-
promocja
Feralna trzynastka - ebook
Feralna trzynastka - ebook
Trzynaście opowiadań pokazujących różne oblicza człowieczeństwa. Uwięzieni przez życie bohaterowie bezskutecznie szukają dróg, którymi mogliby uciec. Rutyna i powtarzalność zabija ich marzenia, a frustracja wyłania się niespodziewanie na każdym kroku. Niekiedy egzystencję rozjaśniają przebłyski ulotnego szczęścia, które olśniewają tylko po to, by znów się rozpłynąć.
| Kategoria: | Literatura piękna obca |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8387-989-5 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna w Fialcie jest chmurna i nudna. Wszystko pokrywa wilgoć: pstrokate pnie platanów, jałowce, ogrody, żwir. Daleko, w bladym prześwicie, w nierównej ramie niebieskawych domów, co z trudem podniosły się z kolan i po omacku wspinają na zbocze (drogę wskazuje cyprys), nieostro zarysowana Góra św. Jerzego mniej niż kiedykolwiek podobna jest do przedstawiających ją kolorowych widokówek, które chyba od roku 1910 (te kapelusze dam, ci młodzi dorożkarze) kuszą turystów na karuzeli swego stojaka w smutnym miasteczku kiosku, stłoczone pomiędzy ametystowozębnymi bryłami skały i kominkowymi marzeniami muszel. Powietrze, nieruchome i ciepłe, lekko zalatuje spalenizną. Morze, nasycone i odsolone deszczem, jest bardziej szare niż niebieskie, a fale są zbyt leniwe, by się zapienić.
Właśnie w jeden z takich dni na początku lat trzydziestych znalazłem się, szeroko otwarłszy wszystkie zmysły, na jednej ze stromych uliczek Fialty, wchłaniając od razu wszystko: morskie rokoko kiosku i koralowe krucyfiksy na wystawie sklepiku, i zdeprymowany afisz wędrownego cyrku (jeden róg zmoczonego papieru odkleił się od ściany), i żółty kawałek skórki niedojrzałej pomarańczy na starym, szaroniebieskim chodniku, który tu i ówdzie zachował blaknące ślady mozaiki. Lubię Fialtę; lubię ją, bo w zagłębieniu tych fioletowych sylab czuję słodką, mroczną wilgoć najbardziej pomarszczonego z kwiatków, lubię ją też dlatego, że jej wiola brzmi echem altowej nazwy uroczego miasta na Krymie, i jeszcze dlatego, że senność jej wilgotnego okresu Wielkiego Postu jakoś szczególnie namaszcza duszę. Toteż byłem rad, że znów tu jestem, że mozolnie sunę w górę – w przeciwnym kierunku niż strumyk rynsztoka – bez kapelusza, z mokrą głową, i że moją skórę zalewa już ciepło, chociaż pod makintoszem mam jedynie koszulę.
Przyjechałem ekspresem „Caparabella”, który z wariackim zapałem, właściwym pociągom jeżdżącym przez górskie okolice, robił, co mógł, by z hukiem zaliczyć w ciągu nocy tyle tuneli, ile się tylko da. Zamierzałem tu spędzić wszystkiego dzień bądź dwa, chwilę wytchnienia podczas podróży w interesach. W domu zostawiłem żonę i dzieci, wysepkę szczęścia zawsze obecną na jasnej północy mojego „ja”, zawsze płynącą przy mnie, a nawet przepływającą przeze mnie, choć przez większość czasu będącą poza mną.
Z progu gwałtownie zeszło malutkie dziecko płci męskiej, bez spodenek, z napiętym brzuszkiem koloru błota, i ruszyło, kołysząc się na pałąkowatych nóżkach, starając się nieść jednocześnie aż trzy pomarańcze i ciągle upuszczając którąś nich, aż wreszcie samo upadło, a wówczas swymi zręczniejszymi i liczniejszymi rękami wszystkie pomarańcze zabrała mniej więcej dwunastoletnia dziewczynka ze sznurem ciężkich korali wokół śniadej szyi i w spódniczce długiej jak u Cyganki. Obok, na mokrym tarasie kawiarni, kelner wycierał blaty stolików; rozmawiał z nim, wsparłszy beznadziejnie pełny koszyk na dzielącej ich popękanej balustradzie, melancholijny zbój, sprzedający łakocie miejscowej produkcji, skomplikowanie wyglądające słodycze o księżycowym połysku. Ni to przestało mżyć, ni to Fialta przywykła do mżawki, dość że sama już nie wiedziała, czy dyszy mokrym powietrzem, czy ciepłym deszczem. Kciukiem nabijając w biegu fajkę tytoniem z gumowego woreczka, odziany w pumpy w solidnym eksportowym gatunku Anglik wychynął spod arkad i wszedł do apteki, gdzie za szkłem niebieskiego słoja od dawna już umierały z pragnienia duże, blade gąbki. Jakie soczyste podniecenie falowało w moich żyłach, z jaką wdzięcznością cała moja istota odpowiadała na trzepotanie i zapachy tego szarego dnia, nasyconego esencją wiosny, ale jeszcze jej w sobie nieczującego! Po bezsennej nocy moje nerwy były niezwykle chłonne, przyswajałem wszystko: gwizd drozda wśród drzew migdałowych za kaplicą, spokój rozpadających się domów, pulsowanie odległego morza, dyszącego we mgle, wszystko to wraz z zazdrosną zielenią butelkowego szkła połyskującego na górnej krawędzi muru i ostrymi kolorami cyrkowego afisza, przedstawiającego pióropuszastego Indianina na stającym dęba koniu; Indianin chwytał właśnie na lasso śmiało umieszczoną w jego stronach zebrę, a całkiem ogłupiałe słonie wysiadywały jaja na swych upstrzonych gwiazdami tronach.
Ten sam Anglik teraz mnie wyprzedził. Kiedy wchłaniałem go w siebie razem ze wszystkim innym, dostrzegłem przypadkiem, jak nagle strzela w bok swym dużym niebieskim okiem ze szkarłatnym kącikiem i tak samo nagle zwilża sobie językiem wargi – pomyślałem, że to efekt działania tych wyschłych na pieprz gąbek; potem jednak spojrzałem tam, gdzie on, i zobaczyłem Ninę.
Za każdym razem, kiedy spotykaliśmy się przez całych piętnaście lat naszego… – hm, nie mogę znaleźć precyzyjnego terminu na określenie tej relacji – początkowo zdawała się mnie nie poznawać; teraz także przez chwilę stała na przeciwległym chodniku całkiem nieruchomo, na wpół zwrócona ku mnie w życzliwej niepewności pomieszanej z zaintrygowaniem, tylko jej żółty szal ruszył już w moją stronę, jak owe psy, które rozpoznają cię, zanim zrobią to ich właściciele. I nagle krzyknęła, wyrzucając ręce w górę i roztańczając wszystkich dziesięć palców, i zaraz, na środku ulicy, ze szczerym żarem starej przyjaźni (z którym zawsze żegnała mnie szybkim znakiem krzyża, kiedy się rozstawaliśmy) trzykrotnie mnie pocałowała, a ust było w tym pocałunku więcej niż znaczenia; potem uwiesiła się na mnie i szła tak, dopasowując do mojego kroku swój krok, który krępowała jej wąska brązowa spódnica, od niechcenia rozcięta z boku.
– Tak, Fiernanduszka też tu jest – odpowiedziała i natychmiast sama spytała o Jelenę. – Wałęsa się chyba gdzieś z Segurem – ciągnęła temat swojego męża. – A ja muszę zrobić zakupy, po obiedzie wyjeżdżamy. Czekaj, dokąd ty mnie prowadzisz, Wiktorku?
W przeszłość, w przeszłość, jak zawsze, kiedy ją spotykałem, powtarzając całą nagromadzoną fabułę od samego początku, aż do ostatniego dodatku, jak w rosyjskiej bajce, gdzie to, co wcześniej powiedziano, zbiera się na nowo przy każdym kolejnym zwrocie akcji. Tym razem spotkaliśmy się w ciepłej i mglistej Fialcie i nie mógłbym z większym kunsztem celebrować tej okazji, nie mógłbym ozdobić bardziej żywymi winietkami listy uprzednich usług losu, nawet gdybym wiedział, że widzimy się po raz ostatni; mówię „po raz ostatni”, bo jakoś nie mogę sobie wyobrazić niebiańskiej firmy pośredniczej, która zgodziłaby się zorganizować mi spotkanie z nią za grobem.
Nasza scena wprowadzająca rozegrała się w Rosji już dość dawno, mniej więcej w 1917 roku, sądząc po hałasach czynionych za kulisami przez lewicowy teatrzyk. Działo się to na przyjęciu urodzinowym w wiejskim majątku mojej ciotki koło Ługi, w najgłębszych otchłaniach zimy (jakże dobrze przypominam sobie pierwszy sygnał, mówiący o zbliżaniu się do tego miejsca: czerwoną stodołę pośród białego pustkowia). Ukończyłem dopiero co Imperatorskie Liceum, Nina była już zaręczona; aczkolwiek miała tyle lat, co ja i co nasze stulecie, wyglądała przynajmniej na dwadzieścia, i to mimo kruchej budowy ciała, a może właśnie dzięki niej, natomiast w wieku lat trzydziestu dwóch ta sama szczupłość czyniła ją młodszą. Jej narzeczony był urlopowanym oficerem gwardii, przystojnym i ciężkim mężczyzną, niewiarygodnie dobrze wychowanym i powściągliwym, ważył każde słowo na wadze najzdrowszego ze zdrowych rozsądków i mówił aksamitnym barytonem, który stawał się jeszcze gładszy, kiedy zwracał się do niej; jego przyzwoitość i oddanie prawdopodobnie działały jej na nerwy; obecnie jest cenionym, choć trochę samotnym inżynierem w odległym tropikalnym kraju.
Zapalają się okna i kładą się długimi prostokątami na ciemnym, wzburzonym śniegu, robiąc między sobą miejsce dla świetlistego wachlarza znad drzwi frontowych. Obie kolumny po ich bokach przybrane są puszystymi białymi frędzelkami, psującymi nieco linie tego, co mogłoby być doskonałym ekslibrisem księgi jej i mojego życia. Nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego wszyscy wypadliśmy z dźwięcznej sali w tę nieruchomą ciemność, zaludnioną tylko przez jodły, opuchłe od śniegu do rozmiarów dwukrotnie przekraczających normalne. Czy może stróże zaprosili nas, żebyśmy popatrzyli na posępną czerwoną łunę na niebie, zapowiedź zbliżających się podpaleń? Niewykluczone. Czy wyszliśmy podziwiać stojący koło stawu pomnik jeźdźca, wykuty w lodzie przez szwajcarskiego guwernera moich kuzynów? Równie prawdopodobne. Moja pamięć przywraca do życia tylko drogę powrotną do jasnego, symetrycznego dworu, ku któremu dreptaliśmy gęsiego wąską koleiną pomiędzy dwiema zaspami, z tym skrzyp-skrzyp-skrzyp, które jest jedynym komentarzem milkliwej zimowej nocy na temat ludzi. Szedłem na końcu; o trzy śpiewne kroki przede mną kroczyła mała zgięta sylwetka; jodły z powagą pokazywały swoje obładowane łapy. Pośliznąłem się i upuściłem martwą latarkę, którą przedtem ktoś wcisnął mi do ręki; diablo trudno było ją odzyskać; i natychmiast przywabiona moimi przekleństwami, z cichym ochoczym śmiechem, radującym się przedsmakiem czegoś zabawnego, w nikłym świetle obróciła się ku mnie Nina. Nazywam ją Niną, chociaż chyba nie mogłem jeszcze znać jej imienia, raczej nie było czasu na żadne wcześniejsze wstępy.
– Kto to? – spytała zaciekawiona, a ja już całowałem ją w szyję, gładką i bardzo gorącą od długiego lisiego kołnierza, który ciągle wchodził mi w drogę, póki nie klepnęła mnie w ramię i, z tak charakterystyczną dla niej prostotą, nie przycisnęła delikatnie swoich szczodrych, sumiennych warg do moich.
Ale nagle, rozdzielając nas eksplozją wesołości, pojawił się w mroku motyw bitwy na śnieżki i ktoś, uciekając, upadając, chrzęszcząc, chichocząc i dysząc, wdrapał się na zaspę, spróbował biec i okropnie jęknął: głęboki śnieg amputował mu śniegowiec. A wkrótce potem rozjechaliśmy się do naszych domów i nie zdążyłem porozmawiać z Niną ani umówić się co do przyszłości, co do tych piętnastu lat wędrówek, które ruszyły już ku niewyraźnemu horyzontowi, załadowane cząstkami naszych niezebranych do kupy spotkań; i kiedy obserwowałem ją w labiryncie gestów i cieni gestów, z których składała się reszta wieczoru (prawdopodobnie były to gry towarzyskie, w których Nina uporczywie broniła barw przeciwnej drużyny), byłem – jak sobie przypominam – zaskoczony nie tyle brakiem jej zainteresowania mną po tym zalewie ciepła pośród śniegu, ile niewinną naturalnością tego braku zainteresowania, nie wiedziałem bowiem jeszcze, że gdybym powiedział słowo, natychmiast zmieniłby się on w cudowny fajerwerk życzliwości, w radosne, wczuwające się nakłonienie ku mnie, jak gdyby kobieca miłość była źródlaną wodą, zawierającą lecznicze sole, którą ona na najmniejszy znak chętnie napoi każdego.
– Zaraz, gdzie to spotkaliśmy się ostatnio? – zacząłem (zwracając się do fialtańskiej wersji Niny), by przywołać pewien znany mi wyraz jej twarzyczki; i rzeczywiście, pokręciła głową i zmarszczyła brwi, jakby chciała nie tyle skonstatować moje zapominalstwo, ile poskarżyć się na trywialność starego żartu; lub – by ująć rzecz precyzyjniej – jakby wszystkie te miasta, gdzie los naznaczył nam spotkania, sam nigdy nie biorąc w nich udziału, wszystkie te perony i schody, i pokoje bez czwartej ściany, i ciemne zaułki były szablonowymi dekoracjami, które pozostały po dawno już dogranym do końca życiu jakichś innych osób, i jakby miały tak niewiele wspólnego ze spektaklem naszego bezcelowego przeznaczenia, że wspominać o nich jest niemal przejawem złego smaku.