Forminga. Urywek indyjskiej powieści, oraz inne utwory - ebook
Forminga. Urywek indyjskiej powieści, oraz inne utwory - ebook
Józef Weyssenhoff – Forminga. Urywek indyjskiej powieści oraz inne utwory. Zbiór opowiadań jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy przełomu XIX i XX wieku, który słynął z mistrzowskiego stylu, głębokiej refleksji psychologicznej i artystycznej finezji. Weyssenhoff, znany z elegancji języka i trafnych obserwacji społecznych, potrafił z równym wyczuciem oddać klimat szlacheckiego dworku, jak i egzotyczny świat Orientu. W tomie znajdują się m.in.: Forminga – fragment powieści o indyjskim zabarwieniu, pełen nastrojowej tajemniczości i duchowej głębi, a także opowiadania: Pod piorunami, Dwa sumienia, Znaj pana, Wyroki, Zaręczyny Jana Bełzkiego, Pani Teodora i Za błękitami. To utwory różnorodne w tematyce i nastroju – od dramatycznych po refleksyjne, od realistycznych po niemal poetyckie. Książka stanowi doskonałe wprowadzenie do twórczości autora, którego proza łączy tradycję z nowoczesnym spojrzeniem na człowieka i jego wewnętrzne zmagania. Dla miłośników klasyki literatury polskiej – pozycja obowiązkowa.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8064-096-2 |
| Rozmiar pliku: | 220 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Na Langka, wyspie upragnionej, nastał czas przewagi Maurów Kędzierzawych. Plemię to chciwe, wyganiane zewsząd, zagnieździło się i rozmnożyło w Langka, mieszkańcy bowiem kraju byli marzycielami o dobrach nieziemskich, a gardzili paciorkami, dobywanemi z muszli, o barwie pogodnego świtu. Paciorki te dzieci indyjskie pomiatały niegdyś w grach swoich na wybrzeżu morskiem. Ale Maurowie Kędzierzawi poznali, że paciorki są perłami i wyłudzali je od dzieci za przysmaki, a od dorosłych za drobne sztuki błyszczącego kruszcu, którego cześć także przynieśli z sobą do pierwotnie szczęśliwej krainy Langka. I stało się po wielu latach, że prawi synowie Indyi popadli w zależność od Maurów — przybyszów, gdyż pierwsi cenili tylko swą dumę i marzenie, a drudzy posiadali perły i złoto. Widząc Maurowie łatwość zdobyczy w tej ziemi i posągową cierpliwość synów jej, zwołali pokrewniaków swych z za morza i zapragnęli założyć państwo swe na wyspie upragnionej, powołując się na zamierzchły rozkaz boga swojego, który im pozwalał kusić i podbijać złotem inne plemiona, był bowiem bogiem kupieckim, niemiłosiernym, mieszkającym wyłącznie pośród wyznawców swoich. I przez czas, który można obliczyć na trzydzieści pokoleń, wzmogło się pomieszanie wiar i obyczajów w krainie Langka, tak iż tylko bramani najbliżsi Wielkiego Buddy rozróżniać umieli stary ród Wedów, czcicieli Słońca i Prawdy, od ludzi, zarażonych wiarą złota i przemysłu, która przyszła z Maurami.
W czasie tej pieśni, która jest z setnego i pierwszego pokolenia od narodzin Sakya-Muni, żyła piękna Forminga, córka wyniosłego raddży, jednego z gorliwych czcicieli Prawdy. Schodząc ze świata znużony uciemiężeniem swych wierzeń przez rozwielmożnionych w kraju Maurów, przekazał raddża córce stada swe i sady cynamonowe na przylądku Palmirskim, i sznury pereł z zatoki Manaar, których świt najbardziej jest rumiany. I przekazał jej zakon ojców swych, tchnąwszy w nią duszę syna swego, którego pragnął, a bogowie mu go odmówili.
Choć przechodziła Forminga pospolite koleje życia, nosiła w sobie płomień Prawdy straszny dla oszustów, ale pożądany każdemu mężowi, gdyż płomień zamknięty był w amforze przedziwnej, jak Ułuda, której imię jest Maya. Otoczona zawsze zastępem chwalców, szła przez życie, nie wybrawszy nikogo, choć każdy ruch jej giętkiej postaci obiecywał rozkosz, a usta układały się w lubość uśmiechu harmonijnie, jak pienia Gandarwów. Przeciw zamachom męskim miała w oczach błyskawice obrończe. Ale z ufną ciekawością przeglądała twarze mężów, szukając, czy w którym dreszczu pożądania nie przebłyśnie dusza jej miła i jej równa.
Na perłę jedyną jej postaci czyhali oddawna zbogaceni Maurowie, jako i na inne skarby tej ziemi. Ale udało im się tylko owładnąć rzeczami rzeczy jej, bogactwem stad, sadów i drogich kamieni; pienili się zaś z niemocy, że jej samej nie zdołali użyć i sprzedać za ulubione złoto, cel ich ostatni. Ze wściekłości miotali na nią potwarze w mowie swej gardlanej. Zaś prości z pomiędzy rodaków jej nazywali ją Dziwną, a ospali mienili ją Dziką, a odepchnięci przezywali ją Nieszczęściem.
Ona zaś ciągle wielkim płomieniem oczu swych wypatrywała czyjegoś przyjścia.
I zdarzyło się, gdy przechodziła raz, smutna bardzo, przez odludną okolicę w górach Neura-Ellya, że zastąpił jej drogę podróżny. Szaty miał poszarpane cierniami, a nogi bose skrwawione trudem wędrówki. Lecz spojrzał na Formingę nie jak żebrak łapczywy datku, jeno jak tułacz obłąkany w pogoni, jasno zaś, gdyż był człowiekiem szczerym, a prosto w oczy, gdyż był ogołoconym synem szlacheckim. I, nie wypytując, poznała Forminga z oczu te cechy duszy jego, wzięła go za rękę, mówiąc:
— Chodź ze mną.
Poszedł, bo uczuł w sobie wyraźny nakaz bogów dobrych, a usiadłszy obok Formingi przy źródle, patrzył dalej w oczy jej rozpromieniające. Że zaś, gdzie spoczęli, mogły być gady jadowite, zapytała Forminga:
— Czy nie nadybiemy na węże?
— Przywykłem do ich ukąszeń i nie szkodzą mi — odparł podróżny — od ciebie zaś odpędzę je zaklęciem, którego się nauczyłem od fakirów—śpiewaków.
Zaczem mówili o rzeczach swoich ukrytych, czując, że im to przeznaczone. I uczynił podróżny wyznanie dziwne, że przez życie całe szuka nieznajomej Ukochanej, którą spotkać musi, choćby w następnem życiu.
— I nie kochałeś nigdy? — spytała Forminga.
— Próbowałem kochać wiele kobiet.
— Więc jesteś rozpustnikiem i wietrznikiem?!
Podróżny nie odpowiedział, ale w oczach jego poznała Forminga, że niema w nich zdrady, a mówi rzeczy niepodobne do zwykłych z przekonanego obłędu, który jest duszą jego. I poznała Forminga, że jest z rasy jej i ojców jej, z czystej rasy marzycieli indyjskich.
Wtedy podała mu włosy swe do pocałowania, na znak przymierza. A gdy poczuł podróżny woń tej amry edeńskiej padł do nóg Pięknej i przysiągł, że poznał w Niej tę, której szuka, tę, którą kocha jedynie. Klął się na wiarę ojców, na południe, które złociło głowy ich przez otwory cienia palmowego, na źródło, bijące z głębi ziemi ojczystej.
Forminga wysłuchała go w skupieniu, śledząc, czy duch Prawdy mieszka w nim, a nie znalazłszy nic przeciwnego, zerwała kwiat od źródła i podała go podróżnemu. Potem, wołając go w dalszą wspólną podróż, rzekła:
— Chcę ci uwierzyć, ale kraj pełen jest ludzi przewrotnych. Tyś inny — lecz daj mi czas, abym uwierzyła.
Mówiła zaś tak, w duszy mając ufanie ludziom zachwiane przez zdrady Maurów i najemników ich.
Więc zasępił się nagle podróżny i uczuł jakoby pohańbienie dumy swej, gdyż wyznawał i przysięgał według wiary swej prawdziwej. Ale patrząc na gwiazdę czoła Formingi, zobaczył, że jasność ta stanęła naczelnie na drodze losu jego, i zaufał jasności.II.
A gdy poznali zniszczenie dobytków swych dziedzicznych przez niedbalstwo własne i zdzierstwo cudze, podróżny, imieniem Leukos, rzekł do Formingi:
— Otom zatrzymał się w drodze mojej i stoję przy tobie na wieki. Pozwól mi być obrońcą swoim i budowniczym domu naszego na wspólną przyszłość. Aby pora deszczów i febr zjadliwych nie ugryzła przedwcześnie kształtów twych, pięknych jak Ułuda; abyśmy murem silnym odgrodzili się od Maurów — zdzierców i od ludzi dybiących na piękność twą, a nie znających duszy.
Spojrzała zaś Forminga na Leuka oczyma mówiącemi czarno:
— Azali to miłość jest — dni i noce spędzać z mieczem, dobytym na złodziei, albo nosić kamienie na budowę mieszkania nowego, albo wysilać myśl przeciw fortelom wrogim? A ty, któryś życie prześpiewał i przewędrował między uciechą i zwątpieniem, azali to potrafisz?
I rzekł Leukos:
— Miłość jest siłą twórczą, która dźwiga mury z gruzów i dobywa perły z łona mórz łacniej, niżby to uczyniły zastępy najmitów i przyrządy mistrzów egipskich. Miłość jest jak wodospad u źródeł Kalu-Ganga, który miażdży skały i obraca młyny, a zarazem taką świeżość rozpyla na okolicę, że nigdzie drzewa nie są rodzajniejsze, ani kwiaty pełniejsze woni. A ja, gdy ciebie kocham, Formingo, przestaję być błędnym śpiewakiem. Lecz jestem budowniczym i wiernym ci rycerzem, a potem zaś śpiewakiem twoim będę.
I skłoniła Forminga czoło białe przed mocą, która płynęła z ust Leuka, mówiąc:
— Niech się tak stanie.III.
Przeszła pora plonów pierwszych, i pora plonów drugich, i pora plonów trzecich już mijała. A Leukos pracował ciągle nad noszeniem głazów sam, gdyż nie miał czem opłacać najemnika. Probował poławiać perły, lecz morze w zatoce Manaar było już wyjałowione przez chciwość wielu pokoleń Maurów.
W kraju zaś srożyła się klęska wojny domowej, gdyż tłuszcza paryów Maurytańskich coraz gęstniała, a nie znajdując już poddostatkiem plonów ziemi i morza, ani starych skarbów rodowych indyjskich do złupienia, poczęła rzucać się na zbogaconych jednoplemieńców i grabić, wyjąc o równy podział bogactw między Maurów.
Rodowici Wedowie, uciemiężeni na ziemi swej, musieli tylko bronić się pogardą, bo się brzydzili płacić zdradą za zdradę i mordem za mord. Ale w łonie ich własnem, w kościele wyznawców Prawdy, wybuchła choroba, zwana przez pobożnych maurytańską zarazą. Działanie jej było straszne, choć ciała pozostawały silne, sprawne, a nawet długowieczne. Tylko ruchy i wyrazy twarzy zmieniały się, ubliżając świętym kanonom starej Indyi. Karki mężów traciły wyniosłą sztywność, a oczy oduczały się prostego spojrzenia; kibicie niewiast falowały mniej szlachetnie, a uśmiechy ich pochlebiały zmysłom możnowładców. Że zaś obyczaje takie były w pogardzie u dawnych Wedów, a zbliżały się do trybu życia Maurów, przeto chorobę tę duszy nazwano zarazą maurytańską.
Jak swędu trupa lub widoku spodlonego arcydzieła nienawidział Leukos plam tej zarazy na postaciach współwyznawców swoich. Równą nienawiścią pałała ku nim Forminga. Gdy dostrzegła zakażenie krwi indyjskiej w osobie bliskiej, ciskała jej wyzwanie oczu swych gniewnych i pioruny słów. Leukos zaś, że był doświadczeńszy, a mocniejszy w słowie przemyślanem, odwracał się od wyrodnych braci, a słowa potępiające ich pisał jadowitym kłem wężowym na mocno ususzonym liście papirusu, Formingę zaś brał za rękę i odprowadzał daleko od świata zepsucia, mówiąc:
— Chodźmy od nich do nas samych.
Aliści kraj zasępiał się i burzył coraz bardziej i życie zwykłe było tak ciężkie, jak więzienie, a życie twórcze jak walka śmiertelna. I praca miesiąca przynosiła plon osiągany dawniej przez jeden ranek. Trzęsły się ręce Leuka od wysiłku i barki uginały się pod ciężarem. Forminga zaś, nie mogąc dźwigać wątłemi ramiony, silnem sercem krzepiła pracę wybranego towarzysza, miękką dłonią chłodziła skroń jego, a ręką wzniesioną ukazywała przyszłość wspólnie umiłowaną.
Aż przyszły dni tak czarne, tak najeżone złych bożków zasadzkami, że Forminga pierwsza ozwała się jękiem:
— Nie zdzierżę...
Spojrzał na nią Leukos oczyma przerażonemi, ujrzawszy możliwą przepaść. Forminga bowiem miała przed sobą trzy drogi otwarte, o których przymierze ich i zakon nie pozwalały myśleć:
Przez piękność swą — do bogactw i rozkoszy.
Przez odstępstwo — do wygodniejszej wiary cudzej.
Przez rozpacz — do śmierci.
A jednak nie pomyślała o jednej z dróg tych, choćby na chwilę, gdy usty bolesnemi wyrzuciła skargę..?
I od tej chwili praca dla Niej wydała się Leukowi mniej miłą i spodlało mu zadanie jego, a brzemię głębiej wżarło się w barki. Nie będąc jednak z pospolitego śpiżu, nie ustał.IV.
Dni były znowu ciężkie, lecz wieczory kochane. Tylko szczęście nie świeciło z góry, słonecznie, jak świecić powinno sprzymierzonym między sobą czcicielom Prawdy. Nie przenikało dobroczynnie myśli wszystkich i słów i spojrzeń ku sobie wzajemnie pociągniętych. Buchało zaś czasem płomieniem obejmującym i już trwać obiecywało na wieki, gdy nagły dreszcz zimny przypominał jej słowo:
— Nie zdzierżę...
A gdy słowa grzesznego nie zabijesz krwawą pokutą w pamięci, lecz pozwolisz mu zawisnąć w niej natrętnemi skrzydłami, wraca potem łatwiej, ośmielone, i rośnie z nietoperza w wampira.
Więc słowo one nieszczęsne uchwyciły bóstwa złośliwe i wypiastowały na łonach swych zawistnych i nasyłały pod różnemi postaciami na Leuka i Formingę, aby gryzło serca ich zosobna i buntowało jedno przeciw drugiemu.
Wracało słowo złe w postaci nieufności i wydawało się wtedy Formindze, że myśli jej serdeczne i zamiary tylko do niej należeć mają, a Leukos że ukrywa przed nią także na bok patrzące zamysły. I rozważała uparcie, czy pożytecznie jest w życie swe wewnętrzne wtajemniczyć męża bliźniego, a życie jego brać w siebie, aby dwie dusze mieć do równego podziału. I cierpiała sama, zadając cierpienie, aż z warg zaciętych wykwitał długo targowany pocałunek.
Wracało potem słowo marne jako skarga na rzeczy odmienić się nie mogące: na przeszłość, porę roku i porę życia; na konieczność dziejów, urodzeń i śmierci; na konieczność kochania.
I przybierało wrogie słowo twarz nienawiści dla uczuć świętych, szyderstwa z kraju rodzinnego, które jest pokalaniem ust własnych przez plwanie na ojca swego.
A wszystkie te jady kochania sączyły bożki złe, iż się Forminga podała w ich moc przez wymówienie słowa:
— Nie zdzierżę...V.
Pewnego wieczora, gdy Leukos był jeszcze zajęty pracą wgłębi lądu, od brzegu wyspy odpływała na morze wielka łódź do Malabaru. Wsiadali do niej mieszkańcy Langka pospołu z ludźmi innych plemion, mężczyźni i kobiety, podochoceni winem, błyszcząc szatami i oczyma. Forminga zaś przypatrywała się, stojąc na brzegu, ciekawie. A że jeszcze piękniejsza była, niż wieczór, który złocił korony drzew i uwieńczenia świątyń i głowę jej natchnioną, zabrzmiały z łodzi ku niej gadatliwe hołdy mężów.
Jeden mówił:
— Pójdź z nami. Otom jest księciem kraju o dziesięciu miastach i potęgę swą dam na twe usługi. Kobiety żebrzą mojej miłości, ale ja schylam się do nich tylko, jak do kwiatów. Ciebie jednak pokochałem odrazu, boś piękniejsza nad wszystkie i ozdobisz najlepiej pokoje pałacu mego.
Drugi chwycił lutnię i zagrał na niej obcą piosenkę, pospolicie znaną. Ale w ten wieczór kuszący pieśń wydała się wołaniem morza i łaskotaniem fali. Mówiła zaś:
— Porzuć ten kraj skazany na zagładę! Porzuć swą dumę niewczesną i zakon ojców zwietrzały. Piękna jesteś! kochamy cię!
Trzeci, przybrany w grzechotki błazeńskie, udawał koguta, a pianie jego znaczyło tyle co i poprzednie głosy.
Była zaś od brzegu do łodzi jakoby drabina położona przez morze z głazów płaskich, dogodnych pod stopy idącego raźnym krokiem.
I pochlebiło Formindze, że wszyscy mężowie, niepomni nawet pięknych swych towarzyszek, wielbili zgodnie ją jedną hołdem rozbrzmiewającym. A w zaczarowanem woniami powietrzu uczucia poziome nabierały ponęty, nazwy zaś puste czyniły złudzenie rzeczy wielkich.
Skoczyła Forminga na pierwszy od brzegu głaz — i stanęła.
Przyszedł jej na myśl Leukos, który tam dla niej dźwiga głazy — i oczy zakryła dłonią.
Ale dostrzegłszy jej krok pierwszy, towarzysze zabawy ozwali się gromką pochwałą i zdwojonem zapraszaniem. A ten, który był w stroju błazeńskim, wybiegł po głazach naprzeciw Formindze i chwyciwszy ją lekko na ręce, poskoczył z nią ku łodzi. Tylko róże białe rozwinięte, które miała we włosach, kapiąc płatkami, naznaczyły po morzu i po głazach początek drogi Formingi w nieznane krainy.
Gdy łódź odpłynęła, zaszumiały z gąszczu bambusowego bóstwa złe, które się do nich zbiegły w liczbie snadź wielkiej, bo długo w noc i rozgłośnie chichotały trzciny zaludnione, wygwizdując szyderczo powieści o Wierze i Kochaniu.ZA BŁĘKITAMI
Dr. K. M. Górskiemu
I.
Ogród spacerowy w Bernatowiczach słynie z piękności drzew i z estetycznego ich układu. Założony został w początku stulecia, wówczas, kiedy księżna Izabella Czartoryska pisała swe »Myśli różne o sposobie zakładania ogrodów«, rozpoczynając od cytaty z Pope’a. Wielkie samotne dęby, niespodziewany rozkład klombów, umiejętne połączenie odcieni zieloności, ruina »upoważniona dębem starym«, grupy drzew »przyzwoite na osłonienie monumentu lub pamiątki« — przypominają dzisiaj, po dziewięćdziesięciu latach, powabne myśli księżnej. I, choć kilka zaledwie olbrzymów pamięta może rozumny uśmiech tej pani, choć może niejeden »sadzący« skrzywił lub przerobił plan pierwotny, w postarzałych koronach wieje dotąd imię kobiety, której impuls cywilizacyjny czujemy jeszcze dzisiaj przy schyłku wieku. »Księżna kuma« niechętnie doradzała sadzenie drzew zagranicznych, chwaląc stylem swym wdzięcznym i tkliwym piękności drzew polskich. Dodawała jednak, że gdyby kto chciał, »wolno mu będzie« sprowadzać gatunki z zagranicy. Z tego pozwolenia skorzystał widocznie pan podkomorzy Okszyc, pradziad obecnego właściciela Bernatowic. W założonym przez niego parku, obok wielkiego bogactwa drzew krajowych, są i okazy rzadkie zamorskie. Każdy, kto tu przyjeżdża, musi obowiązkowo obejrzeć tulipanowiec, salisburyę i mimozy. W pobliżu dużego, półpiętrowego dworu z frontonem greckim, noszącym datę 1808 i dewizę łacińską, wznosi się też ładna oranżerya.
Jest lipiec. Kończy się upalny dzień.
Pan Stanisław Oikszye siedzi sam n a tarasie od strony ogrodu i trzyma w ręku książkę. Na ławce obok niego rozrzucony stos fotografii ze starożytnych rzeźb i budowli. Okszyc nie czyta, utkwił oczy w jedną grupę drzew, gdzie brzoza świeżą zielenią odcina się od ciemniejszych dębów i świerków. Słońce leży Już tylko n a wierzchnich gałęziach, pozostawiając niższe w błękitnawym cieniu, a podszycie klombów prawie w mroku. Na niebie bardzo dalekiem wierzchołki wzorują się nadzwyczaj czysto: możnaby policzyć szpilki na wyniosłych czubach modrzewi. Ponad rzeczką i bliżej, nad murawą, komary tańczą szalenie, plamiąc powietrze siateczką szarą — i nie większe od komarów jaskółki szybują pod niebem. To na pogodę.
Płyną zapachy kwitnących akacyi i woń ziemi spoconej, już trochę sennej. Monotonny przyśpiewek komarów przerwie czasem ostre bzyknięcie, jak dźwięk zerwanej struny: to jeden z tancerzy odłączył się od kolumny i zapragnął krwi pana Stanisława. Okszyc wtedy macha niecierpliwie ręką, albo puszcza kłąb dymu z papierosa. Nie można czytać na tym tarasie, a jednak szkoda wracać do domu.
Zahuczy czasem spóźniony trzmiel, powracając z łupem do gniazda; woda szumi w zastawie; z pól dolatują pomieszane głosy ludzi i bydła — pogodne.
Oleszyc odłożył okulary i przetarł zmęczone oczy. Jego twarz, młoda jeszcze, nie ma rumieńców; długi, cienki nos o nadmiernie wykrojonych nozdrzach porusza się nerwowem skrzywieniem. Ubranie wisi jakoś na panu Stanisławie. Nie dobrze wygląda w tym roku, chociaż powraca z podróży na Wschód, która miała mu posłużyć.
Jest to oryginał i marzyciel. Zamożny, bardzo wykształcony, poważany ogólnie, nie żeni się jednak do 35 roku życia i nie bierze się do żadnej produkcyjnej pracy. Rządzi trochę majątkiem, bardzo mało, czyta za dużo i to o rzeczach najniepotrzebniejszych: o sztuce i archeologii. Brak mu, widać, ambicyi.
Taką ma powszechnie opinię Stanisław Okszyc. Opinia ta jest oczywiście napół powierzchowna i napół fałszywa. Zadziwionoby się, gdyby wiedziano, o czem teraz myśli ten uczony bez ambicyi.
Myśli, czy usłyszy wilgę. Lubi ten okrzyk rytmiczny ptaka, który wabi swą ukrytą między liśćmi towarzyszkę klasyczną inwokacyą złożoną z trochejów.
A samiczka odpowiada zalotnie w łonie przedłużonego spondeju.
Pan Stanisław myśli prawie poważnie: — Jeżeli dzisiaj jeszcze usłyszę wilgę, to spotkam Ją nareszcie.
Ale już późno. Wilgi zwykle gwiżdżą około południa.
∗ ∗ ∗
Rozległ się tentent konia z drugiej strony domu, od podjazdu. — Oleszyc skrzywił się, bo nie lubił depesz i nieproszonych gości. Posłyszał zbliżający się przez pokoje chód mężczyzny w grubych butach, przez chwilę zgadywał, ale ujrzawszy we drzwiach, tęgą postać Frania Wareckiego, ucieszył się, bo mogło być gorzej.
Był to sąsiad i krewny Okszyca, rosły dwudziestoośmioletni chłopiec, ładnie ogorzały na twarzy, z której tem bardziej świeciły wesołe oczy i zdrowe zęby. Skończył podobno gimnazyum, służył w ułanach, obecnie zaś był już obywatelem, bo chociaż się jeszcze nie ożenił, dostał od rodziców folwark w sąsiedztwie Bernatowie, przedstawiający mniej więcej jego schedę. Miał więc podstawę bytu i stanowiska. Przytem, kobiety przepadały za nim, jak sam mówił.
Okszyc lubił Wareckiego za jego powierzchowność, tak dobrze zastosowaną do zajęć i pragnień, że stawała się estetyczną. Lubił też jego rozmowę płaską, ale dorzeczną i szczerą; widział w nim dobry typ młodego szlachcica, który w salonie był trochę parobkiem, ale zato w polu i na koniu — trochę panem. Traktował go przyjaźnie.
— Mój Stachu — rzekł Warecki zaraz po przywitaniu — przyjeżdżam do. ciebie z wielką prośbą: pożycz mi ze dwieście rubli, które ci oddam po zbiorach, bom tak się wypłukał...
Okszyc dobył odrazu dwieście rubli z pugilaresu, dał je i dopiero potem zapytał:
— A na cóż ci to potrzeba?
— O! zaraz na co? — zaśmiał się Franio, pokazując szeroki rząd zębów pod wyszczotkowanym w górę ciemnym wąsem — są chwile w życiu człowieka. — Zresztą entre nous powiem ci, że spotkałem w Warszawie Fiutkę — wiesz? Fiutka, ta co była ze Zbarazkim? Ona ode mnie nic nie bierze, ale czasem muszę wystąpić z jaką owacyą, niby zamiast kwiatów.
Okszyc słuchał, mrużąc oczy i puszczając dym papierosa cienkiem pasmem przez małe usta, które składał dziwacznie w ciup, marszcząc skórę naokoło. Przerwał Wareckiemu:
— Oj ty! wiecznie włóczysz się za spódnicami.
— Cóż robić? Kiedy, mówię ci, jak zobaczę ładną kobietkę, zaraz mam do niej taką... jakby to? — sympatyjkę. Zaraz muszę dowiedzieć się, czy się uda? I zwykle uda się, tylko trzeba umieć. Zresztą, znają się one, bestye, na mężczyznach. Jak który zacznie traktować od filozofii, od kurtuazyi, od wielkich tam sentymentów, to każda myśli: nudziarz, albo co gorszego. Ale jak się zabrać po przyjacielsku, a pomówić trochę ciepło, a poprosić, — to, słowo daję, prawie każda uzna za stosowne nie być zbyt srogą.
Okszyc słuchał bez najmniejszego zapału, jednak z uwagą.
— Mówisz naturalnie o kokotkach? — zapytał Frania.
— Ee! — i mężatki są bardzo podobne. Nawet powiem ci, entre nous, ta mała Wahrfeld, albo pani Doryna... ja ich tam nie kurmacheruję, bo to wiele zachodu i mało pożytku; ale gdybym tylko chciał — fiu, fiu.
— Wiesz, Franiu, że się tak o kobietach nie mówi.
Spojrzał młodemu urwisowi głęboko w oczy, aż tamten zarumienił się i poczuł się wykręcać:
— Przecież ich nie obmawiam; tylko tak mi się zdaje, sądząc po ich obejściu, a może się mylę?...
— Ja tych pań prawie nie znam — rzekł Okszyc — nie obchodzą mnie wcale; ale obchodzi mnie kobieta moja w każdej kobiecie.
Warecki spojrzał na Okszyca trochę jak na waryata, a pan Stanisław mówił, patrząc w dal ogrodu, jakby się zwracał do drzew, zwykłych jego rojeń powierników:
— Tak. Ja cenię w każdej kobiecie jej godność człowieczą. Nie ten pospolity »honor«, ale godność kobiecą. Mogę szanować i taką kobietę, która oddała się mężczyźnie z prawdziwej miłości, chociażby naprzykiad uciekła od męża. Oczywiście — trzeba znać każdą taką historyę, zanim się ją oceni. Ale to mnie poprostu boli, jeżeli kobieta, mająca w sobie pierwiastki piękna moralnego, kobieta zdolna do miłości, upada przez próżniactwo lub rozpustę. Ja wierzę w anioły niewieście, mieszkające nawet w pospolitych napozór kobietach. Te anioły śpią w nich — i mężczyzna może je obudzić, albo zbezcześcić i zabić. I to mi jest wstrętne. Dlatego odłączam te brudne lub biedne wyrobnice miłości od kobiet, stojących wyżej w społecznej i moralnej hierarchii. I kiedy o tych ostatnich słyszę coś uwłaczającego, boli mnie to — powtarzam — bo i ja kocham kobietę, tylko inaczej, dla niej bardziej, niż dla siebie, a kocham ją może lepiej, niż wy.
Powstał i chudą swą, długą postać wyprostował. Oczy świeciły mu blaskiem trochę błędnym. Chociaż wypiękniał i coś duchowo rycerskiego było w jego postawie. Warecki zauważył po cichu, że »temu tak łatwo nie uda się z każdą«, nawet gdyby jej »wygarnął tę przedmowę«.
Zapytał o co innego:
— Może jesteś zaręczony?
— Tak — rzekł Okszyc, patrząc gdzieś w górę i w dal na ostatnie blaski słońca — jestem zaręczony oddawna, ale nie wiem, czy ją kiedy spotkam...
Franio coraz podejrzliwiej spoglądał na Okszyca i poszukał innego przedmiotu rozmowy.
— Co to czytasz? — zapytał.
Okszyc, jak pierwej zdawał się mówić nie do Wareckiego, tak i teraz nie śpieszył się z odpowiedzią. Zaczął ciągnąć nerwowo raz po raz dym z papierosa i zakaszlał ciężko.
— Poco ty palisz tyle, mój Stachu? — rzekł Warecki, który, mimo różności usposobień, lubił i szanował Okszyca.
— Ha, przyzwyczaiłem się. Chodźmy do pokoju, bo trochę już chłodno. Rzucili jeszcze okiem na dogasający dzień. Na niebie zachodnie łuny przejrzyste walczyły z gęstszym fioletem, który powoli wchłaniał je w siebie i nieznacznie stawał się nocnym błękitem. Nad domem, w zenicie, zaczęły drżeć białe gwiazdy.
— Czy słyszałeś dzisiaj wilgi? — zapytał nagle Okszyc, bez związku z rozmową.
— Ojej! ile ich tam jest u mnie! A tobie na co ta zwierzyna?
— Na nic — lubię ich głos...
∗ ∗ ∗
Zebrali fotografie z ławki i weszli do domu. Przy lampach powtórzył Warecki pytanie, wskazując na książkę:
— Co to czytasz?
— To jest coś nowego o muzeach ateńskich. Bardzo ciekawe są wykopane na Akropoliis posągi kobiece. Jak ci się ta podoba? Patrz — rzekł, podając Wareckiemu dużą fotografię.
Franio popatrzył, pokręcił głową i odpowiedział:
— Cóż mi się ma podobać? ten długi nos nawet nie grecki, te ukośne oczy, ten głupi uśmiech? Albo ta koszula ułożona w fałdy, jak kolumna.
— To jest archaiczny typ attycki; a co do koszuli, dobrześ to powiedział; ten chiton wygląda, jak kolumna jońska. Ale ta nie dla ciebie — znajdę ci inną.
Przerzucił stos kartonów i wynalazł Wenerę Melijską, w doskonałej, nie retuszowanej fotografii Brauna.
— Cóż o tej powiesz?
— Jakże znowu sądzić o kobiecie, która nie ma rąk? Ale jest piękna — rzekł, wpatrując się pilniej. — Trochę w słanie za gruba... a może i nie?... Kobiety bez ubrania rzadko bywają piękne, a tę by znowu ubrać po naszemu, wyglądałaby dziwnie. Jednak widać, że to nie byle kto... Niema co mówić — tęga baba!
Uśmiechnął się do niej inaczej, niż witedy, gdy mówił o Fiutce; wpatrywał się dość długo, z pewem nawet uszanowaniem.
Może to czynił trochę przez, ustępstwo dla Okszyca, a może nawet na tę pierwotną duszę i nierozumiejące oczy podziałała powaga tej boskiej nagości.
Przeszli do sali jadalnej na kolacyę.
Okszyc był już rad z odwiedzin, bo lubił Wareckiego za jego serdeczną szczerość; Franio zaś dostał pieniędzy, dostał dobrego wina, rozgadał się i zaczął troszczyć się o zdrowie krewnego.
— Za dużo palisz, siedzisz ciągle w domu — to niedobrze, Stachu.
— Czy niedobrze? — pytał pan Stanisław z pobłażliwym uśmiechem.
— Oczywiście. Wiesz co? chodźmy jutro na dubelty.
— Idźmy na dubelty.
— A pojutrze pojedźmy razem na imieniny pani Anny do Rzędzina. Będzie tam duży zjazd, mnóstwo panien do wyboru. Tylko jeżeli jesteś zaręczony?...
— E, gdzież tam! Mówiłem sobie tak. Może się z tobą wybiorę. Ja jeszcze lubię poznawać panny.
— Brawo, Stachu! — zawołał Franio — Będzie tam jedna panna z Podola. Mówię ci rzęsy takie — (pokazał długość pół palca) wysmukła, śliczna dziewczyna — a łydki!...
Pocałował palce z rozrzewnieniem.
— Ech, mój Franiu, jak ty znowu gadasz?
— No cóż? widziałem, jak wsiadała na konia. Czegóż nie mam patrzeć? Albo dlaczego ona nie ma mieć pięknych łydek?
— Już dobrze. Jak się nazywa?
— Halka Marliczówna.
— Córka tego bogatego Marlicza?
— Nie — i to jest właśnie jej defekt: nie ma posagu. Dla tego też ja nie mogę o niej myśleć. Ożeń się ty z nią, Stachu.
— Ech, ja... już stary jestem, dla niej w każdym razie.
— Cóż znowu? masz trzydzieści trzy lata.
— Trzydzieści pięć.
— Ja ci ją skaptuję; chcesz?
— Daj pokój, Franiu; to są zbyt poważne sprawy, aby je można tak poprostu załatwiać.
— A jakże się załatwiają zawsze? Przyjeżdżasz; wiedzą, kto jesteś; matce się przedstawiasz (jest tylko matka). Matka ci mówi, że słyszała o tobie, albo o twoim ojcu, kłaniasz się. — Dosyć. — Potem zawracasz pannie kontramarkę: opowiadasz jej o Grecyi, o Atenach, o boginiach. Już ja cię przecie nie będę uczył, co masz jej mówić o Grecyi.
W miarę jak Warecki wpadał w humor, Okszyc pochmurniał. Aż Frania to zniecierpliwiło i skrócił odwiedziny. Jako starszemu, bogatszemu i wogóle wyższemu na drabinie społecznej, Warecki nie śmiał powiedzieć Okszycowi:
— Jesteś niedołęga.
Ale myślał tak, wracając konno, po księżycu do domu.
II.
Długi węgierski wózek, zaprzężony w parę rączych mierzynów, turkotał po szosie. Powoził zgrabny chłopiec w kitlu i czapce liberyjnej, a z tyłu siedzieli Okszyc i Warecki, ubrani w jasne płaszcze od kurzu i w słomiane kapelusze. Franio, zmorzony upałem i jednostajnym ruchem, spał, siedząc, wybornie. Miał on zresztą za zasadę korzystać z każdej chwili zdatnej do snu, bo niewiadomo, co może się zdarzyć w nocy, a tymczasem co odeśpi, to jego. Że był zdrów i zahartowany, umiał spać na bryczce, na koniu, we wszystkich pozach i okolicznościach. Okszyc, który zasypiał trudno, nawet w nocy i w doskonale zasłanem łóżku, patrzył na Frania z podziwem. Nie było jednak w tym podziwie zazdrości, bo pan Stanisław wogóle mało miał w sobie goryczy; porównywał się tylko z Wareckim i litował się nad samym sobą: czemu nie dała mu natura tego pięknego zdrowia, tej cielesnej machiny normalnie działającej, tej beztroski i uciechy życia? Obdarzyła go wprawdzie zupełnie innym mózgiem — wiedział o tem — mózg ten wypielęgnował, wyrobił przez naukę i spekulacyę, znał wyższe dziedziny myśli, mógł odkrywać częściowo nowe światy, niedostępne takim Wareckim; rozumiał nawet głębiej to zwykłe, potoczne życie, przez które szedł smutny, podczas gdy tamten szedł wesół i pozornie zwycięsko. Ale te przywileje, które znał, nie wbijały go w dumę; owszem, Pytał się często, czy nie miał słuszności Byron, gdy mówił, że za przedłużenie jednej nogi, którą miał krótszą, oddałby cały poetycki talent.
Czuł się jednak dzisiaj nieźle i jechał na imieniny do państwa Lisów z zaciekawieniem. Był przed paru laty w Rzędzinie, ale dojeżdżał tam koleją z Warszawy, teraz zaś wybrał się końmi z Bernatowie. Jechał już parę godzin i wkraczał w okolice, których nie znał, albo tylko je sobie przypominał z dziecinnych lat, kiedy z rodzicami jeździł do Bernatowie końmi z Warszawy, jeszcze przed budową kolei.
Pan Stanisław lubił bardzo podróże i, dostawszy duży majątek po śmierci ojca, jeździł często po Europie, zajrzał nawet ostatnimi czasy do Azyi i Afryki. Po skończonym trzydziestym roku życia przesiadywał częściej i dłużej w Bernatowicach i stąd robił długie wycieczki końmi. W podróżach po własnym kraju miał Okszyc inny cel i inny rodzaj wrażeń. Celem jego, bardzo ukrytym, było — wyszukać sobie żonę. Nie przyznawał się do tego, szukał według zasad i prawideł niepochwytnych dla ogółu i dlatego miano go powszechnie za oryginała i kandydata do starokawalerstwa. Wrażenia zaś podróży tem głównie różniły się od wrażeń zagranicznych, że we Francy, i, lub w Grecyi Okszyc stwierdzał rezultaty dawnej i nowej cywilizacyi mniej więcej obojętnie, dla nauki, dla przyjemności zmysłowej. Jeżdżąc zaś po wsiach i miastach polskich, zajmował się stylem okazałych budowli, nietylko rysunkiem krajobrazu, ale i użytecznością, znaczeniem, przyszłością wszystkich pomników i objawów życia.
Dzisiejsza więc podróż szosą dostarczała mu ciągłych przedmiotów do spostrzeżeń.
Zauważył, że około szosy stały domy zajezdne duże, murowane z pewną pretensyą do architektury, często nawet ze smakiem: wejście główne ozdabiały wklęsłe otwarte przedsionki, o dwóch lub czterech kolumnach. Wszystkie te domy były w stylu pierwszej ćwierci 19-go stulecia, pseudoklasycznym, doprowadzonym ad minimum, ale nie zupełnie zatartym. Ogromne, również murowane, stajnie, dotykały do austeryi zwykle pod kątem prostym — i całość tych zakładów świadczyła o dawnych większych wymaganiach podróżników, o czasach, kiedy krążyły po kraju karety poszóstne, kiedy popasano i nocowano w zajazdach. Dzisiaj złe utrzymanie tych domów, przedziurawionych zwykle gdzieś na rogu przez szynk żydowski, okazuje widocznie małą ich użyteczność. Pan Stanisław myślał dość długo, na coby je użyć można, zwłaszcza po wprowadzeniu monopolu wódczanego.
Migały około drogi dwory, ogrody, budynki gospodarcze. Okszyc cieszył się, gdy je znajdował w porządku. — Szumiały drobno wielkie łany owsa, gęste kopy lub sterty oziminy świadczyły o bogactwie roli, pachniała gryka miodem i koniczyna swą wonią osobną, z którejby można wyrobić najwytworniejsze perfumy, — myślał pan Stanisław.
Tutaj znów dobrze założono sad. O! bardzo dobrze. Zielone kule drzew owocowych siedzą rzędami zwartymi w jednym kierunku dwa razy gęściej, niż w prostopadłym (ze względu na późniejszy rozrost i usunięcie co drugiego pnia), a pomiędzy niemi rozłożysta kapusta, gęsty las fasoli i, między delikatnym, wycinanym liściem marchwi, czerwone i różowe maki, lub wybujały słonecznik. Pachnie tu dobrobytem i obfitością — ucieszył się znowu pan Stanisław.
Ale gdy przejeżdżał przez żydowskie miasteczko drewniane, cuchnące i zabłocone, nawet w tej porze zapachów i słońca; kiedy znów zobaczył walącą się chatę we wsi, z oknem nie większem od zwyczajnego lufcika; kiedy droga dojazdowa do szosy zarysowała się szeroką ławą piasku, wijącą się przez pole, jak wyschłe łożysko rzeki, — pan Stanisław zapadał w smutek.
Jechał po swoim kraju i odczuwał wszystkie jego piękności, bogactwa i niedostatki.
Szosa ciągnęła się znów polem, daleko rozłożonem w prostokątne figury zbóż, traw i ugorów. Senny powiew błąkał się po tej równinie, rozpędzał trochę upał i od dalekich łąk przynosił ledwie dostrzegalne tchnienie wilgotne, bo już miało się ku wieczorowi.
Okszyc myślał o pannie Halce Marliczówwie, której nie znał. Przypominał tylko pochwały Wareckiego.
Gdyby to Ona była? Jest podobno wychowana na wsi; może dusza kobieca pozostała w niej świeża, zdolna do wielkiego kochania? Może długie jej rzęsy kryją oczy zaufane, pełne oczekiwania miłości? Okszyc miał o miłości teorye swoje własne, a przynajmniej samoistnie wyrobione. Mniemał, że jak z fizycznego stosunku między mężczyzną a kobietą rodzi się istota trzecia, tak z doskonałego uścisku dusz powstaje siła nowa — i tę nazywał wielką miłością. Ta siła jest najwyższym wyskokiem życia, spotęgowaniem wszystkich władz, zwanych sercem, a przez to samo — wzniesieniem człowieka do jego najszczytniejszych przeznaczeń. Wartość bowiem człowieka oznaczał tylko stopniem rozgrzania jego serca. Do objawów serca zaliczał Okszyc religię, patryotyzm, miłość piękna i popgdy do poświęcenia własnych korzyści dla cudzych. Wszystko to znajdował, czy umieszczał, w tej idealnej miłości, której nie doświadczył, a pragnął nieskończenie. Szukał jej przez całe życie, to jest szukał duszy kobiecej, z którąby mógł wejść w to tajemnicze, pełne nadziemskich dreszczów, porozumienie, z którąby mógł stworzyć ową siłę i ową piękność.
Kochając piękno plastyczne w sztuce, nie mógł być na nie obojętny w naturze: to też wymarzona jego kobieta była piękna. Ale nie była to piękność zmysłowo drażniąca, jeden z tych »wabików« kobiecych, które ciągną za sobą czeredę mężczyzn, znajdujących się w promieniu pewnego oddalenia. Piękność jej była poważna, zawarta głównie w oczach, w dobrym wyrazie ust, w harmonijnym ruchu postaci. Jej pozory zewnętrzne odpowiadały wielkiej wewnętrznej słodyczy, szlachetności i poczuciom estetycznym. W tej kochance było nieco siostry i nieco muzy.
Jednak, chociaż Okszyc był przekonanym idealistą, miał dosyć praktycznego rozsądku, aby uczynić pewne ustępstwa ze swych marzeń na rzecz prawdopodobieństwa i mierności ludzkiej. To — też szukał kobiety, zbliżonej tylko do tego ideału, — zostawiając nawet dość szerokie pole jej indywidualności, nieobjęte tymże ideałem.
Inna strona tego rojenia była smutniejsza: on może jeszcze znajdzie tę kobietę i pokocha bez granic, ale Ona czy go pokocha?
Chociaż wzniesiony ponad poziom ludzi go otaczających, pan Stanisław nie miał w sobie zaufania, gdy chodziło o podbój kobiecego serca. Mówił dobrze, zdolny był do zapału, — jednak w obejściu się z kobietami zachowywał pewną sztywność moralną, niezdatną do niczego, chyba do wzbudzenia szacunku. Szanowały go aż nadto.
Poprostu Okszyc nie czuł się dostatecznie pięknym. Czuł bezzasadność obiegających po świecie teoryi, jakoby piękność męska była zaletą zbyteczną, jakoby nie ważyła nic na szali wewnętrznego szczęścia i powodzenia w życiu; a nie mógł znowu pocieszać się myślą, że każdy kulawy znajdzie swoją kulawą i z nią się ożeni, bo ta kombinacya obrażała nietylko jego dumę, ale i kult dla estetyki. — Nie był znowu brzydki: trochę za chudy i trochę za blady; nos miał za długi, usta za małe, ale był wysoki, wicale nie pospolity, — owszem, kto go raz ujrzał, pamiętał jego typ szlachetny i ujmujący. Wprawdzie pamiętali go przeważnie mężczyźni.
Liczył on niewiele kobiet w swych wspomnieniach kawalerskich. Bardzo późno, w dwudziestym roku życia, poznał po ra z pierwszy zmysłowy uścisk kobiecy. Córka gospodyni domu, w którym mieszkał jako student w Berlinie, fertyczna mieszczanka lekkich obyczajów, postanowiła uwieść tego panicza, może tylko — dla przyjemności inicyatorstwa. — Zrozumiała, że tego poważnego i wytwornego młodzieńca trzeba »wziąć na miłość«; — jęła się więc sposobów zwykłych, na które łapią się codzień dużo wytrawniejsi od pana Stanisława: szukała jego Spojrzeń, płakała, pisała listy. A młody Okszyc już wtedy marzył mniej filozoficznie, mniej zasadniczo, ale może goręcej, o budzeniu aniołów, drzemiących w kobietach. Dlaczegoby w Klarchen nie miał drzemać jaki niemiecki anioł ze szkoły kolońskiej? Po miesiącu tych z jednej strony niskich, z drugiej naiwnych zabiegów, doszło do pierwszej schadzki, pełnej uniesień, choć bardzo pospolitej, w mieszkaniu studenta. Po drugiej i trzeciej pan Stanisław myślał, że odkrył jednak coś pięknego, jakiś kwiat, — może nie różę mistyczną, ale ładny polny dzwonek. Klarchen zaś ze swej strony zauważyła, że Oleszyc jest »ein feiner Mann«, a także »ein guter Kerl«. Ta ostatnia uwaga skłoniła ją do przesłania mu po tygodniu sporego rachunku szwaczki. Pan Stanisław w zdrygnął się i zapłacił. Gdy jednak przyszedł znów rachunek jubilera, kochanek zapłacił go znowu, potem oddał Klarchen ile tylko miał w kieszeni pieniędzy i przeniósł się do innej dzielnicy miasta.
Pierwsze rozczarowanie wstrzymało go na długo od poszukiwania wielkiej miłości. Ale raz rozbudzone zmysły brały czasem górę nad zasadami i Oleszyc czasem, po winie, zabłądził w towarzystwie kolegów do jakichś nocnych kawiarni. Budził się nazajutrz zawsze ze strasznym niesmakiem moralnym.
Nie chciał szukać miłości kobiet zamężnych, — a to przez poszanowanie gniazda rodzinnego, przez wstręt do kłamstwa i przez wątpienie o doskonałości takiego stosunku. Gdyby pokochał mężatkę, rozwiódłby ją, albo z nią uciekł. Inna forma romansu nie mieściła się w jego teoryi.
Rozmawiał dużo z kobietami, dając wogóle prym pannom; jednak, ponieważ kobietę kochał i starał się poznać...................