Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Finis Silesiae. Görlitz - Gleiwitz, 23:55 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Finis Silesiae. Görlitz - Gleiwitz, 23:55 - ebook

Trzecie wydanie książki nominowanej w roku 2004 do literackiej Nagrody NIKE: "Finis Silesiae" Henryka Wańka.

Dwoje ludzi spotyka się gdzieś między Niemcami a Polską, w kraju który jeszcze istnieje, ale już niebawem zniknie. Ocaleją jedynie zdjęcia... Opowieść o Śląsku jakiego już nie ma...

Wydanie przeredagowane przez autora, które zapowiada tak:

Z tą książką od początku coś było nie tak. Przede wszystkim z jej tytułem. Finis Silesiae to był tytuł roboczy, który ostatecznie miał brzmieć Görlitz-Gleiwitz 23:55. Wydawca kręcił nosem na te dwie nazwy niemieckie w tytule. Ale Tadeusz Różewicz, akurat bawiący w wydawnictwie, rzucił okiem i spodobało mu się to Finis Silesiae. Gdybym był przy tym, pewnie by tak nie powiedział. Możliwe też, że wydawca to zmyślił, by mieć argument i postawić na swoim. I tak zostało. W drugim wydaniu (2004) dokonano nielicznych poprawek, ale dopiero teraz ta książka jest bliższa temu, jaka powinna być w roku pierwszego wydania (2003). Przede wszystkim zmienił się jej język, na ile to było możliwe. Bo język historii opowiedzianej po niemiecku, ale napisanej po polsku, jest trudny. Ale taki jest Śląsk. Z przyjemnością zlikwidowałem też zbędne dłużyzny. Książka zeszczuplała o jedną dziesiątą i chyba dzięki temu czyta się łatwiej.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65558-34-3
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP DO TRZECIEGO WYDANIA

Z tą książką od początku coś było nie tak. Przede wszystkim z jej tytułem. Finis Silesiae to był tytuł roboczy, który ostatecznie miał brzmieć Görlitz-Gleiwitz 23:55. Wydawca kręcił nosem na te dwie nazwy niemieckie w tytule. Ale Tadeusz Różewicz, akurat bawiący w wydawnictwie, rzucił okiem i spodobało mu się to Finis Silesiae. Gdybym był przy tym, pewnie by tak nie powiedział. Możliwe też, że wydawca to zmyślił, by mieć argument i postawić na swoim. I tak zostało. W drugim wydaniu (2004) dokonano nielicznych poprawek, ale dopiero teraz ta książka jest bliższa temu, jaka powinna być w roku pierwszego wydania (2003). Przede wszystkim zmienił się jej język, na ile to było możliwe. Bo język historii opowiedzianej po niemiecku, ale napisanej po polsku, jest trudny. Ale taki jest Śląsk. Z przyjemnością zlikwidowałem też zbędne dłużyzny. Książka zeszczuplała o jedną dziesiątą i chyba dzięki temu czyta się łatwiej. Duża też w tym zasługa redaktora tego wydania, pana Janusza Muzyczyszyna. Oba wydania Finis Silesiae rozeszły się szybko i wiem, że nawet dziś jest książką poszukiwaną. O tych, którzy trafią na niniejsze wydanie można powiedzieć, że mają więcej szczęścia.

Henryk Waniek

Jesień 2020I

Widok na Polanicę-Zdrój

Podczas tamtego tygodnia w górach, niecałego nawet, bo to zaledwie sześć dni, zrobił tyle zdjęć, że można by z nich ułożyć, jedno za drugim, całą historyjkę. Prawie film. Co prawda, niemy. Tylko czarno-biały. Ale od niedzieli do soboty, kadr za kadrem, wszystko dałoby się zobaczyć. Oczywiście, kto tam był wtedy, zobaczy więcej. Przypomni sobie zapachy, lub powietrze drżące od obietnic, smak upragnionego napoju, głosy, śmiechy, chwile ciszy. A kogo nie było, ten niech się domyśli. Niech dopowie swoją historyjkę. Bo przecież nie historię przez duże „H”. Wielka historia toczy się poza tymi zdjęciami. Na nich nie widać nawet, który to dzień, rok ani miejsce. Z jakich imion, spraw i przeznaczeń składają się te chwile złapane na światłoczuły papier. Wielka historia defiluje przed innym aparatem. Nie szwenda się po górach. Tutaj jest głównie ta dziewczyna. Jej włosy. Obłoki na niebie. Ale czy w trzydziestym piątym, szóstym czy siódmym? W poniedziałek czy w środę? Kogo spytać o te rzeczy? Bo tych trojga, rozluźnionych i młodych ludzi, z pewnością już nie ma na świecie. Trzy osoby. Czwarta, może najważniejsza, jest niewidoczna. To Paul. Stoi za aparatem i właśnie naciska migawkę. Robi zdjęcie tej chwili, krótszej niż uderzenie serca. Nic, poza ukradkowym spojrzeniem dziewczyny, nie zdradza jego obecności. Więc już wiemy, że za krawędzią tego kadru jest Paul i cała reszta rzeczy, których nie ma na zdjęciu. Historyjka oraz historia przez duże „H” na razie jest poza obiektywem.

Kliknęła migawka. Gotowe. Można ruszać dalej. Wycieczka dopiero rozpoczyna się na dobre.

Ojciec Brigitte pożyczył im samochód.

– Mam do pana zaufanie.

Tylko to powiedział Paulowi, powierzając mu córkę, wraz z nieco wysłużonym adlerem, którego nie używał już od trzech lat i który właściwie nigdy mu nie był potrzebny. Paul bywał czasem jego kierowcą. Lubił to zajęcie. Kiedyś nauczył się prowadzić samochód i wystarał o Fahrerlaubnis. Mógłby nawet zostać zawodowym kierowcą. Nie został. Więc może teraz?

– Proszę mnie zatrudnić jako szofera – proponował żartem jej ojcu.

Pan Kopietz w odpowiedzi ściskał mu tylko dłoń. Lubił tego chłopaka, lecz nie potrzebował szofera. Dokąd miałby jeździć w tym stanie? Chyba na cmentarz. A na razie niech go zawiezie na drugi koniec miasta, do doktora Kronnenberga, który odsuwa jak najdalej datę jego pogrzebu. Wracając, nadłożą drogi, by zamiast zakurzonych ulic mieć trochę pól, kawałek lasu, skrawek rzeki, jakiś staw między hałdami. Paul lubił jego towarzystwo. Rozmawiali wtedy swobodnie i otwarcie. Jak to w samochodzie. Przerzucali słowa ponad czterdziestoletnią różnicą punktów widzenia.

– W góry, panie inżynierze. Tam należy jechać. Nie na cmentarz, tylko w góry.

Pan Kopietz uśmiechał się. Nie ma mowy. Musi się liczyć z lekarzami i nie oddalać od domu. Od żony. Od regularnych posiłków. Od inhalatora, którym odpędza ataki duszności. Dalekie podróże to już nie dla niego. Zostawia je innym. Proszę bardzo. Oto samochód. Oto Brigitte. Niech jadą i wracają szczęśliwie. Gdy wyjeżdżali, jej matka nawet nie kryła zdenerwowania. Apelowała o odpowiedzialność.

Wybrali się we czworo.

Paul. Ona. Theo, jej kuzyn. Na zdjęciu w mundurowym żakiecie, włożonym specjalnie na tę okazję. Teraz mają już inne, ale dawniej w takich kubrakach paradowali chłopacy ze straży pożarnej. Theo lubił się przebierać. W tym przypadku chciał robić wrażenie gajowego. Jego zdaniem jest to najlepszy strój ochronny w górach. Możesz pójść wszędzie i nikt nie piśnie słówka. Czwartym w samochodzie, a drugim na fotografii jest Beno. Mistrz kierownicy, trzecie miejsce na zawodach motorowych w Chemnitz, kolega Theo ze studiów, przez przyjaciół zwany Blitzstrahl. Lepszym od niego mógł być tylko rekordzista Rosemeyer. Beno, to trudny gość. Szkoda byłoby mu własnego, sześciocylindrowego opla admirala na górskie drogi. Inna rzecz, że adler bardziej się nadawał. Więc to wspaniale, że pan Kopietz powierzył maszynę Paulowi, a on z kolei ustąpił Benowi miejsca za kierownicą, żeby być bliżej Brigitte, która nie lubiła siedzieć z przodu.

Był wczesny poranek, ale już zapowiadał się upalny dzień. Niedziela, 20 czerwca. Od jakiegoś czasu używano nazw miesięcy na modłę nowo-staroniemiecką. Czerwiec to był Brachmonat. Czas ugorów.

– Jakich ugorów? Raczej upałów – narzekał Theo, ocierając pot z twarzy. Więc może Brandmonat? Z trudem wytrzymywał w strażackim kubraku. Poza tym wszystko pasowało jak ulał: samochód, nastroje, pogoda, upały czy ugory, ku którym jechali, strasząc na wiejskich drogach gęsi, kury i oburzając ospałych bauerów wracających z kościoła z żonami i dziećmi. Towarzystwo w samochodzie doborowe, jeśli tylko pominąć irytującą słabość Bena do Brigitte. Lecz Beno, dzięki Bogu, miał ręce zajęte kierownicą. Jego akrobacje na zakrętach, gwałtowne hamowania i inne sztuczki miały chyba zakłócać jej czułe rozmówki z Paulem na tylnym siedzeniu.

– Beno! Co ty wyprawiasz? Przecież to nie zawody samochodowe!

Jej protesty sprawiały mu przyjemność. Dowodziły, że go zauważa. Że jeszcze istnieje dla niej ktoś poza tym maniakiem-fotografem. Ale to, co widział w lusterku, nie rokowało najlepiej. Małe szanse. Zakochana w nim, czy co? Na to wygląda.

Paul fotografowaniem zajmował się od dawna, ale w roku 1937 traktował to jeszcze jako rozrywkę. Po prostu fotografował wszystko, bo lubił tę chwilę cichego trzasku migawki. W tym ułamku sekundy odczuwał coś oszałamiającego. Niestety zbyt krótko, by dokładnie poznać naturę tej podniety. Oto kamera bezkarnie wykrada kawałek rzeczywistości. Ukrywa na kliszy jej negatyw. Staje się ciemnym miejscem w pamięci, skąd w każdej chwili można wywołać to, czego była świadkiem: spojrzenie zmarłego już dziadka Adolfa, sylwetkę chłopa spożywającego coś w cieniu drzewa, ubiegłoroczny zachód słońca nad polem w Hartenbergu, topniejący śnieg na Hocher Iserkamm... Wszystko.

Wstąpił nawet do Towarzystwa Fotograficznego, co w pewnym sensie uczyniło go zawodowcem. Ale nie biegał z aparatem po chrzcinach, weselach i pogrzebach. Nie polował na sportowców. Nie zajmował się reklamowym blichtrem. I raczej dopłacał do tej przyjemności, bo przecież nie zarabiał. W jego fotografowaniu było coś miłosnego. Przepadał za tym przyjemnym napięciem ni to w okolicach splotu słonecznego, ni wewnątrz głowy. Dwa lata później, albo coś koło tego, Karl Klossok, szyszka ze Schlesien Verlag w Breslau, wybierze około dwieście zdjęć z jego dorobku i złoży z nich fotograficzną opowieść. Paul odczuje to jako dowód uznania, powiększony przez dodanie tam krótkich rozprawek aż trzech autorów, choć wystarczyłby jeden. Nieszczególnie zachwyciła go ta literatura. A jeszcze mniej, gdy do wydania drugiego, w 1941, dołączył czwarty pisarz, który wniósł tam akcenty patriotyczne. Ten brak wytknięto pierwszemu wydaniu. Ale to później. Wszystko później. Na razie jechali poczciwym adlerem (rok produkcji 1932) w doborowej ekipie, z aparatem fotograficznym Paula, jako piątym towarzyszem podróży.

Fotografowanie miało mu osłodzić gorycz porażki, gdy po trzech semestrach w Breslau zgasł w nim zapał do uniwersytetu. Pewnie miałby go więcej, gdyby nie pieniądze. Wrócił do Gleiwitz z pustymi kieszeniami i poczuciem klęski. Jako niedoszły historyk dostał pracę w Archiwum Miejskim. Zarobki kiepskie, lecz i pracy niewiele. Na poddaszu ratusza – gdy nie grał w warcaby z piękną panną Skerhut, która też tam nie miała nic do roboty – układał ze starych zdjęć kronikę miasta. Gdy odkryto, że nie trzeba tam zatrudniać aż tylu wałkoni, zwolnili go. Ale fotografował dalej.

Czy zakładał, że te zdjęcia zachowają się i będą oglądane? Że zbiorą się z tego kadry do niemego filmu? Chyba nie. Niczego sobie nie wyobrażał. Nie myślał o takich głupstwach, a już na pewno nie o mnie, wygrzebującym te zdjęcia ze śmietniska wyklętego czasu. Że w ogóle istnieją, wiem od niedawna. Nie było mnie jeszcze na świecie, gdy je wykonywał. Trafiłem szczęśliwie na kilka starych fotografii i zaraz po tym, na co patrzył, rozpoznałem tego, kto je robił. Po tym – choć tylko czarno-białe – co także ja widziałem i widzę. Wydał mi się kimś bliskim. Tyle, że sprzed sześćdziesięciu lat.

Zaczęło się od okazyjnego nabytku. W roku 1934, gdy zwolnienie z archiwum osłodzono mu symboliczną odprawą, poznał w Beuthen Polaka pracującego tam w National Film Aktiengesselschaft. Za grosze kupił od niego najnowszy model aparatu marki Voigtländer. Typek ten miał później jakieś kryminalne kłopoty. Pisano w gazecie, że uciekł z Polski, gdzie dopuścił się defraudacji. Można było przeczytać, że Antoni Pierzchalski narobił długów na 900 000 złotych w polskich Siemianowicach i to samo usiłował powtórzyć w Beuthen. Wyłudzał. Brał albo dawał łapówki. Przyłapano go i wsadzono do pudła. Paul wystraszył się, że aparat może pochodzić z przestępstwa. Pojechał do Oppeln, sprzedał i dostał nawet więcej niż zapłacił. Akurat, by nabyć nową Leicę na film małoobrazkowy. Tak to się zaczęło. W parę lat stał się właścicielem aż trzech kamer, ku zgorszeniu matki.

– Kupiłbyś sobie porządne ubranie i nowe buty za te pieniądze! Żadna dziewczyna nie spojrzy na ciebie.

– Matko, nawet nie wiesz co dzieje się z dziewczynami, gdy widzą aparat! – odpowiadał.

Kręciła głową. I w ogóle, jakie są te dzisiejsze dziewczyny? Lepiej nie myśleć! Ale on nie fotografował dziewcząt. Jeździł z kamerą w góry. Dawniej robił to wyłącznie dla siebie. Teraz również, żeby kamera nie marnowała się w szufladzie i by zobaczyć więcej niż tylko oczami. Żeby – jeśli zdjęcie było udane – widzieć to, czego już nie ma. Bo z każdą chwilą znika jakiś kawałek świata. Za szybko. I chyba coraz szybciej. Wszystko pędzi. Jest tylko przez chwilę. Fotografia to w pewnym sensie zaklinanie czasu; rodzaj pamięci, magia zatrzymująca na zawsze to, co było przez tę chwilę, gdy choć jedną nogą stało się w niebie i widziało czystą prawdę. Niestarzejącą się, niezmienną. Tak było – powiada zdjęcie. I choć nie mówi wszystkiego, nie kłamie. Żaden inny powód nie związałby go tak bez reszty z aparatem. Patrząc na widok sprzed sześćdziesięciu lat, można wiele usłyszeć. Można go – Paula – nie widząc, zobaczyć. A nawet stać się nim na tę jedną setną sekundy czerwcowego dnia sześćdziesiąt lat temu, patrzącym w wizjer kamery, jego okiem, leicą w jego rękach. Gościem w słonecznym krajobrazie, który na chwilę wymknął się z historii przez wielkie „H” i zaplątał się w historyjkę. Przez małe. Paulem naciskającym migawkę. Krzyczącym do towarzyszy, że już gotowe. W aparacie pstryknęło i życie potoczyło się dalej. Mogą ruszać.

Dziesięć minut wcześniej, może kwadrans, około południa, po pięciu godzinach jazdy zatrzymali się na skraju pola. Beno rzeczywiście był świetnym kierowcą. Adler, już nieźle rozgrzany, pokonał strome wzniesienie pełnym szwungiem. Niech odpocznie. Nieprzebrane zasoby ciszy w powietrzu, a w niej głosy ptaków i szum wiatru, tylko czekały na zgaszenie silnika. Słońce odsłoniło bogactwo grzbietów górskich i dalekich planów. Siedzieli w trawie i jedli kanapki. Theo, który przez większość drogi drzemał, ożywił się. Włożył znów ten kubrak strażaka-leśnika i popisywał się gimnastyczną obsesją. Ciało służyło mu do robienia na każde zawołanie pięćdziesięciu pompek. Głowa jest do stania, a ręce do chodzenia. Nogi należy założyć na kark. Człowiek powinien, ilekroć jest okazja, wracać do małpy, ku chwale Darwina. Z kanapką w zębach wdrapał się na drzewo, skąd, jak przez peryskop, widział na odległość. Jako radiowy reporter opowiadał pochód pielgrzymów, stamtąd jakoby widoczny. Ślepi, garbaci, trędowaci, beznożni, epileptycy, paralitycy, obłąkani w kolorowych szmatach, kretyni, żebracy, nieszczęśni urzędnicy magistratów, a nawet kilku pierdołów w paradnych mundurach. Kupa, kupa ludzi! Wszyscy zmierzają do świątyni, gdzie cud przemieni ich życie. Zabierze im skrofuły i wola. Zwróci brakujące kończyny i rozumy. A tymczasem idą, płacząc i zawodząc. Wznoszą wzrok ku niebu. Śpiewają nabożne pieśni. Uwaga! Zaraz się wyłonią zza zakrętu! Theo musiał mieć swoich pięć minut na wygłupy. Lubił rozśmieszać, więc śmiali się, żeby mu sprawić przyjemność. Było pięknie i radośnie. Ogarnęła ich euforia. Świetny pomysł z tym wyjazdem.

Wobec radosnego nastroju, słonecznego nieba i odległych horyzontów, Paul musiał to zrobić. Poszedł do samochodu i wyjął aparat, mimo że już-już mieli jechać. Ustawił statyw po drugiej stronie szosy. Zrobili mu tę uprzejmość i zostali na miejscu. Więc spieszył się. Nie wyszło. Jeszcze raz. Udało się za trzecim. Nareszcie! Zebrali rzeczy. Przebiegli przez łąkę, szosę i wskoczyli do auta. Beno zakręcił korbą. Ruszyli. Trochę celuloidu, szczypta bromku srebra, trochę wywoływacza z utrwalaczem i kawałek światłoczułego papieru, niebawem uczynią tę chwilę na powrót widzialną. I oto – mimo że sprzed sześćdziesięciu lat – tamto południe nie skończy się nigdy.

Teraz Paul usiadł obok Bena. Miał wskazywać drogę. Po chwili minęli Bad Altheide – dziś znane jako Polanica Zdrój – będące tłem scenki na zdjęciu. Co chwila oglądał się wstecz. Upewniał się, że to nie jest sen i Brigitte siedzi tam rzeczywiście, trzymając w ustach źdźbło trawy z tej łąki, którą zostawili za sobą. Że Theo znów podrzemuje, skoro w aucie trudno być akrobatą. Że wszystko odjeżdża do tyłu, podczas gdy auto brnie w przód. Odwracał głowę i widział to jak zdjęcie: ona, śpiący Theo, kłęby kurzu i spalin za nimi.

– Dlaczego tyle fotografujesz?

To pytanie Brigitte. Zada je później. Za sześć dni, gdy będą stąd wyjeżdżać, bo przecież nic nie trwa wiecznie. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Dlaczego tyle? To znaczy, ile? Nie miał pojęcia.

– No dobrze. Powiem ci, skoro chcesz. To mój sposób, żeby cię uwieść. Zdjęcie za zdjęciem, aż złoży się coś większego. Fotografuję krajobraz, bo jest piękny. Z tobą, podobnie. Również jesteś pięknym krajobrazem. Uwodzimy cię: ja i mój aparat.

On i jego aparat. Uśmiechnęła się, bo co można innego. Niech mu wystarczy uśmiech. To więcej niż słowa. Może kiedyś zrozumie, że ona to nie krajobraz?

Gdy za rok niejaki Koslik – poznamy go później – będzie chciał od Paula zdjęć do gazety, ale takich, wie pan, w których słychać śpiew śląskiej ziemi, Paul od razu pomyśli o tej fotografii. Ściśle biorąc, nie był to już Śląsk, choć tamtejsi ludzie poczuwali się do tego. Okolice Glatz – mówiło się Graftschaft Glatz – dopiero od dwustu lat należały do Śląska. Ale ta dziewczyna, zerkająca jakby z wyrzutem, że Paul tak się oddalił z aparatem, była ze Śląska. Jej obecność na fotografii miała zaspokoić życzenia redaktora Koslika.

Ponad pół wieku później – w roku 1998 – dokładnie ustalimy to miejsce, gdzie pod klonem stał fotograf z aparatem. Zdjęcie zrobiono na skraju wioski, która od zawsze nazywała się Oberschwedeldorf. Obecnie, Szalejów Górny. Po klonie ani śladu. Wzdłuż drogi rosną już inne drzewa. Z Teresą, która tam mieszka, schodziliśmy pola między Szalejowem Górnym a Polanicą Zdrojem. Niełatwo było trafić w punkt, gdzie sześćdziesiąt lat temu trzasnęła migawka aparatu. Mając świadomość, że sam obiektyw zmienia obraz a i fotograf może przekręcić niejedno, szukaliśmy tego, co utonęło w falach kolejnych zmian i zniszczeń. Sam pamiętam drzewa, budowle, wioski, a nawet całe miasta, po których dziś nie ma śladu. Przetrwały tylko na fotografiach. Co prawda, w ogólnych zarysach, dawne Bad Altheide stoi, gdzie stało. Lecz w szczegółach – poczynając od nazwy – nie ma go wcale. Pewne przedmioty na zdjęciu wydają się te same. Ale gdy między drzewami, które zarosły dużą część miasta, szukaliśmy wieży drugiego kościoła – na zdjęciu jeszcze widocznej – nie było jej. Kościół zburzono w latach sześćdziesiątych. Wielu domów ze zdjęcia Paula nie znaleźlibyśmy nawet ze świecą. Pola, niegdyś tak zagospodarowane, w większości stały się nieużytkami. Rozmnożyły się ugory i odłogi. A co z tamtymi mieszkańcami? Wiadomo.

W końcu znaleźliśmy ten punkt na nieczynnym parkingu wśród plastykowego i szklanego śmiecia. Stał tam wypalony wrak TIR-a, ubiegłoroczna ofiara bandyckiego napadu, podpalona dla zatarcia śladów. Nie było tam przyjemnie. Jakiś facet ciął fragmenty ciężarówki aparatem spawalniczym. Może nie całkiem legalnie? Patrzył nieufnie. Wyjęliśmy aparat fotograficzny. Facet przerwał robotę i zniknął. Zrobiliśmy zdjęcia. Teresa jedno. Ja drugie. Dla uczczenia sześćdziesiątej rocznicy tamtego świata, który dla Paula i jego obiektywu był jeszcze żywym, istniejącym rajem. Tak przynajmniej sobie to wyobrażam.

Raj? Może niezupełnie. Nie wiem, jak sam bym znosił ten ferwor pomyślności w najlepszych czasach Trzeciej Rzeszy, gdy jeszcze nic nie zapowiadało dalszego ciągu. Co bym czuł, myślał i robił? Może w masie milionów współobywateli, wymachiwałbym wyciągniętą ręką? Za dalszą pomyślność. Na całych, obiecanych tysiąc lat. Koniec z mroczną wegetacją! Bez obcego kija nad głową i wersalskiego traktatu. Bez dyktatu amerykańskiej wszechwiedzy. Ta pomyślność zapewne wszystkich – z małymi pauzami – przyprawiała o zawrót głowy. Nareszcie się żyło! Jak nigdy. Jak nigdzie. Któż by się przejmował drobnymi zaburzeniami na mapie ogólnej pogody? Podobnie, choć nieco inaczej niż w znanych mi osobiście czasach – Bieruta, Gomułki, Gierka i tak dalej – kiedy obietnic było więcej niż spełnienia. No, doprawdy, sam nie wiem kim i czym byłbym wtedy? W tym raju. Raju?

Na zdjęciu widać wszystko, co ma być teraz wskrzeszone: słoneczny dzień, pogodnych ludzi, ich uśmiechy i tamte nastroje, przechowane w negatywie. Oczywiście bez narodowej dekoracji. Bez śladu Trzeciej Rzeszy. Również bez karykaturalnego retuszu, który po latach nanieśli na tamtą epokę mądrzy po szkodzie. Bez oskarżeń i bez niekończącego się poczucia winy. Bez lęku wysokości, z jakim spada się z nieba do piekła. Na razie jest niedziela, 20 czerwca 1937 roku. Wiara, nadzieja i młodość. Może nawet miłość! Za chwilę samochód ruszy. Pojadą dalej. Do najbliższego skrzyżowania, gdzie drogowskaz powiada: ALBENDORF 9 KM. Skręcą w prawo. Znikną z oczu. Opadnie kurz na suchej drodze. A zdjęcie, z którego wyskoczyli z szybkością 70 kilometrów na godzinę, pozostanie tam, gdzie je zrobiono. Na skraju wioski, która nazywała się Oberschwedeldorf. Zatrzyma się i będzie czekać cierpliwie. Tylko ono. Bo tamci znikną za jednym i drugim zakrętem. Za trzecim, dziesiątym, sześćdziesiątym rokiem. Na zdjęciu przetrwa to, co niezniszczalne; po sześćdziesięciu latach, ciągle jeszcze ten sam, czerwcowy, południowy upał.II

Był rok 1914. Miał sześć lat. Pewnego dnia, na miesiąc przed tym, zanim został pierwszoklasistą, pewnego dnia dziwnie zadrżało powietrze. Świat przekrzywił się, najpierw nieznacznie, potem bardziej, całkiem niebezpiecznie. Nagle wszędzie zawisły flagi. Urzędowe gmachy ozdobiono dębowymi wieńcami, jak na majowe święto, chociaż był sierpień. Coś wstąpiło w ludzi. Mówili gorączkowo o czymś niezrozumiałym. Wojna?

Już na samym jej początku ogłoszono zwycięstwo. Może trochę za wcześnie. Minął tydzień, miesiąc, Boże Narodzenie, Wielkanoc, pierwsze w jego życiu wakacje. I słyszało się ciągle to samo. Jeszcze tylko rok. Nie mógł się doczekać. Był ciekaw, jak wygląda coś takiego – zwycięstwo. Dopiero potem wezbrały słowa – mówione i pisane – o nieuchronnej ofierze. Jeszcze później, że bez wielkiej ofiary nie ma wielkiego triumfu. Ofiara rosła i rosła a koniec wojny był tuż-tuż. Mężczyzn przebierano w mundury i wysyłano ku bohaterstwu. Wszystko działo się niewyobrażalnie daleko i wysoko. Cesarz! Feldmarszałkowie! Ludendorf! Hindenburg! Rok za rokiem, te same zapewnienia. Z klasy do klasy nauczyciele powtarzali to, co już każdy znał na pamięć.

Generałowie byli na prawdę wspaniali, ale prawie dwa z trzynastu i ćwierci miliona mundurów armii niemieckiej uległo śmiertelnemu uszkodzeniu. Pozostało przy życiu trzy i pół miliona inwalidów, kuśtykających o kulach, lub torujących sobie drogę białymi laskami bohaterów. Paul to postrzegał inaczej niż jego rówieśnicy. Koledzy chełpili się nieobecnością ojców. Mieli wytchnienie od ich pasa i domowego rygoru. Używali wolności ku rozpaczy matek. Zazdrośni o waleczność ojców i starszych braci, odbywali swe własne wojny w zaroślach miejskiego parku, w gęstych łopianach na brzegu rzeki, na placach między domami. Dzielili się na zwycięzców oraz tych z góry przegranych. Niezgułom i łamagom przypadała rola francuskich, angielskich, włoskich czy ruskich tchórzów, niezmiennie branych do hańbiącej niewoli. Te zabawy trwały jeszcze, gdy wojna była już męczącym komunałem na stronach coraz chudszych gazet. Ale gdy bohaterowie wrócili do domów bez nóg lub rąk, z resztkami oczu lub płuc wyżartych przez gazy bojowe; wygłodzeni i źli – podwórzowa cena bohaterstwa spadła. Nawet malcy, z bystrością właściwą dzieciom, zaczęli podejrzewać kłamstwo. Nie, żeby rozwiała się nieprawda zasiana przez dorosłych, tylko szczelina między zabawą a prawdą stała się zbyt szeroka, by ją pokonać małym, dziecięcym krokiem. Walka, musztra, rozkazy, broń i mundur są cudownymi fetyszami dzieciństwa, ale marnieją one gdy wojna pożera ich słodycze, zabawki, niedzielne wycieczki z ojcem do lasu. Marzenia obracają się przeciw wojnie.

Paul już wcześniej zwątpił w chwalebność śmierci za cesarza, za naród, za cokolwiek. Ckliwe wizje nieba, gdzie idzie się prosto z pola bitwy, ani się umywały do realności legend, w których podniośle i odważnie ginęli w archaicznych słowach wasale Karola Wielkiego. Do ich cudownych mieczy, zbroi, tarcz, włóczni i rumaków. Ich wzruszających ślubów i bezgranicznej lojalności. Ci rycerze umierali, lecz nie ginęli, stając się na całe stulecia żywą baśnią. Wielcy bohaterowie wielkiego cesarza. Teraz już takich nie było. To już nie była literatura. To był wyścig kłamstw, upstrzony patriotycznym żargonem.

Odblask nowoczesnego majestatu zobaczył w kinie. Migawka z cesarzem w otoczeniu generałów była jak parada clownów zamykająca przedstawienie w cyrku Heinemanna. Chodziło się tam na gapę, gdy przyjeżdżał do Gleiwitz i rozbijał swe szmaciane pałace na obrzeżach Kaiser-Wilhelm Park. Filmowy cesarz wypadał o wiele gorzej niż pierwszy lepszy treser koni u Heinemanna. Żadnej godności, ni powagi. Do takiego cyrku – cesarskiego! – nie chciałoby się pójść nawet na gapę. Ale magia filmu cieszyła się coraz większym poważaniem. Żeby oglądać te nienaturalnie ruchliwe obrazy, płaciło się równowartość połowy – później nawet całego – bochenka chleba, którego było coraz mniej. Na ekranie wszystko toczyło się szybko i po łebkach. Podnieceni ludzie, zwierzęta i pojazdy z nerwowym pośpiechem zmierzali ku swemu czarno-białemu przeznaczeniu. Możliwe, że świat oglądający te filmy, zapatrzony w tę taniość, z czasem zaraził się ich tragikomiczną żywością. Dał się pociągnąć za nos i pognał za nimi z szybkością szesnastu klatek na sekundę. Możliwe, że początkiem późniejszych obłędów – indywidualnych i masowych – była pierwsza wojna światowa i te pierwsze kina.

Gdyby nie wuj Albrecht z Ostroppy, który z takim aparatem i filmami jeździł po miastach i wsiach, przy tak wygórowanej cenie biletu dziewięcioletni Paul nie zobaczyłby strzelającej haubicy i kruszących się murów belgijskiego miasteczka. Albrecht wpuścił ich – ojca i syna – na seans gratis. Najpierw Paul zobaczył świat, w którym bez przerwy trwa ulewa. Nawet w cesarskim gabinecie lało jak z cebra. Wuj wyjaśnił, że to nie deszcz, ale smugi na filmie, powstałe wskutek przewijania taśmy. Po seansie tłumaczył zasady optycznego złudzenia. Pokazał aparat do wyświetlania. Pozwolił dotknąć taśmy celuloidu, podziurkowanej z boku. Zapalił oślepiające ogniwo łukowe.

W zaciemnionej sali gospody Donitza Paul obejrzał obrazki szamoczące się na rozpiętym płótnie; chore na szarość, jakby coś stało się ludziom z oczami. Wojna! Oto przed chwilą stał dom i kościół, a teraz jest tylko kłąb wzbijającego się pyłu. Z ziemi, zamiast żołnierzy, podrywają się cienie w hełmach i mundurach. Dźwigają ciężary o niewiadomym przeznaczeniu. Krokiem zapożyczonym z dziwnego tańca, biegną w mglistą pustkę. Chyba strzelają. Rzucają granaty. Przewracają się. Ziemia pęka i parska. Lecz słychać tylko terkotanie projektora i fisharmonię, na której przygrywa Giselle, starsza córka wuja. O co chodzi w tym wszystkim? Gdzie wróg? Gdzie radość zwyciężania? Pokonania zła? Ten dym? Ta mgła? Czuł się trochę zawiedziony. Inaczej sobie to wyobrażał. Tę wojnę.

Ale najciekawsze było później. Film się skończył, wuj zwijał z powrotem jego wstęgę a na ekranie objawił się cud. Mniejsza, że konie zaprzężone do armaty zaczęły się cofać. Ale zabici żołnierze, teraz z podwójną szybkością, podnosili się z ziemi. Z żonglerską precyzją łapali granaty, wracające skądś do ich rąk. Zgrabnie, choć tyłem, wracali do okopów. Z chmury pyłu wyłaniał się kościół jak nowy. Haubica z powrotem wsysała w lufę kłąb dymu i pocisk, który wcześniej wypluła. Walka wracała do punktu wyjścia. Film unieważniał wszystko, co pokazał wcześniej. Dopiero ta jego uboczna właściwość miała dla Paula sens cudu. Spodobała mu się rzeczywistość, którą można zatrzymać w biegu. A nawet cofnąć. To wspaniałe – zwinąć wojnę do tyłu.

Miał dziewięć lat i niechęć do wojska była czymś nienaturalnym w jego wieku. Pragnął, by to zabijanie jednych przez drugich obyło się bez udziału ojca. Wypatrzył nawet zakamarek w piwnicy, gdzie go ukryje. Nigdy go tam nie znajdą żandarmi, którzy złapali Knippla, dezertera z ich ulicy. A na razie powtarzał w myślach: „nie i nie!” Nie wolno ojcu wkładać szarozielonego munduru, hełmu, ani plecaka. Nie wsiądzie z innymi na platformę pociągu, który odjedzie, jak na filmach pokazywanych przez wuja Albrechta. Tylko, że w tym przypadku, bez odwrotu. Bez przewijania do tyłu.

Ojciec szczęśliwie uniknął pójścia na front. Chronił go zawód maszynisty na Oehringengrube. Cofnięto rozkaz mobilizacyjny, bo kopalnia nie mogła się obejść bez niego. Upiekło się. W roku siedemnastym, na rynku wojennym wystąpił szczególny brak mięsa armatniego. Znów pomiędzy armią a kopalnią rozpoczęły się targi o maszynistę windowego. Kto wie, jak by to było, gdyby wojna nie skończyła się w ostatniej chwili. Bez zwycięstwa. Myliła się nadzieja, że po wojnie świat odzyska barwy. Wojna skończyła się, bo zapasy słów uległy wyczerpaniu. Ale czy rzeczywiście skończyła? Bo mylił się również, kto myślał, że do ostatniej sztuki zostały zużyte arsenały pocisków, granatów, min i bomb. Że zabrakło krwi do rozlania. Nic podobnego.

Paul był dziesięcioletnim drapichrustem i ważyły się losy jego dalszej nauki, gdy ogłoszono zawieszenie broni na froncie zachodnim. Radosna wiadomość przyszła wraz z wczesnymi przymrozkami listopadowymi. Ale na wschodzie odbywały się jeszcze zwycięskie bitwy. Odessa w rękach naszych żołnierzy! Ekspedycja kaukaska rozwija się pomyślnie! Aż dziwne, że coraz marniejszy papier gazetowy mógł udźwignąć tyle wykrzykników. Wreszcie, w czerwcu następnego roku, na wszystkim położył ciężką rękę dokument wersalski. Jego ważność w świecie, który był kruchy jak wczesny lód, od razu poddano w wątpliwość. Wszak każdy widział, że jest to zmowa bezczelności przeciw krzywdzie. W Paryżu przy szampanie znieważono dumę niemieckiego narodu. A tutaj, starsi od Paula o zaledwie osiem lub dziewięć lat smarkacze wracali z frontu także jako odłamki. W kawałkach lub w całości; często okaleczeni na ciele; ale zawsze na duszy. Paradowali w resztkach wojskowej odzieży, z której nie wywietrzały okopowe smrody. W ustach czuwały zacięte języki, których używali jak karabinu. Jedli wszystko, niechlujnie i pośpiesznie, jakby trochę na zapas. Patrzyli krótkimi, niechętnymi spojrzeniami. Niektórym zostało to już na zawsze. Dziesięć lat później, gdy powróci moda na mundury, okaże się to nawet przydatne. Lecz na razie nikt nie mógł tego przewidzieć. Dopiero wygasała zabawa dorosłych w broń palną i białą. Staroświecką lub najnowszą. Na początku wojny samoloty były uzbrojone w kusze, które wystrzeliwały stalowe oszczepy. Śmiesznie i nieskutecznie. Pod koniec już spadały z nieba ładunki wybuchowe.

Zatem mówiło się, że wojna skończona. Tym, którzy nie wrócili do domów, wystawiano pomniki piękne i obłudne. Gratulowano ich rodzinom miejsca na tablicach pamięci. Między żywych i martwych rozdzielono odznaczenia. 218 000 żelaznych krzyży pierwszej klasy; 5 196 000 drugiej. Generałowie, obwieszeni orderami, nagle zostali bez pracy. Cesarz abdykował i uciekł do Holandii, gdzie jakoby został drwalem, chyba dlatego, że tam prawie nie ma lasów. Politykujące grubasy waliły laskami po blatach stołów. Skandal! Zdrada! Międzynarodowe łajdactwo! Żydowski spisek – a jakże. Wystarczy spojrzeć: głód, drożyzna, inflacja, wstyd. Tylko w szwajcarskich bankach zacierano ręce. Życie codzienne upodobniło się do tych ekstrawaganckich, nowoczesnych malowideł futurystów, ekspresjonistów, czy jak się tam oni zwali. Kraj pękał jak szyba, położona płasko na ziemi, deptana podkutymi butami. Odłamki tej szklanej ruiny raniły równie głęboko jak wczorajsza amunicja. Skutki pięcioletniej masakry były coraz bardziej widoczne.

– W okrutnym Wersalu – mówił w szkole nauczyciel geografii, Puchalla – pocięto Europę na kawałki.

Przede wszystkim pocięto Niemcy. Atlasy i mapy straciły sens. Lecz pokój ciągle był słowem wyłącznie gazetowym, bez pokrycia w rzeczywistości. Już niby było po wojnie, ale trwała dalej. Teraz już nie w odległym Verdun, Wogezach, Karpatach, już bez linii frontów czy okopów. Przysunęła się bliżej. Weszła między domy i szwendała się po ulicach. Krążyła wokół miast i miasteczek Górnego Śląska. Zamiast publicznego ukojenia i żałoby, a choćby radości z jej zakończenia, czuło się raczej klimat zła. Raz za razem objawiała się chęć dalszego zabijania. Rządziły łatwopalne emocje. Gniew. Złodziejstwa. Morderstwa. Napady. Oszustwa w wielkim i małym stylu. Kto chciał, musiał lub potrafił w tym żyć, jakoś sobie radził, ale większości doskwierała niewygoda. Okazało się, że wojna spustoszyła nie tylko to, co da się policzyć i zmierzyć, lecz również okaleczyła przestrzeń. Było jej znacznie mniej niż dawniej. Zrobiło się ciasno.

Paul rozumiał ten stan rzeczy na miarę swych lat. Właściwie, żadne dzieciństwo. Zepchnięte przez dorosłych na margines ich tajemniczych spraw, niedożywione, zziębnięte. W nieskończoność łatane i cerowane. Najgorsze, że nie wiadomo – pokój czy wojna? Bo jeśli pokój, to czego szukają te krzykliwe oddziały żołnierzy? A jeśli wojna, to dlaczego nie strzelają, burzą i palą? Teraz już z bliska Paul oglądał pośmiertne podrygi rozpędzonej ułudy. Zaczęło się mówić – niektórzy z lękiem – że któregoś dnia obudzą się w Polsce. Nad talerzem cienkiej zupki w domu, w dziwnie wypróżnionym sklepie albo w tłumie ulicznych buntowników, taka zapowiedź brzmiała jak pogróżka. Nikt dotąd nie słyszał o takim kraju. Może kiedyś? Dawno temu. To jakby jacyś Hunowie wstali z grobów, żeby odtworzyć przeszłość, już dawno zamkniętą na amen. Czysta baśń. Kto by pomyślał, że to mowa polska będzie się dopominać o własne terytorium. O osobny kraj. Również tutaj, gdzie wasserpolnisch słyszało się na co dzień. Ale mieszkać w Polsce? To znaczy – gdzie?

Przeciwnicy tej baśniowej groźby nie brali jej poważnie, wszak ludność wypowiedziała się w plebiscycie. Może nie wszystkie głosy policzono uczciwie, może dokonano jakichś machinacji. Po tym wielkim, światowym oszustwie, komu zaufać? W każdym razie, najmniej do powiedzenia mieli ci, których to dotyczyło. Jak zwykle, rozsądzenie sporu powierzono karabinom. Tych nigdy nie zabraknie i łatwiej się bić niż rozmawiać. Strzelano. Najpierw skrycie. Pojedynczymi strzałami z bliska. Jedni i drudzy. Później polscy insurgenci ruszyli przeciwko samoobronie. Zwaśnionych sąsiadów miały utemperować wojska rozjemcze. Przywieziono je skądś, jak na defiladę. Francuzów. Włochów. Anglików. Pięknie reprezentowali folklor swych krajów. Dumni i pyszni. Uosabiali sprawiedliwość i bezstronność. Niewiele to pomogło, bo też nie o to chodziło. Dalej pertraktowano przy pomocy amunicji. Mimo zakończonej – jednak rzeczywiście na niby – wojny, zakrwawione mundury, dotąd znane tylko z gazet i opowiadań, oglądało się już z bliska. Sanitariusze. Samochody pełne wystawionych luf. Oficerowie, którzy zawsze wiedzą najlepiej. Przemarsze uzbrojonych krzykaczy na porządku dziennym. Armaty w zaprzęgu konnym, cwałujące wieczorem po bruku, aż leciały iskry. Nocne strzelaniny.

Ojciec przyglądał się temu z bierną ciekawością i nie mógł zrozumieć. Uspokajał tylko syna, że również i w tym nie weźmie udziału. Nie będzie przecież do nikogo strzelał. Jest maszynistą windowym a nie awanturnikiem. Chodzi codziennie do pracy, bo pięknie by wyglądał ten świat, gdyby się wszyscy obwiesili granatami i poszli zabijać na Sankt Annaberg, zamiast jak on, pracować w maszynowni. Kto by woził na dół i do góry windy z górnikami lub węglem? Później okazało się, że jednak światu aż tak bardzo nie potrzeba kopalń i węgla. Urobek leżał na zwałach, a ludzi wyrzucano na bruk. Ojciec siedział przy sterownicy i ciągle nie rozumiał. Windy jeździły rzadziej. Coraz ślamazarniej. Syn pytał, a on znał tylko jedną odpowiedź.

– Nie zawracaj głowy.

Albo:

– W szkole ci to wszystko wyjaśnią.

Jako ucznia bardziej obiecującego niż wzorowego, za radą nauczyciela Scheunerta, zapisano go do Oberschule, na kierunek Sprachlicher Zweig, którą ukończył ze średnim cenzusem. Gdy zaczynał naukę, rozpoczęła się wielka wojna. Gdy ją kończył, kończyła się wielka inflacja. Pieniądze nie miały nawet wartości papieru, na którym je drukowano. Podobnie świadectwa szkolne. To tylko papier, który nie mówi, co robić dalej. Próbować? Oczywiście! Nie ustawać w próbach! Gdyby ojciec był inny, pomógłby mu wybrać. Lecz potrafił jedynie zmieniać temat, ukrywając zawstydzenie i swe własne braki:

– Wymyśl sobie jakąś pracę. Najlepiej to, co lubisz.

Nie miał pojęcia, co można w tych czasach robić po szkole średniej. Myślał. Myślał i myślał. Niczego nie wymyślił. O stałej pracy Paul nie miał co marzyć. Najwyżej kilkudniowe zajęcie. Na przykład, pakował zwoje w wytwórni sznura. Nosił ładunki na bocznicy kolejowej i nie wiedział, co dalej. Handel czy prawo? Terminator u kupca Grabowsky’ego, czy pomocnik w kancelarii Wilczka? Co wybrać? Przed burą rzeczywistością ratowały go rojenia. Że pewnego dnia wszystko się zmieni. Pojawi się wróżka – ludzka, a może boska – zdejmie z niego ospałość i pokaże paluszkiem:

– Pójdź tam a tam. Zrób to i to. Zobaczysz. Nie pożałujesz.

Niegdyś zarobki ojca nie były najgorsze. Później życie stało się niełatwe. Żadnej wiary w cud, ani wygraną na loterii. Płaca coraz niższa i niepewne jutro. W przypływach goryczy wytykał synowi, że jest ciężarem. Srogi zarzut. Że wałkoń, nieczuły na harówkę rodziców i leń. Pieroński marzyciel. Tak niezgrabnie zachęcał go do czynu, choć czasy były również trudne dla wyrostków. Najlepiej powodziło się fachowcom od ciemnych interesów; drobnym szmuglerom, krętaczom, kreaturom bez skrupułów. A resztę, czyli większość, stanowiły bezrobotne wraki w ślepym chaosie, rozbitkowie zatopionych nadziei, dryfujący wśród cudzych snów, zdemobilizowani inwalidzi, lądujący w przytułkach, szpitalach, więzieniach. A jeszcze sporo ludzi, którzy musieli albo chcieli przenieść się z dawnych terenów, teraz przyznanych Polsce, która jednak – kto by pomyślał? – powstała.

W to zamieszanie Paul wszedł w wieku, gdy nie chce się wracać do domu, ucieka się od niego możliwie daleko. Wanderjahre. W anioła stróża, w uczciwość, w cuda i prawdę wierzył umiarkowanie. Bo na razie nic z tego. Najwyżej marzenia. Żadnych cudów ani baśni. Od wojny baśnie leżały w gruzach wiele dłużej niż domy, kościoły, fabryki. Zgliszcza cudów czekały na zaklęcie, które postawi je z powrotem na nogi. Mijało już dziesięć lat od jej końca, a ludzie ciągle żyli z jej widmem w pamięci. Szczęśliwy, kto pewnego dnia opuszczał miasto, postanawiając, że tam nigdy nie wróci. A jeśli nawet, to tylko na chwilę, żeby się umocnić w pogardzie. Utwierdzony, uciekał ponownie. W góry. Bliżej Boga – nawet jeśli wcale go nie ma – a dalej od podłości. Oddalał się, oddalał i po latach nie poznawali go dawni znajomi. Patrzyli z zazdrością, bo zabrakło im wiary w odurzające słowa, co je niegdyś powtarzali jak katechizm. Tako rzecze Zaratustra: „otworem stoi jeszcze ziemia dla dusz wielkich. Dla samotników i samowtórów jest jeszcze wiele niezamieszkałych siedlisk otworem stoi jeszcze dla dusz wielkich życie wolne. Zaprawdę, kto mało posiada, ten mniej będzie posiadany”.

Ukryć się w dożywotnim dzieciństwie! Wyrostki wyśmiewały mieszczańską zwykłość, dla nich za małą i za wąską. Niektórzy byli – rzecz po wojnie normalna – sierotami. Paul przynajmniej miał rodziców i pewny dach nad głową. Inni, nawet tego. Może zresztą tylko wstydzili się posiadania rodzin albo przyjaciół. Zatajali je, albo o nich nie mówili. Pochodzili zewsząd i zmierzali gdziekolwiek. Radykalnie ironiczni i nieufni. Między sobą porozumiewali się łatwo. Ich miejscem ratunku przed zwichniętym światem były góry; jedna ze świętości, których nie ośmieszyła historia. Woleliby może wyspy bezludne, lub legendarny Daleki Wschód, ale góry były najbliższą i najtańszą egzotyką. Mieli tam miejsca, gdzie spotykali się ku czci autorytetów nieznanych ogółowi. Stanowili nieformalną akademię życia poza rzeczywistością lub przeciw niej. Ku jej naprawie. Łączyła ich niezgoda na wstawanie przed świtem; na udział w kieracie; na życie bez Nietzschego lub Schopenhauera. Zadurzeni w Das Liebesleben in der Natur i świecie zreformowanym według Wilhelma Bölsche. Pielgrzymowali do Schreiberhau, aby oddać cześć swemu idolowi. Innym wystarczał Weber. Wegetarianie. Prorocy duchowi in statu nascendi. Asceci. Maniacy hatha-yogi, którą znali piąte przez dziesiąte.

Znał ich dobrze. Typy i typki, silne w teorii i marzycielstwie bardziej niż w praktyce. Ten i ów coś pisał, inny rysował, jeszcze inny tylko zapowiadał, że zrobi jedno lub drugie. Żadnej odpowiedzialności, stabilizacji, przyszłości. Od wiosny do jesieni krążyli po szlakach. Czasem tylko z symbolicznym groszem w kieszeni, z kawałkiem chleba i krążkiem sera w plecaku. Szukali dachu lub zarobku. Pomocnicy w schroniskach. Sezonowi sprzedawcy czegoś tam. Siła najemna u bauerów. Latem w górach nie brakowało zajęcia. Bytowali tam dłużej lub krócej, aby i tak w końcu zimować kątem w miastach, lub przymarzać na wsi. Jedni przepadali po czasie. Inni nabierali oleju do głowy i zakładali swoje interesy. Pomyślne lub nie. Ale zawsze z wyższością patrzyli na tych, którzy nie mają pojęcia o nocnej mgle w lesie; gdzieś na stoku, lub na krawędzi skalistej przepaści.

Można ich podzielić na dwie grupy. Pierwsza to półmieszczuchy. Umiarkowani sportowcy. Tuzinkowi turyści. Kolekcjonerzy blaszanych znaczków na laski. Wolni tylko w święta i urlopy. Nie potrzebowali żadnej idei. Paulowi bliżsi byli drudzy. Zazdrościł im radykalizmu. Fanatycy. Bardziej zagorzali. Długodystansowcy. Wyprawiali się jak najdalej. Czasem nawet do Czech, w góry Harzu, do Tyrolu. Niektórych polubił. Innych podziwiał. Lecz sam do nich nie należał. Miał swoje grono. Później – gdy już zaczął fotografować – zaczęły go pociągać dalsze podróże. Riesengebirge, Isergebirge lub Katzbachgebirge.

Towarzyszami jego wypraw mniej lub bardziej stałymi byli Hanek Sroka, Peter Drobek i Gerhard Heinze. Wszyscy z Gleiwitz. Mieli ulubione miejsce w okolicach Glatz, które schodzili wzdłuż i wszerz. Sporadycznie dołączała do nich Rosa, narzeczona Sroki, sekretarka w Hansabank Oberschlesien. Wspomagała kolegów, gdy w portmonetkach było chudo. Pochodziła z bogatej rodziny, nie musiała się troszczyć o pieniądze. Później grono skurczyło się. Rosa wyszła za Hanka, urodziła dwoje dzieci. A gdy po roku trzydziestym trzecim przybrały na sile nastroje antyżydowskie, wyjechali do Holandii. Drobek, dwa lata później, wyprowadził się do Königshütte, teraz polskiego Chorzowa, gdzie był nauczycielem. Jako ostatni odpadł Gerhard. Znalazł pracę w Hamburgu.

Tak to było, zanim się rozproszyli po świecie. Przewędrowali razem wszystko, aż Paul został sam. Wracał na szlaki, które znał dobrze. Czegoś tam jeszcze szukał. I znajdował, bo teraz widział więcej niż niegdyś. Uczył się czytania miejsc i krajobrazu. Wyłapywał opowieści i legendy związane z różnymi miejscami. Jego wędrowanie wzbogaciło się o nowy wymiar. Zapisywał w zeszytach krótkie historyjki. Aż pokazał to pisarzowi z kręgu osób zaprzyjaźnionych z Hauptmannem. Ten nagrodził jego odwagę i udzielił porady. Paul zrozumiał tylko, że jeśli będzie pisać wytrwale, to w końcu coś z tego wyjdzie. Ale przede wszystkim, nauka. Uczyć się, uczyć i jeszcze raz uczyć. Aż za namową doktora Schmiedla z Gleiwitz, który się tu jeszcze pojawi, spróbował sił na uniwersytecie. Ale nie zadomowił się w Breslau. Czuł się obco między przemądrzałymi. Mierził go tupet kujonów oraz teatralne maniery sław profesorskich. Od początku czuł, że trafił w niewłaściwe miejsce. Skończyło się porażką. Z wyprawy po naukę wrócił na dawne śmieci. Już rzadziej, ale ciągle jeździł w góry. Teraz samotnie, z aparatem fotograficznym w plecaku. Wracał do dni, wieczorów i nocy na górskich pustkowiach, gdy tam czegoś wspólnie szukali. Powtarzał krajobrazy, tak jak się uczy wiersza na pamięć.

W Breslau otarł się o uniwersytecki klub wędrowców. Kilka razy wybrał się z nimi, ale to nie było to samo. W towarzystwie wykładowców poruszali się według programów jak po podręczniku. Strona za stroną, rozdział za rozdziałem. To co widzieli i mówili, dowodziło podstawowej jedności ziemi, narodu i jego kultury. Oczywiście rasowo niemieckiej, jakby w myśl Woltmanna: die weltgeschichtliche Bedeutung der germanischen Rasse. Ich punkty widzenia były święte. Drogi, kościoły, budynki, pałace i parki, to przejaw narodowego geniuszu. Lasy, łąki, pola uprawne – tradycyjnie niemieckie. Z tych belfrów tylko jeden wyróżniał się szerszym spojrzeniem. Paul czuł sympatię do młodego docenta, który zaskoczył go przewrotnym poczuciem humoru. A zaczęło się niefortunnie.

Klub zorganizował wyprawę naukową z Bad Warmbrunn do Bad Flinsberg: Tradycyjne konstrukcje wodne w Isergebirge. Drogę wyznaczały im mosty, młyny, tartaki wodne, śluzy, umocnienia rzek i tak dalej. Piękna, majowa pogoda. Wokół belfra zawsze kilku lizusów. W Ullersdorf obejrzeli stary młyn wodny, wzorowany na salzburskim, ze specjalnym systemem przekładni. Drewniane koła zębate wprawiały w zachwyt. Dwustuletni mechanizm ciągle był sprawny. Oczywiście, wszystko praniemieckie. Trzech studentów obległo docenta, debatując o wyższości młynów germańskich nad romańskimi, słowiańskimi i w ogóle. Nawet na Bałkanach godne uwagi młyny wodne są dziełem naszych specjalistów. Paul wyszedł na zewnątrz. A nazajutrz:

– Tutaj można obejrzeć typowo niemiecki, kamienny most – powiedział docent w okolicy Alt Kemnitz do tych, co się znaleźli w pobliżu.

Paul siedział na trawie i patrzył w niebo. Nie ma to jak widok chmur. Czułby się jak w niebie, gdyby nie to ciągłe gadanie. Coś go podkusiło:

– A stąd widać czysto niemieckie obłoki.

Docent usłyszał, ale nie zareagował. Następnego dnia wracali do Breslau, w pociągu przysiadł się do Paula. Mówił cicho, jakby nie chciał by inni słyszeli, a w dodatku hałas wagonu zagłuszał jego słowa, więc Paul domyślał się tylko, iż chodzi o ten mostek w Alt Kemnitz. Może docent poczuł się dotknięty? Zaczął przepraszać za wczorajsze zachowanie.

– Przepraszam, ale poczułem się jak w sali wykładowej, a nie w pięknej i otwartej przestrzeni. Proszę mi wybaczyć.

Ale chodziło o coś innego. Docentowi wydawało się, że Paul zna historię tego mostu i przejrzał mistyfikację. A właściwie, tylko żart. Bo most zbudowali jeszcze w siedemnastym wieku czescy osadnicy. Stała tam nawet kiedyś figura świętego Jana, ale sto lat później strącili ją ewangelicy. W każdym razie, żaden typowo niemiecki mostek. To tylko uniwersytet żąda takich bzdur. Od słowa do słowa, docent sam się wygadał, że nie traktuje poważnie napuszonych programów „naukowych” i robi sobie z nich żarty. Ale czasy nie są łaskawe dla żartów. Uniwersytet coraz bardziej staje się świątynią ponurych kapłanów. Rozgadali się, odnajdując wspólne tematy. Docent również był człowiekiem gór. Zanim został wykładowcą w Breslau, pracował jako wiejski nauczyciel w Gross Iser. Paul znał tę okolicę. Istny koniec świata.

W tej rozmowie w pociągu Paul uznał docenta za wyjątek wśród belfrów. Poczuł do niego szczerą sympatię. I tak pozostało. Spotykali się później. Zachodził na jego wykłady. Gdy po raz pierwszy znalazł się wśród słuchaczy, docent zauważył go i potwierdził to uśmiechem. Wykładał o przesądach wśród górali izerskich. Był trochę dziwakiem. Wyznawał jakieś poglądy rodem ze średniowiecza. Może tylko żartował? Paul nigdy nie miał pewności, kiedy jest serio. Nazywał się Will-Erich Peuckert i niedługo po tym, jak Paul przerwał studia, zwolniono go z uniwersytetu. Na własne życzenie, lub pod presją innych. Nie był on tam zanadto lubiany.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: