wesołym zwyczajnym chłopcem, gdyby w ten sposób upłynęły mu kolejne lata. Jeszcze jedno uprzywilejowane dziecko z typowymi dziecięcymi troskami.
Przyszedł jednak dzień, kiedy Gawain jak zwykle o wpół do czwartej po południu zrobił sobie w pracy przerwę i ruszył po rozległym zielonym trawniku w stronę domu. Jego żona spała przy głębokim końcu basenu z otwartymi ustami i wnętrzami dłoni zwróconymi ku słońcu. Delikatnie przykrył ją prześcieradłem, żeby za bardzo się nie spiekła, i pocałował ją w pulsujący nadgarstek. W kuchni Sallie wyjmowała z pieca ciastka. Gawain obszedł dom, zerwał owoc nieśplika i przeżuwając kwaskowaty miąższ, usiadł na pompie przy dzikiej ketmii szczawiowej, skąd spoglądał na drogę, aż w końcu ukazał się na niej jego synek, komar, muszka, modliszka na rowerze. Ostatni dzień siódmej klasy. Lato rozciągało się przed chłopcem jak szeroka powolna rzeka. Czekały go orgie powtórek telewizyjnych, odcinki Diuków Hazzardu i innych seriali, które przegapił przez szkołę. Czekały go nocne polowania na żaby w jeziorze. Radość chłopca rozświetlała drogę, którą jechał. Gawaina wzruszał już sam fakt, że ma syna, ale do tego jeszcze tak cudownego, dużego, zabawnego, pięknego, kogoś znacznie lepszego niż ci, którzy go powołali do życia.
Wtem jednak świat wokół chłopca się skurczył. Zdumiewające. Gawainowi zdawało się, że wszystko jest przesycone tak ostrą klarownością, że był w stanie wejrzeć w strukturę atomów.
Lotto zsiadł z roweru, gdy zobaczył ojca na starej pompie, gdzie zdawał się drzemać. Dziwne. Gawain nigdy nie spał w ciągu dnia. Chłopiec znieruchomiał. W pień magnolii zastukał dzięcioł. Po ojcowskiej stopie przebiegła jaszczurka. Lotto rzucił rower i puścił się biegiem, chwycił w dłonie twarz Gawaina i tak głośno zawołał: „Tato!”, że gdy podniósł wzrok, ujrzał nadbiegającą matkę, kobietę, która nigdy nie biegała, rozkrzyczaną śmigłą biel jak ptak nurkujący do wody.
Świat ukazał mu swoje prawdziwe oblicze. Z ziejącą groźnie od dołu ciemnością.
Lotto widział kiedyś, jak starą rodzinną wygódkę połyka powstała nagle rozpadlina. Wszędzie: rozpadliny.
Czasem szedł pospiesznym krokiem piaszczystą drogą między orzesznikami i ogarniało go przerażenie, że za chwilę zapadnie się pod nim ziemia, a on runie w ciemność, i jednocześnie – że tak się nie stanie. Dawne przyjemności straciły swój smak. Pięciometrowy aligator na mokradłach, dla którego wykradł z zamrażarki całego kurczaka, żeby go nim nakarmić, był tylko dużą jaszczurką. Rozlewnia – jeszcze jedną wielką machiną.
Miasteczko patrzyło, jak wdowa wymiotuje nad azaliami, a jej przystojny syn klepie ją po plecach. Takie same wydatne kości policzkowe, rudawozłociste włosy. Uroda subtelnie podkreśla rozpacz, trafia prosto do serca. Hamlin opłakiwało nie potężnego Gawaina, syna tej ziemi, lecz los wdowy i jej chłopca.
Jednak Antoinette wymiotowała nie tylko pod wpływem rozpaczy. Znów była w ciąży i zalecano jej odpoczynek w łóżku. W kolejnych miesiącach miasteczko patrzyło, jak zjeżdżają się do niej zalotnicy w drogich autach i czarnych garniturach, z teczkami w ręku, i spekulowano, którego z nich wybierze. Kto by się nie chciał ożenić z wdówką, tak śliczną i bogatą?
Lotto się zapadał. Próbował się opuścić w nauce, ale nauczyciele, z przyzwyczajenia uważający go za znakomitego ucznia, nie chcieli zmienić zdania. Próbował słuchać z matką jej religijnych nagrań, trzymając ją za spuchniętą dłoń, ale zniechęcił się do Boga. Zachował jedynie podstawy: opowieści, moralną surowość, manię duchowej czystości.
Antoinette ucałowała jego dłoń i pozwoliła mu odejść, łagodna jak syrena morska w swoim łóżku. Jej emocje zeszły do podziemia. Przyglądała się wszystkiemu z wielkiego dystansu. Zaokrągliła się trochę, potem bardziej. A potem pękła niczym wielki owoc. Wypadła z niej pestka, malutka Rachel.
Gdy Rachel budziła się w nocy, Lotto był przy niej pierwszy, sadowił się w fotelu i kołysał ją, karmiąc mieszanką dla niemowląt. Pozwoliła mu przetrwać tamten pierwszy rok, jego siostra, która była głodna i którą mógł karmić.
Na twarzy rozsypał mu się trądzik, czuł pod skórą pulsujący żar; nie był już pięknym chłopcem. Nie miało to znaczenia. Dziewczyny stawały na głowie, żeby móc go pocałować, z litości albo dlatego, że był bogaty. Skupiał się na miękkich wilgotnych ustach dziewcząt, z gumą o smaku winogronowym i gorącym językiem, i dzięki temu był w stanie rozproszyć nieco grozę, która się w nim zagnieździła. Obmacywanki w pokojach wypoczynkowych, w nocnych parkach. Wracał do domu na rowerze we florydzkiej ciemności, pedałując jak najszybciej, jak gdyby chciał uciec przed własnym smutkiem, ale smutek był zawsze szybszy i z łatwością go wyprzedzał.
Rok i jeden dzień po śmierci Gawaina czternastoletni Lotto wszedł o świcie do kuchni. Zamierzał zabrać kilka jajek na twardo, żeby je zjeść na rowerze po drodze do miasteczka, gdzie czekała na niego Trixie Dean, której rodzice wyjechali na weekend. W kieszeni miał buteleczkę WD-40. Koledzy w szkole mówili, że lubrykant jest ważny.
Z mroku nadleciał głos matki: „Kochanie, mam ci coś do powiedzenia”. Przestraszył się i gdy włączył światło, zobaczył, że Antoinette siedzi za stołem w czarnej garsonce i z zaczesanymi do góry włosami jak korona z płomieni.
Biedna mamcia – pomyślał. Tak bardzo zagubiona. Tak utuczona. Myślała, że leki przeciwbólowe, których nie przestała łykać po narodzinach Rachel, to jej tajemnica. Nie były tajemnicą.
Kilka godzin później Lotto stał na plaży, mrugając oczami. Jak się okazało, mężczyźni ściskający teczki nie przyjeżdżali w konkury, Antoinette zapraszała do siebie prawników. Wszystko przepadło. Służący zniknęli. Kto teraz będzie pracował? Dom, jego dzieciństwo, rozlewnia wód, basen, Hamlin, gdzie od zawsze mieszkali jego przodkowie – przepadły. Duch jego ojca – przepadł. To wszystko przehandlowane za obrzydliwie dużą sumę pieniędzy. Okolica była ładna, Crescent Beach, ale sam dom, maleńki różowy, przypominał pudełko z klocków Lego, tylko betonowe i osadzone na palach. W dole jedynie kłębowiska karłatek i pelikany skrzeczące na gorącym słonym wietrze. Na plażę można było wjechać samochodem. Za wydmami kryły się pikapy, z których grzmiał thrash metal, jazgot słyszalny nawet w domu.
– Wybrałaś coś takiego? – spytał. – Mogłaś kupić całe kilometry plaży. Dlaczego się gnieździmy w tym ciasnym pudle? Dlaczego tutaj?
– Kosztował niewiele. Obciążona nieruchomość przejęta przez bank. Pieniądze ze sprzedaży naszego domu nie są dla mnie, kochanie – wyjaśniła matka. – Należą do ciebie i twojej siostry. Wpłaciłam je na fundusz powierniczy. – Uśmiech męczennicy.
Ale co go obchodziła forsa? Nienawidził pieniędzy. . Pieniądze to nie ojciec, to nie ziemia ojca.
– Zdrada – rzucił Lotto, łkając z wściekłości.
Matka ujęła w dłonie jego twarz, starając się nie dotykać pryszczy.
– Nie, kochanie – odparła. Uśmiechała się promiennie. – Wolność.
Lotto się dąsał. Przesiadywał samotnie na piasku. Dźgał patykami martwe meduzy. Popijał sok z kruszonym lodem pod sklepem spożywczym przy A1A.
Aż wybrał się na taco przy stoisku, gdzie się spotykała młodzież uważana za cool, ten yuppie w koszulce polo, madrasowych szortach i butach żeglarskich, chociaż dziewczyny przychodziły tam na zakupy w bikini, a chłopcy bez koszul, które zostawiali w domu, żeby opalić muskulaturę. Lotto miał już metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, a pod koniec lipca z czternastolatka zamieniał się w piętnastolatka. . Poobcierane łokcie i kolana, zmierzwione z tyłu włosy. Biedna, dotknięta trądzikiem skóra. Oszołomiony, mrużący oczy, półsierota; aż chciało się go przytulić i pocieszyć. Kilka dziewczyn poczuło miętę, zapytało go o imię, ale był zbyt przejęty, żeby być interesujący, więc go porzucały.
Jadł całkiem sam przy stole piknikowym. Do ust przykleiła mu się drobinka kolendry, co rozśmieszyło młodego, elegancko ubranego Azjatę. Obok Azjaty siedziała dziewczyna o dziko rozwichrzonych włosach, z oczami podkreślonymi kredką, pomalowanymi na czerwono ustami, jedną brwią przekłutą agrafką i sztucznym szmaragdem iskrzącym w nosie. Wpatrywała się w niego tak intensywnie, że Lotto poczuł mrowienie w stopach. Pewnie jest dobra w łóżku – pomyślał, choć nie wiedział, skąd mu to przyszło na myśl. Obok dziewczyny siedział gruby okularnik o przebiegłym wyrazie twarzy, jej brat bliźniak. Azjata miał na imię Michael; dziewczyna o intensywnym spojrzeniu – Gwennie. Grubas okazał się później najważniejszy. Miał na imię Chollie.
Tamtego dnia w barze z taco był jeszcze jeden Lancelot, wołali na niego Lance. To dopiero zbieg okoliczności. Lance był cherlawy, blady przez brak warzyw w diecie, symulował utykanie, gdy chodził, nosił przekręconą na bok czapkę i T-shirt tak długi, że zwisał z tyłu aż do kolan. Poszedł do toalety, beatboksując, a gdy wrócił, przywlókł z sobą smród. Chłopak za nim trącił nogą jego koszulkę i wypadł spod niej maleńki balasek.
Ktoś krzyknął: „Lance se obsrał T-shirta!”. I informacja ta krążyła przez jakiś czas, aż ktoś sobie przypomniał, że jest jeszcze jeden Lancelot, delikatny, nowy, o dziwacznym wyglądzie, pytano więc go: „Te, nowy, zesrałeś się ze strachu?” i „Jak się nazywasz? Sir Wpierdolot?”. Lotto zgarbił się żałośnie. Zostawił jedzenie i powoli się oddalił. Bliźnięta i Michael przydybali go pod palmą daktylową.
– To prawdziwe polo? – spytał Chollie, biorąc w palce rękaw koszulki. – Te rzeczy kosztują osiemdziesiąt baksów w detalu.
– Choll – rzuciła Gwennie. – Skończ już z tym swoim konsumpcjonizmem.
Lotto odpowiedział ze wzruszeniem ramion:
– Pewnie podróbka.
Widać było jednak, że to nieprawda. Wpatrywali się w niego przez dłuższą chwilę.
– Interesujący – rzekł Chollie.
– Milusi – stwierdził Michael.
Zerknęli na Gwennie, która mrużyła oczy, aż zamieniły się w szparki powleczone tuszem.
– No dobra – zdecydowała, wzdychając. – W sumie możemy go zatrzymać.
W jej policzku powstawał dołeczek, gdy się uśmiechała.
Byli nieco od niego starsi, trzecia klasa liceum. Wiedzieli rzeczy, których on nie wiedział. Zaczął żyć dla piasku, piwa, narkotyków; wykradał matce środki przeciwbólowe, żeby się nimi podzielić. Żal po stracie ojca rozpraszał się w ciągu dnia, chociaż w nocy Lotto wciąż się budził ze szlochem. Nadeszły jego urodziny, otworzył kartkę z życzeniami i znalazł w niej tygodniowe kieszonkowe, rzecz niegodna piętnastolatka. Lato ciągnęło się długo po rozpoczęciu roku szkolnego, liceum, gdzie w pierwszej klasie przy jego pamięci wszystko przychodziło mu łatwo. Plaża była stałym elementem dnia od ostatniej lekcji do nocy.
– Niuchnij to – częstowali. – Zapal to.
Wciągał, palił, na chwilę zapominał.
Gwennie była z całej trójki najbardziej interesująca. Miała w sobie jakieś pęknięcie, choć nikt nie chciał mu powiedzieć, z czego wynika. Przechodziła przez czteropasmowe jezdnie, w QuickieStop wpychała do plecaka puszki bitej śmietany w sprayu. Wydawała mu się dzika, chociaż bliźnięta mieszkały w domu na ranczu, miały oboje rodziców i Gwennie w trzeciej klasie chodziła na trzy kursy dla zaawansowanych. Gwennie pragnęła Michaela, Michael, gdy inni nie patrzyli, kładł ręce na kolanach Lotta, z kolei Lotto śnił nocami o tym, żeby ściągnąć ubranie z Gwennie i patrzeć, jak na nim podskakuje; raz późno w nocy chwycił jej zimną dłoń, a ona pozwoliła mu ją przez chwilę potrzymać. Ścisnął ją i puścił. Wyobrażał sobie czasem ich wszystkich jak ptaki szybujące po niebie: zataczali kręgi w pogoni za sobą i tylko Chollie ponuro obserwował te niekończące się koła z boku, z rzadka próbując do nich dołączyć.
– Wiesz – zwrócił się pewnego razu Chollie do Lotta – ja chyba przed tobą nigdy nie miałem prawdziwego kumpla.
Byli właśnie w salonie gier wideo, gdzie w przerwach rozprawiali o filozofii, Chollie na podstawie kilku kaset z Armii Zbawienia, Lotto na podstawie podręcznika do pierwszej klasy liceum, którego fragmenty potrafił cytować z pamięci bez zrozumienia. Lotto zerknął na kolegę i ujrzał Pac-Mana odbitego w plamach potu na czole i brodzie Cholliego, który poprawił okulary na nosie i odwrócił wzrok. Lotto poczuł wobec niego czułość.
– Ja też cię lubię – rzekł i nie zdawał sobie sprawy, że to prawda, dopóki nie wypowiedział tych słów na głos.
Chollie ze swoim nieokrzesaniem, z samotnością, niewinnym głodem pieniędzy przypominał mu ojca.
Lotto mógł tak szaleć do października. Zaledwie garstka miesięcy, a zmieniły tak wiele.
To będzie punkt zwrotny: późne popołudnie, sobota. Od rana siedzieli na plaży. Chollie, Gwennie i Michael drzemali na czerwonym kocu. Poparzeni przez słońce, z oceaniczną solą na skórze i gorzkim posmakiem piwa w ustach. Bekasy, pelikany, wędkarz wciągający dalej na plaży trzydziestocentymetrową złocistą rybę. Lotto przyglądał się temu przez dłuższy czas, aż powoli złożył się przed nim obraz, który widział w książce: czerwone morze z kamienną ścieżką wysuwającą się ku niemu jak zakrzywiony języczek kolibra. Podniósł łopatkę, którą zostawiło na plaży dziecko, i zaczął kopać. Napięta skóra, jak gdyby powleczona klejem kauczukowym, mocno spieczona przez słońce, ale pod nią mięśnie cieszyły się z ruchu. Silne ciało to cudowny dar. Morze szumiało i bulgotało. Powoli budziła się pozostała trójka. Gwennie wstała, trach, trach kroków ciała w bikini. Boże, wylizałby ją od czubka głowy po pięty. Spojrzała na to, co robi. Zrozumiała. Twarda dziewczyna, poprzekłuwana, z więziennymi tatuażami wykonanymi własnym piórem i szpilkami, o oczach tak dużych, że zdawały się ledwie mieścić w kreskach eyelinera. Osunęła się na kolana i zaczęła odgarniać piasek. Chollie i Michael ukradli łopaty z przyczepy ciężarówki policji wodnej. Z zabranej matce buteleczki z amfą Michael wytrząsnął tabletki, które zlizali z jego dłoni. Kopali na zmianę, rozciągając z trzaskiem szczęki. Czwórka trudnych dzieciaków na początku października o zmierzchu aż po noc. Wstał zaspany księżyc i siknął białym światłem na wodę. Michael zebrał wyrzucone na brzeg drewno i rozpalił ognisko. Zapiaszczone kanapki – dawno zapomniane. Dłonie starte do krwi. Nie zwracali na nic uwagi. W sam środek spirali, jej początek, wrzucili krzesło ratownika, zakopali je, przewrócone na bok, i mocno przyklepali piasek. Jedno po drugim zgadywali na głos, co ta rzeźba dla Lotta znaczy: łodzik, pastorał paproci, galaktyka. Nić rozwijająca się z wrzeciona. Siły natury, idealne w swojej urodzie, całkowicie efemeryczne – zgadywali. Wstydził się powiedzieć: czas. Wcześniej obudził się z suchym językiem i pragnieniem, żeby abstrakcję zamienić w konkret, żeby zbudować to, co właśnie zrozumiał: że taka właśnie jest natura czasu, spiralna. Podobała mu się jałowość tych wszystkich starań, nietrwałość dzieła. Wdzierał się ocean. Lizał ich po stopach. Napierał na zewnętrzną ściankę spirali, przedostając się ciekłymi palcami do środka. Gdy woda wymyła piasek z krzesła ratownika, odsłaniając kościaną biel, coś pękło i fragmenty uleciały, wirując, ku przyszłości. .
Zaraz następnej nocy wszystko się skończyło. Chollie w narkotycznym transie skoczył w ciemności z tego samego krzesła ratownika, tym razem ustawionego pionowo. Przez krótką chwilę widać było jego zarys na tle pełni księżyca, ale potem dało się słyszeć okropny trzask goleni. Michael zawiózł go pędem do szpitala, zostawiwszy Gwennie i Lotta na plaży w zimnym jesiennym wietrze i ciemności. Gwennie wzięła go za rękę. Lotto czuł, jakby jego skórę łaskotał prąd – to była jego chwila – niebawem przestanie być prawiczkiem. Zawiózł ją na kierownicy swojego roweru na imprezę w porzuconym domu na moczarach. Pili piwo, patrzyli, jak starsze pary zabawiają się z sobą wokół olbrzymiego ogniska, aż w końcu Gwennie przeciągnęła Lotta przez dom. Świece wotywne na parapetach, materace z połyskującymi kończynami, pośladkami, rękami. . Gwennie otworzyła okno, wyszli na dach ganku i usiedli. Czy ona płakała? Cień do powiek utworzył na jej policzkach przeraźliwe, ostro zakończone ciemne plamy. Przycisnęła usta do jego ust, a on, który nie całował dziewczyny, odkąd zaczął bywać na plaży, poczuł, jak przez jego ciało przepływa znajomy rozgrzany do białości płyn. Impreza była głośna. Gwennie pchnęła go na szorstką papę, a on patrzył od dołu na jej twarz w księżycowej poświacie: zadarła spódnicę i odsunęła na bok majtki w kroczu, i Lotto, Lotto, który był zawsze gotowy, który był gotowy pod wpływem najbardziej choćby abstrakcyjnej myśli o dziewczynach – ślady brodźca na piasku jak malutkie cipki, litry mleka przywodzące na myśl piersi – nie był gotowy na tak nagły początek. Nie miało to znaczenia. Gwennie wcisnęła go w siebie, chociaż była sucha. Zamknął oczy i myślał o owocach mango, pękniętych papajach, tarcie owocowej, słodkiej, ociekającej sokiem, i po chwili się zaczęło, jęknął, całe jego ciało ogarnęła słodycz i Gwennie spojrzała w dół z uśmiechem rozszerzającym pogryzione usta, zamknęła oczy i zeszła z niego, a im bardziej się oddalała, tym bliżej Lotto chciał do niej przylgnąć, jak gdyby gonił za nimfą przez zarośla. Przypomniał sobie oglądane ukradkiem pisemka pornograficzne i przekręcił ją tak, żeby klęczała w podparciu, zaśmiała się do niego przez ramię, a on zamknął oczy, wcisnął się w nią i poczuł, że Gwennie wygina plecy w łuk jak kotka, zatopił palce w jej włosach, i wtedy właśnie zauważył płomienie liżące ramę okna. Nie mógł jednak przerwać. Nie mógł. Miał tylko nadzieję, że dom wytrzyma, aż on skończy. Bosko, został do tego stworzony. Wszędzie dookoła trzeszczało i czuć było palący żar jak od słońca, Gwennie pod nim drżała, i raz-dwa-trzy, wystrzelił w niej.
Potem krzyknął jej do ucha, że muszą zwiewać, ale to już! Nawet nie schował penisa, dał susa do krawędzi dachu i skoczył w sagowce w dole. Gwennie sfrunęła za nim ze spódnicą jak podniesione płatki tulipana. Wyczołgali się z roślin, on z fiutem zwisającym z rozporka, powitani przez sardoniczny aplauz strażaków.
– Dobra robota, Romeo! – zawołał jeden z nich.
– Lancelot – wyszeptał.
– Do mnie mów Don Juan – odparł policjant i zamknął kajdanki najpierw na przegubach Lotta, a potem Gwennie. Jechali krótko.
Nie patrzyła na niego. Już nigdy jej nie zobaczył.
Potem była cela z kiblem jak brudny karzeł w kącie, gdzie Lotto szukał drzazgi, która posłużyłaby mu za wytrych, aż trzeszcząca żarówka pękła w deszczu odłamków o świcie.
Dom. Posępna twarz Sallie, Rachel leżąca na piersi Lotta z kciukiem w buzi. Choć ma dopiero roczek, już w szponach niepokoju. Decyzja została podjęta: należało go wyrwać z tego szemranego towarzystwa. Antoinette zamknęła za sobą drzwi, rozciągnęła palce, podniosła słuchawkę. Trochę gotówki pomaga w popchnięciu każdej sprawy. Po południu wszystko było załatwione. Wieczorem wchodził już po schodkach do samolotu. Obejrzał się. Sallie trzymała na rękach Rachel i obie ryczały. Antoinette stała, podpierając się pod boki. Ze skrzywionym wyrazem twarzy. Złość – pomyślał. .
Luk zamknął się za Lottem, chłopcem wygnanym za grzechy.
Nie będzie pamiętał tej podróży na Północ, jedynie szok. Rano obudził się pod słońcem Florydy, a tego samego dnia kładł się spać w zimnym mroku New Hampshire. Sala sypialna ze smrodkiem chłopięcych stóp. W brzuchu ucisk głodu.
Podczas kolacji tego wieczoru w stołówce na jego czole wylądował trójkątny kawałek ciasta z dyni. Lotto podniósł wzrok i zobaczył, że chłopcy się z niego śmieją. „Ojej, biedny dyniowiec”. Ktoś inny powiedział: „Biedny florydowiec”, a jeszcze ktoś inny podrzucił: „Zadupowiec”, co wywołało najwięcej śmiechu, tak też zaczęli go nazywać. On, który całe życie kroczył wszędzie w parnym upale, jak gdyby był właścicielem tego miejsca , czuł teraz, jak jego barki unoszą się do uszu, gdy stąpał po tej zimnej, twardej ziemi. Dla chłopaków z Bostonu i Nowego Jorku – Zadupowiec, kmiotek. Pryszczaty, bez dawnej dziecięcej śliczności, za wysoki, za chudy. Z Południa, ktoś gorszy. Jego majątek, który kiedyś go wyróżniał, wśród prawdziwie bogatych nie robił wrażenia.
Budził się przed świtem i siadał na brzegu łóżka, trzęsąc się z zimna i patrząc, jak rozjaśniają się okna. Serce biło mu niczym dzwon zwiastujący koniec świata. Stołówka z zimnymi pankejkami i niedogotowanymi jajkami, spacer po zamarzniętej ziemi do kaplicy.
Telefonował co niedzielę o osiemnastej, ale Sallie nie przepadała za pogaduszkami, a Antoinette nigdzie nie bywała i nie miała do przekazania nic prócz informacji o programach telewizyjnych, Rachel zaś była za mała, żeby złożyć całe zdanie. Rozmowa kończyła się po pięciu minutach. Do następnego telefonu ciemne morze do przepłynięcia. Nic w New Hampshire nie było ciepłe. Nawet niebo miało w sobie chłód płazów. Lotto chodził do wanny z gorącą kąpielą przy basenie, gdy tylko o wpół do szóstej otwierano salę gimnastyczną, starał się stopić lód w kościach. Unosił się na wodzie, wyobrażając sobie przyjaciół prażących się w słońcu. Gdyby był blisko Gwennie, do tej pory przerobiliby wszystkie pozycje, jakie znał, nawet te apokryficzne. Tylko Chollie słał wiadomości na pornograficznych pocztówkach, chociaż poza żartami nie za wiele było w nich treści.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Fatum i furia to sześćdziesiąta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Edouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad
Elmet – Fiona Mozley
Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz
Urugwajka – Pedro Mairal
Andromeda – Therese Bohman
Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li
Wcale nie jestem taka – Marie Aubert