Flu Game - ebook
Flu Game - ebook
Wyjątkowo gorący lipiec 2016 roku. Apogeum przygotowań do Światowych Dni Młodzieży. Tajemnicze zaginięcia mieszkańców miasta. W takim właśnie kontekście poznajemy Kamila Wojtasa: zdolnego sędziego, a zarazem człowieka bez właściwości, w którego pozbawionym sensu życiu nie dzieje się zupełnie nic. Do czasu.
Klęczar, w pozornie lekkim i humorystycznym tonie, stawia pytania jak najbardziej poważne: o to, kim jesteśmy po ściągnięciu masek i czy autentyczne życie jest w ogóle możliwe. A może role, które codziennie odgrywamy, to nasza prawdziwa twarz? ""Flu Game"" to również z ducha houellebecqowski (anty)kryminał egzystencjalny o niezwykłych zbiegach okoliczności, pamięci i zapominaniu, o zależnościach i uzależnieniach, a także o... miłości do koszykówki.
Agnieszka Jeżyk
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65778-75-8 |
Rozmiar pliku: | 672 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czułem się jak John McClane w trzeciej części Szklanej pułapki. Co mnie podkusiło, aby po ponad dekadzie przerwy napić się piwa? Dlaczego musiałem być takim idiotą, debilem skończonym, żeby na tym piwie nie poprzestać – które zresztą zarówno niegdyś, tak i wczoraj niespecjalnie mi smakowało – i kupić jeszcze wódkę? Mimo że alkoholu wypiłem najpewniej dużo mniej niż postać odtwarzana przez Bruce’a Willisa w noc poprzedzającą początkowe sceny filmu, być może nawet dużo mniej niż McClane pił, kiedy uważał, że nie pije w ogóle – mój kac miał rozmiary Sahary i wagę tysiąca nieprzespanych nocy.
Wyszedłem na zewnątrz, udało mi się znaleźć wolny stolik w cieniu. Mimo to pociłem się straszliwie. Piłem powoli, przy każdym łyku z trudem powstrzymując odruch wymiotny.
– ...no i ta laska przez pół wieczoru do mnie cipiła. – opowiadała blondynka swojej koleżance. Siedziały dwa stoliki dalej, wyglądały na studentki. Miały na sobie bluzeczki na ramiączkach i spódniczki. Piły jakieś kolorowe drinki. – No więc, kurwa mać, ile można znosić coś takiego? Wiesz, że ja jej nigdy nie lubiłam, zawsze mnie wkurwiała. Ale starałam się być spokojna, Bartek siedział obok, no więc wiesz, trzeba było zachować klasę. Ale ileż, do chuja, można? No więc nie wytrzymałam w końcu – i jak nie jebnę z otwartej w tę jej świńską mordę, no mówię ci stara, dawno tak nikomu nie przypierdoliłam... A ona: co robisz, co robisz? To ja jej jeszcze chlusnęłam browarem w twarz, i mówię: masz za swoje, cały czas do mnie cipisz, suko, to masz za swoje. Co ty myślisz, że życie to bajka? Nie, kurwa, życie to walka jest.
– A co na to Bartek?
– A nic. Brechtał na pół knajpy. Nawet nie sądziłam, że jest taki spoko. A ona – prawie w płacz. Jak możesz? Jak możesz? Myślałam, że jesteśmy kumpelami. Haha, kumpelami, pewnie. Bez kurwa jaj. No ale teraz może być lipa ze studiami.
– Czemu?
– Ona zawsze miała najlepsze notatki. Dawała mi kserować za friko.
Jakieś trzydzieści metrów ode mnie stanęli trzej wysocy i chudzi, i głęboko się nad czymś zastanawiali, obficie gestykulując. Kiedyś pewnie zostaliby gotami albo emo, ale że czasy już inne, każdy z nich miał zarost, każdy ubrany był w obcisły biały T-shirt z dziwnymi z napisami po angielsku, na dupach mieli szorty, a na stopach klapki. Stali i stali, nie mogli się zdecydować, gdzie iść. Słyszałem pojedyncze frazy: „nie, tam nie”, „tam lamusy”, „ale lampa, kurwa”.
Chciałem dowiedzieć się, co studiują obie dziewczyny, ale niestety interesująca mnie rozmowa zeszła na inny temat. Tym razem mówiła brunetka. Prawie nastolatka, ale już kobieta, o dość ładnej twarzy; siedzieliśmy prawie dokładnie na wprost siebie. Szkoda, że byłem dla niej zupełnie przezroczysty.
– Ej, a słyszałaś o tym barmanie z Kazimierza, który niedawno zaginął? Dziwna sprawa.
– No jak mogłam nie słyszeć? Przecież wszędzie wiszą jego zdjęcia. I wszędzie o tym pierdolą. Znałaś go?
– Znałam, ale słabo. Kilka razy byłam w tej knajpie, raz postawił szota, raz obstawił szluga. Trochę pogadaliśmy, ale raczej nudny był. Próbował mnie rwać, słabo mu szło. Ciekawe, co się z nim stało.
– Słyszałam, że spierdolił z miasta, bo miał dość swojej dupy. Denerwowała go jak ciepłe piwo, tak podobno gadał. Że się nie może od niej uwolnić. Ciągle go nachodziła.
– E, wiem, że to może być irytujące, ale żeby aż tak? Zostawił podobno rzeczy w mieszkaniu. Może coś mu się stało? Ktoś mu coś zrobił albo wpadł do Wisły. W nocy zaginął, pewnie nawalony wyszedł z knajpy...
– Ej, stara, mówię ci, że po prostu spierdolił od dupy. Wierz mi, znam się na tym.
Zapragnąłem dobrej herbaty. Zazwyczaj pijałem oolongi, najczęściej, przynajmniej dwa razy w tygodniu, pochodzącą z Tajwanu Ali Shan Jin Xuan. Orzeźwiający smak, mocny aromat, który zawsze mnie uspokajał. Piłem i wydawało mi się, że znów jestem dzieckiem i razem z dziadkiem spaceruję po lesie. Dziadek mówi, że las najlepiej pachnie po deszczu, czyli tak jak teraz. Potem spacerujemy w milczeniu, po chwili ja zaczynam biegać, w tę i z powrotem, a dziadek kroczy dostojnie i tylko lekko się uśmiecha. Często wybierałem też Mi Lan Xiang Dan Cong, zbieraną w górach Fenghuan Shang, na południowym wschodzie Chin właściwych. Jej smak, sam nie wiem dlaczego, kojarzył mi się z kwiatami, ale z jakimi konkretnie – tego nie potrafiłbym powiedzieć. Ale teraz, w samym środku tej skwarnej niedzieli, pomyślałem o białej herbacie paklum. Była to myśl zupełnie dla mnie zaskakująca, śmietankowy posmak paklum mógłby przecież wprowadzić spory chaos w moim żołądku. Choć istniała też taka możliwość, było to dosyć prawdopodobne, że w stanie, w jakim byłem, mógłbym go w ogóle nie wyczuć. W stanie, w jakim się znajdowałem, większość herbat mogłaby smakować jak zwyczajne dilmahy.
Do herbaciarni było jednak daleko, a dodatkowo miałem za sobą ciężką noc, skoncentrowałem się więc na tym, co bezpośrednio przede mną. Soku pomidorowego nie piłem od lat, obawiałem się, czy mi nie zaszkodzi, ale po pierwszych trudnościach wchodził nadzwyczaj gładko. Zadziwiające, pomyślałem, jak to zmieniają się smaki, niegdyś nienawidziłem pomidorów, a od jakiegoś czasu jadłem je prawie codziennie. Kiedyś za nic w świecie nie wziąłbym do ust soku z pomidorów, a teraz piłem go bez poczucia odrazy. Dziewczyny znowu rozmawiały o wczorajszej nocy.
– No i wiesz – mówiła brunetka – poszliśmy tam, gdzie nie lubię chodzić. Do tej studenciarni. Nie wiem, czemu moja grupa chce tam ciągle łazić. Nie byłaś? No i dobrze. Tam strasznie brudno jest, wiesz, syf na stołach, lepisz się do baru, do podłogi też czasem. No ale reszta chciała tam iść, debile zasrani, to poszłam z nimi. Reszta akurat na parkiecie, ja rocka, tym bardziej starego polskiego, zazwyczaj nie tańczę, chyba że mocno zanietrzeźwiona, więc siedziałam sama przy stoliku. Przez chyba pół godziny. No i siedzę przy tym stoliku, a tu podchodzi koleś, taki jakiś mały, z brzuchem, w koszuli jak z Lidla, może naprawdę z Lidla, pijany już dosyć, i zaczyna nawijać. Że ja piękna jestem, dawno nie widział takiej piękności, takie bzdety, stary był, po studiach. Że on pracuje w jakiejś korpo i to jest impreza ich teamu, siedzą i gadają o pracy, jego to już znudziło, czy się może przysiąść. I, stara, patrzy mi w oczy. Haha. Mówię mu, że jestem ze znajomymi, oni zaraz wrócą, poszli tylko na parkiet. A ty nie tańczysz? Może zatańczymy? No pewnie, nie mam z kim tańczyć, jak z takimi. No więc staram się być miła, wiesz, kurwa, że ja zazwyczaj jestem grzeczna. Z domu to mam, ten brak asertywności, wiesz przecież, już rozmawiałyśmy o tym wiele razy. No to mówię mu, że innym razem bardzo chętnie, ale dzisiaj miałam kiepski dzień i nie jestem w humorze. On na to, że może chociaż postawiłby mi drinka, co ja na to.
– Hehe. I co?
– Myślę: dobrze, niech postawi, może gdzieś w drodze do baru się zagubi, zapomni, znajomi zdążą wrócić. Ale – nie. Wrócił szybko, z rozdziawioną gębą, w jednej ręce trzymając coś kolorowego w longu, a w drugiej piwo. Pewnie ten sikacz z promocji. Mówi, że barman to jego kumpel i przyrządził to specjalnie dla mnie, będzie mi smakować. Piję, faktycznie było dobre, nic nie mówię, on też nic nie mówi, tylko się na mnie gapi, czekam, aż ci kretyni wrócą z parkietu. Wypiłam szybko i mówię: Dziękuję, było bardzo dobre.
– I co?
– Ech, jak to „co?”. On znowu o tym tańczeniu. Facet, mówię, nie tańczę, ok? Ale mówiłaś, ze jak postawię... Nic takiego nie mówiłam. I on wtedy do mnie: ty głupia suko, myślisz, że jesteś taką gwiazdą? Księżniczka jebana, na ziarnku grochu, nie tańczy... ale drogiego drina to wypije. Ty kurwo!
– O cholera. Jakiś świr czy co?
– No nie wiem właśnie. O co mu chodziło? Ale najgorzej, że wrócił Marcin. I usłyszał. I już do niego. Nie będziesz obrażać mojej koleżanki, ty ćwoku. Trochę cipowato, ale jednak, muszę przyznać, że stanął w mojej obronie.
– I co? I co?
– No prawie się pobili, ale tamten uciekł do swoich ziomków. Nie dość, że miejsce do dupy, to jeszcze tacy frajerzy.
A może jednak zielona? W moich myślach – taka scena: wchodzę do ulubionego lokalu, siadam przy tym stoliku co zawsze, kelnerka oczywiście mnie rozpoznaje, nieudolnie próbuje ukryć zdziwienie, wszak nigdy nie zjawiam się w niedzielę. Zamawiam Huang Shan Mao Feng, oficjalnie uznawaną za jedną z dziesięciu najlepszych chińskich herbat. Chłonę jej krystalicznie czysty napar, jej orzeźwiająca moc z każdym kolejnym łykiem wprowadza mnie w coraz większy spokój, wypłukuje z organizmu wszystkie toksyny i konserwanty, czyści, równie skutecznie jak coca-cola rdzę, moją wątrobę i żołądek ze stosowanego w dżemach i sosach E 211, usuwa z nich nagminnie dodawany do soków E 220, ruguje z E 414 i E 440, których używa się powszechnie przy produkcji jogurtów, uwalnia od E 621, znanego także jako glutaminian sodu. Czuję się lekki i swobodny, nic mnie nie gniecie, nie boli, nie piecze.
Tymczasem skończył się sok. Kończyły się też papierosy, których tego dnia paliłem wyjątkowo dużo, zazwyczaj ograniczałem się do czterech dziennie, jakoś nie potrafiłem przestać palić całkowicie. Trzej muszkieterowie w koszulkach zdążyli usiąść w lokalu obok, pili coś kolorowego z butelek. Z tej odległości nie mogłem usłyszeć, o czym rozmawiają. Jeden z nich w każdym razie czymś bardzo się emocjonował, machał żywiołowo rękami, nie podejrzewałbym go o taką energię. Studentki siedziały w ciszy. Brunetce, kiedy nie mówiła, kąciki ust opadały w dół, i gdy teraz na nią patrzyłem, już nie wydawała mi się taka ładna jak wcześniej. Ani, przede wszystkim, taka świeża.
Wstać, ruszyć się, wizję przemienić w rzeczywistość, do herbaciarni w końcu niedaleko. Nic innego nie przyszło mi do głowy.
Na ulicy było już trochę więcej ludzi, którzy nigdzie się nie spieszyli, pojawiły się pierwsze pary i pierwsze rodziny z wózkami. Jamnik sikał na słup, obok niego stał emeryt, który mi się ukłonił, choć widziałem go pierwszy raz w życiu. Z trzeciego piętra nad monopolowym dobiegała bardzo głośna muzyka, któraś z odmian techno, dwóch kolesi w rozpiętych koszulach siedziało na parapecie i jarało. Jeden z nich machał prawą ręką w rytm muzyki, drugi tylko patrzył na przechodniów. W tle dostrzegłem wijącą się, niemal szaleńczo, dziewczynę, tańczyła sama. Pomyślałem, że tę scenę jakiś początkujący reżyser mógłby umieścić w filmie o młodych ludziach, bezskutecznie poszukujących bliskości. Do monopolowego wszedł mężczyzna ubrany w marynarkę sprzed dwudziestu lat i takież spodnie, cały strój w różnych odcieniach brązu.
Wkrótce wejdę w rejon dominacji turystów, zdałem sobie sprawę, i z tego powodu nieco posmutniałem. Wiedziałem, że będzie gwar, będzie ścisk, będą pytania o drogę. A pewnie też pijani cudzoziemcy, choć – z tego, co czytałem – jest ich w okolicach Rynku coraz mniej, bo od jakiegoś czasu od Krakowa wolą Pragę.
Na słupie ogłoszeniowym niedaleko Bagateli zobaczyłem podobiznę tego, o którym mówiły studentki. Pociągła twarz, dredy, dosyć widoczne ślady łysiny, ogólnie wyglądał na artystę. Muzyka na przykład, gitarzystę albo bębniarza. Pod fotografią napisano: Poznajesz? Pewnie nieraz polewał ci drinki, a poza tym – że nazywa się Marek, ma dwadzieścia osiem lat, zaginął bez wieści, szukają go mama, dziewczyna i przyjaciele. Gdzie ojciec?, pomyślałem bez sensu. To mógłby zamieścić jakiś pisarz w książce o kimś, komu bardzo brakuje ojcowskiej miłości.
Na Plantach życie toczyło się już w pełni, na co drugiej ławce siedziały zakochane pary, niektóre się całowały, inne rozmawiały, jeszcze inne gapiły się na siebie lub, każde z pary z osobna, przed siebie. Znowu emeryt z pieskiem, i znowu z jamnikiem, tym razem w absurdalnym kubraczku, pstrokatym jak strój klauna. Znalazłem szczęśliwie wolną ławkę, akurat taką bez tabliczki z nazwiskiem znanego twórcy związanego z Krakowem, i patrzyłem bez specjalnej ciekawości na cały ten rejwach; zdałem sobie sprawę, że bardzo dawno nie siedziałem na ławce na Plantach, w ogóle dawno nie byłem z tej strony Plant i z tej strony Rynku, Szewskiej nie widziałem ze trzy, cztery lata.
Chciało mi się spać, przecież nie piłem jeszcze dzisiaj kawy. Wstałem ociężale, jak ktoś otyły albo w głębokiej depresji, i ruszyłem w stronę McDonalda. Na wprost wejścia do Kulturalnego zaatakował mnie licealista albo młodszy student z ulotkami z promocją, wziąłem dwie, potem było jeszcze kilkoro z innymi ulotkami do innych knajp i restauracji, dobrze że już nie ma tych meneli żebrzących o złotówkę, dwa, pięć, pomyślałem. Krucjata lokalnych mediów przeciwko nim przyniosła spodziewany efekt. Szyldy znajome i nowe, jakieś gorące pączki, lokal z dobrym piwem, nie przyglądałem się, starałem się iść w miarę szybko. Pod McDonaldem siedział koleś, grał na gitarze i śpiewał, Nie płacz Ewka akurat, fałszował straszliwie. Schyliłem się, żeby do miski wrzucić mu dwa złote, wtedy on popatrzył na mnie spod kapelusza i spytał:
– Kamil? Kamil Wojtas? O ja cię pierdolę, to ty.
Próbowałem sobie przypomnieć: może kiedyś za coś go skazałem? Jeszcze mnie tu potnie albo przynajmniej spuści wpierdol, mało to psychicznych zdarzało mi się sądzić?
– Kamil – nie poznajesz? To ja, Marcin.
– Jaki Marcin?
– No twój dawny kumpel. Marcin. Marcin Wojewódzki. Co u ciebie?
Dopiero teraz mu się przyjrzałem.
Trochę przytył, ale w normie. Kiedyś miał krótkie włosy, teraz do ramion, proste, blond. No i ta bródka, to ona mnie zmyliła. Ale faktycznie – to musiał być on. Marcin Wojewódzki, ksywa Głupi.