- W empik go
Fortuna Kasjera Śpiewankiewicza - ebook
Fortuna Kasjera Śpiewankiewicza - ebook
Książka ukazuje świat ludzi opętanych pieniądzem. Historia , małego, zwykłego, drobnego niewiele znaczącego kasjera, na co dzień uczciwego, który za sprawą przypadku zdobywa wielką fortunę. Wchodzi w towarzystwo potężnych oszustów i staje się jednym z nich.
" Gdyby przeliczyć i podsumować pieniądze, które w ciągu lat dwudziestu pięciu przeszły przez ręce Śpiewankiewicza, wypadłaby cyfra geologiczno-astronomiczna, której istotnego znaczenia nie zdołałby ogarnąć żaden umysł ludzki, nawet przy pomocy logarytmów czy innych skrótów o najpotężniejszej skali, które zresztą same w sobie są fikcją teoretycznego ludzkiego szaleństwa. Waluty wszystkich państw świata, akcje, obligacje, listy zastawne, twardo szeleszczące walory i papiery z ogonami kuponów, idacych w niezliczone lata... Ruble, ruble i ruble, a dalej, z dopustu wojny światowej, marki niemieckie, korony austriackie, wreszcie-marki Beselera z zygmuntowskim orłem, wreszcie marki czysto narodowe , które w gorączkowym obiegu zdzierały się na strzępy i szmaty, a płodziły się potwornie w coraz to dłuższe girlandy zer..."
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-6263-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy pociąg ruszył, prawa ręka Śpiewankiewicza parokrotnie usiłowała dźwignąć się ku górze, ale tłok w korytarzu był zbyt niemożliwy. Za każdym razem ręka trącała jeno w tył przyciśniętą doń tłustą pannicę w brudnej jak ścierka akademickiej czapce, aż wreszcie studentka, mała, krępa osoba, obróciła ku niemu chmurną twarz, płaską i piegowatą. Śpiewankiewicz po prostu chciał się przeżegnać.
Z tyłu napierał nań ktoś dyszący wódką, z lewej strony stary Żyd wbijał mu w bok sam kant blaszanego pudła. Z prawej — maleńki uczeń tonął zupełnie w ścisku i olbrzymim tornistrem bronił się od zgniecenia przez potężną jejmość, która zresztą umieściła mu już na głowie spory kosz z rozerwanym pałąkiem, napełniony paczkami. Uczniaczek piszczał i roił się pod koszem, pani sapała, tocząc dookoła krwawymi oczami.
Ręka znowu zadrgała, porywając się ku górze. Otarła się po drodze o niewidzialną, gładziusieńką twarz uczniaczka, jeszcze raz trąciła z tyłu studentkę.
— Tylko proszę tam bardzo! Bo nareszcie…
— Przepraszam panią najmocniej…
— Niechże się pan odsunie — burknęła nakazująco jejmość z koszem, jej grube ramię paliło go żarem przez ubranie i narzutkę.
— Gdzież ja się pani usunę?
— Ajaj… — zaroił się uczniaczek.
— Stój spokojnie, smarkaczu jeden! O, jak to gniecie tym tornistrem… Czego się ciskasz? Za uszy chcesz? Ty łobuzino…
Kosz zapadł się, przechylił się groźnie. Malec wydobył się spod brzemienia i, skulony do samej ziemi, zarył się między kasjera a studentkę. Na tę chwilę ręka wyswobodziła się i uczyniła znak krzyża świętego.
I natychmiast Śpiewankiewicz odgadł, że dopuścił się bluźnierczej zniewagi. Jak to? Na taką rzecz Boga wzywać na pomoc? Tym bardziej modlił się żarliwie. Nigdy w życiu nie czuł w sobie podobnego wzlotu ku niebu. Cóż może wyniknąć z takiej modlitwy? Niechże go Bóg osądzi — On niepojęty, wszechmocny a miłosierny czyta w duszy człowieka i waży jego cierpienia i nędze…
Pociąg kołatał się po zwrotnicach, wśród nieprzerwanych szeregów wagonów, którymi zapchane były tory. Śpiewankiewicz przymknął oczy i wciąż modląc się, chwytał w przelocie szalone wizje, wystrzelające przed nim w purpurowej ciemności.
— „Panie, Panie, wejrzyj na robaka marnego, czołgającego się po ziemi… Zważ, który wiesz wszystko — zali mogłem inaczej?… Zali porazisz mnie sądem ludzkim, Ty Wszechwiedzący?… Zali… Zali…“
Powtarzał bezmyślnie to modlitewne słowo, aż mu obrzydło, aż zgubił jego znaczenie. Zali? Zali? Co to jest? Żadną miarą nie mógł sobie przypomnieć.
------------------------------------------------------------------------
Nieprawdopodobny, okropny koszmar jego położenia stał się naraz snem, który natychmiast, lada sekunda urwie się — czuł to dobrze. Co za głupi sen… Powtarzał się tyle razy, a zawsze, do najdrobniejszej rzeczy, wszystko było tak samo jak teraz: tłok, gorąco, te same twarze co do jednej, czad węglowy, wagony przelatujące za oknem… Ustały wszystkie strachy, zamieranie serca, Śpiewankiewicz usypiał i odpoczywał w błogosławionym bezwładzie. Ciężka, wypchana teka wysuwała mu się spod zwiotczałego lewego ramienia, od niechcenia podtrzymywał ją jeszcze, ale lada chwila teka wypadnie — i cóż z tego? Nie wypadała tylko dlatego, że podpierał ją stary Żyd zapamiętale patrzący w okno. Co on tam widzi?
Przesuwa się osmolona, czarna budowla, na ścianie ogromny afisz gra barwami w słońcu. Lazur nieba, lazur morza. Biały parowiec zawieszony w bezgranicznej przestrzeni dymi z czterech kominów, patrzy nań niezliczonym mnóstwem okienek. Tam będzie spokój, dopiero tam sen prawdziwy! Tam zacznie się nowy człowiek i jego nowe życie. Znowu przymknął oczy, wizja okrętu uniosła się w purpurowej łunie i mieniła się zielono, żółto, szmaragdowo…
Gdzieś w tyle poza nim zawrzała kłótnia szybkich, splątanych głosów i postać, dysząca wódką, nacisnęła nań potężnie. Śpiewankiewicz naparł na jejmość z koszem, która znalazła się na miejscu studentki. Kosz zatrzeszczał.
— Hola! Hola! Co to pan wyprawiasz?
— To nie ja, mnie pchają… — odpowiedział nie odmykając oczu, łagodnie i jakby mimo woli, zapatrzony w feerię płynących plam barwnych, między którymi żeglował jego okręt — obecnie już czarny. Odkładał chwilę obudzenia, czepiał się okrętu i coraz mocniej zaciskał powieki.
… Siedział na ocienionej werandzie, patrząc w dal horyzontu. Tam stał bez ruchu biały statek w pełnym ożagleniu, pochylony pod wiatrem, przepiękny. Gorący wiatr niósł wszystkie wonie oceanu i jak ciepłą wodą oblewał mu twarz, ręce i odsłoniętą szyję. Stłumiony, miękki huk maszyn wprawiał w drganie deski pokładu i ta wibracja udzielała się jego stopom, obutym w białe trzewiki, i przez nogi rozchodziła się po całym ciele, jątrząc łagodnym, rozkosznym poszmerem. Spokojna radość życia, zapomnienie dawnego istnienia, czarodziejska odnowa wszystkiego, świeże siły, druga młodość… A przed nim szeroki świat, pełen nieogarnionych możliwości, a nad całym światem — jego władza.
Teraz — Cejlon. Na wyżynie cichy, biały hotel, z głębi spoza kiści palmowej pcha się w okna krajobraz rozpasany, nie do wiary oczom. Skłębione wzgórza, szmaragdowe doliny ze srebrnymi żyłami potoków, a w końcu, kędyś daleko, wysoko, jakby na wyniosłości ponadziemskiej — linia oceanu, jego dalsza droga. Tam niezmierzony ląd, mrowiska nieznanych ludzi, potworne miasta. Tam gdzieś w opancerzonym skarbcu czekają jego pieniądze, cząsteczka bogactwa, przekazana z drogi…
Porywała go ekstaza. Czuł, jak zamiera w nim pamięć o starym życiu, o tym, co było wczoraj, o tym, co było przed półgodziną. Zdawało mu się, że olbrzymim skokiem wzbił się w przestrzeń i leci powietrzem w zawrotnym pędzie ponad wszystkim, co dawne, co swoje i nędzne. To dusza wydarła się z niego i buja na swobodzie, na skrzydłach radości. Niesie ją przeznaczenie, niezwalczona siła losu, ponad wszelkie przeszkody, niebezpieczeństwa, ponad strachy zewsząd ziejące. Wszystko się wypełniło. Porwał go cud…
Ale oczy musiał roztworzyć. Jejmość z koszem szarpała się jak opętana i wrzeszczała na starego Żyda. Żyd trzymał teraz na piersiach swoje blaszane pudło i pudło podpierało brodę wściekłej jejmości. Pudło podskakiwało, gdyż pod nim szamotał się uczniaczek, który dolną połową ciała wlazł Śpiewankiewiczowi między nogi, jak gdyby zamierzył przedostać się tędy. Osobnik, dyszący wódką, leżał mu ciężko na plecach…
Spojrzał w okno i zatrząsł się — mijali ulicę Towarową! Dopiero?! Ileż przeżył przez te parę minut… Jakże niezmiernie już był daleko…
------------------------------------------------------------------------
We mgnieniu oka przez oceany i lądy wrócił z obszaru świata. Utkwił w ścisku podmiejskiego popołudniowego pociągu. Gwałtem, brutalnie coś go wtłoczyło we własną skórę. Skóra na nim ścierpła, włosy zjeżyły się na głowie — więc jeszcze nic nie było, nic się nawet nie zaczęło! Nic? Nic?!
Było to niepojęte. W popłochu próbował się połapać w niesłychanym położeniu. Rozglądał się w tłoku, z trudem obracając szyją na wszystkie strony. Spotkał utkwione w siebie natarczywe oczy osobnika w słomianym kapeluszu — i ścierpł. Nieznajomy męczennik, człowiek żylasty, chudy i wysoki, przyparty był do ściany przez panią w wydętym jak kopuła cerkwi, czerwonym kapeluszu z kłosami i ustawicznie kręcił długą, garbonosą, końską twarzą usiłując uniknąć kłosów, które wciąż omiatały mu spoconą twarz. Krzywił nosem, potrząsał głową, a nie mógł się ani osłonić, ani podrapać, gdyż obie ręce miał unieruchomione. Śpiewankiewicz poglądał nań ze wciąż wzrastającym strachem, gdyż nieznajomy kręcąc głową na wszystkie strony ani na chwilę nie odrywał od niego spojrzenia.
„Czego ten ode mnie chce? Kto to jest?!“
Może to zwyczajny neurastenik, a może po prostu łypie gdzieś w głąb wagonu na jaką ładną pannicę… Po co od razu brać to do siebie? A nuż szajka posłała za nim detektywa? A nuż woźny Krochmalski, oberszpicel biurowy, zauważył coś takiego…
Oblały go poty. Spuścił oczy i długo nie śmiał spojrzeć w tę stronę. Nakazywał sobie: przede wszystkim być mężczyzną, bronić się od imaginacji. Dalej, nie myśleć o niczym, drzemać sobie, ziewać, uśmiechać się od niechcenia, przetrwać bodaj pierwszą godzinę — do Skierniewic.
„Boże, co za tłok… Ale w tłoku najbezpieczniej… Tu człowiek ginie i przepada… Na dworcu nikogo znajomego — to sprawdzone… W Skierniewicach trzeba bardzo ostrożnie… W tym pociągu mogą jechać i Wilczyński, i Spych, którzy mieszkają właśnie w Skierniewicach… Nawet nie mogą nie jechać… Wracają z banku jak co dzień…“
Tak dla uspokojenia wbijał to sobie w głowę. Powtórzył sobie raz, drugi i trzeci i dopiero podniósł głowę. Nieznajomy natychmiast podchwycił jego spojrzenie. Chore mrugające oczy pastwiły się nad nim. Musiał trzępcieć ze strachu, dociekać, zgadywać…
„W każdym razie nie to… Najpodlejszy detektyw nie mógłby tak idiotycznie… Ani złodziej kolejowy, który by przeczuł jakimś jasnowidzeniem… Ani… Ani… Ach, jak mi słabo…“
W tym natarczywym, dzikim patrzeniu przebijało się widmo jego najtajniejszych udręczeń. Tam spisane i wiadome były dzień po dniu dzieje ostatnich lat, jego szalone wzloty i bezgraniczne poniżenie. Cały obłęd, zastarzały i zaskrzepły pod nieprzebitą skorupą tajemnicy, bił z tych oczu niepojętą, niespodziewaną rewelacją — nieznajomy wiedział wszystko.
Było to niemożliwe, ale oczywiste. Nie pora dociekać, jakimi drogami ten straszny człowiek odgadł to, o czym nikt na świecie nie miał pojęcia. Za wszelką cenę, bez chwili namysłu trzeba się ratować!
Te oczy wyciągały z niego prawdę, zmuszały go do przyznania się. Żadnym wysiłkiem nie mógł oderwać od nich spojrzenia, zapamiętał się w osłupiałej zgrozie. Nagle nieznajomy uśmiechnął się i mrugnął ku niemu porozumiewawczo, niemal przyjaźnie… Cóż to jest?
Jejmość, resztą sił dźwigająca swój kosz, którego nie było gdzie postawić, wymyślała staremu Żydowi, zionąc mu w same oczy ciężkie obelgi antysemickie w przerwach między astmatycznym sapaniem i wzywaniem pomocy boskiej. Żyd obejmował swoje pudło i milczał z przymkniętymi oczami, wzniósłszy tragicznie nastrzępione brwi. Uczniaczek wylazł niespodziewanie tuż przed nieznajomym, odgradzając go od damy z kłosami. Z przedziału wyjrzał i przedzierał się przemocą tęgi, umorusany kolejarz. Stęknął, jak przed ciężką robotą, i wparł się w masę ludzką zbitą w wąskim przejściu, wbił się klinem między jejmość a starego Żyda, stratował kosz, przewlókł się między damą z kłosami a nieznajomym, odwrócił go tyłem i parł dalej, głuchy na wrzaski, piski, obelgi. Śpiewankiewicz, zwolniony ze strasznego spojrzenia, od razu oprzytomniał.
Pociąg przystanął — Włochy. Zdumiało go, że dojechali tak szybko. Chciał sięgnąć do zegarka, ale prawą rękę przyciskał mu grubas odwrócony plecami, z obwisłym karkiem, w brudnej panamie. Lewa ręka — poczuł to dopiero teraz — ścierpła mu i bolała go dotkliwie. Po co tak mocno ściskał tekę przez cały czas? Teka uwięzła między nim a starym Żydem i właściwie trzymała się sama.
Minęło najgorsze. Nareszcie dostrzegał siebie. Zaczynał myśleć. Od trzech godzin był w zamęcie nie wiedząc, co się z nim dzieje. Któż nim rządził przez ten cały czas? Kiedy, w jakiej chwili zrodziło się straszliwe postanowienie? Od czego się zaczęło to wszystko?
------------------------------------------------------------------------
Na początku w jego okienku ukazała się łysa głowa buchaltera Zajączkowskiego. Za tym razem wymyślał już niemal głośno, zresztą gadał to samo, co zawsze. Nie podobna dłużej milczeć — i tak dalej…
— Cóż się stało?
— Co się stało? Pan sam najlepiej wiesz… Tysiące ludzi zrujnowanych. Ze złotym katastrofa — pełne kasy złotych. Kto w Boga wierzy, łapie dolary… Trzy dni! Trzy dni szaleństwa! A teraz co?
— No… co?
— Już wracają! Wrócą co do jednego! Na każdziusieńkim zarobili przeciętnie do sześciu złotych! Zrabowane miliony i miliony!
— Wróciły — i co z tego?
— Co z tego?
— Zwyczajna rzecz. Prawo odkupu…
— Bardzoś pan dzisiaj dowcipny — ale ja mam już dosyć. Ja ich ogłoszę na cały świat i niech się ze mną dzieje, co chce…
— Zwariowałeś pan?
— Nie będę ukrywał zbrodni!
— Jeżeli pan chcesz naprawdę… To takich rzeczy się nie mówi…
— Tylko panu to mówię…
— Et, gadanie jest.
— Zobaczysz pan!
— Ani mi się śni.
— Zobaczysz pan! Wpakuję całą szajkę!
— Nic im nie będzie…
— Będzie! Bo ja pierwszy wyparłbym się takiej Polski…
— Jaka jest, taka jest.
— Nieprawda! Na tośmy walczyli? Więc za tę szajkę zginął na polu chwały mój jedyny syn…
— Świata pan nie naprawisz gadaniem.
— Zobaczysz pan jutro w porannych gazetach. Jake tytuł dam: „Święte prawo odkupu“.
— Nic nie zobaczę.
— Zobaczysz pan! Zobaczysz pan, przysięgam Bogu, klnę się pamięcią mego syna bohatera…
Telefon.
— Tak jest, panie dyrektorze!… Z Gdańska i z Katowic… Jeszcze nie… Dziś nie zdążę, ale zacznę od samego rana… Panie dyrektorze, sam wiem, że pilno… Słucham… Słucham…
Gdy odłożył słuchawkę, w okienku już tkwiła wielka wygolona gęba agenta giełdowego, pana Szulima Szrona.
— Dobry wieczór!
Był to niezmienny i jedyny dowcip Szrona. Tak się witał o każdej porze dnia, co było w pewnej mierze dowcipem, który wygasał o zmierzchu.
— Dobry wieczór, panie Szron, co pan tam masz?…
— Mała rzecz, nic… — odrzekł, rozkładając w okienku paczki banknotów — to jest całkiem głupstwo, panie Śpiewankiewicz, całej biedy siedemnaście tysięcy i sto…
Śpiewankiewicz liczył, błyskawicznie przebierając palcami. Dolary szeleściły nieprzerwanym szmerem, który chwilami nabierał jakby tonu.
— Ajajaj… ajaj… — stękał agent, kiwając na obie strony wielką, spoconą twarzą.
— Zęby pana bolą?
— Ajajaj… to kolosalne… Co jest kolosalne? Co znaczy być kolosalne? To jest genialne!! Ajajaj… Takiemu Sabyłowiczowi całkiem warto, żeby jemu był w Warszawie pomnik postawiony. Już!
— Niedoczekanie jego…
— A pan dyrektor Zguła od razu na ministra skarbu i przemysłu, i handlu. Już!
— Nie zawracaj pan w głowie, też nieźleś się obłowił na tym świństwie.
— Zarobiło się, zarobiło. Czy ja przychodzę do pana się skarżyć?
— Wszyscyście złodzieje, jeden duży, drugi mały…
— A co pan chciałeś?
— Bodaj was wszystkich raz morowe powietrze!
— Tego nigdy nie będzie. Dobry wieczór panu!
— Idź pan na złamany łeb…
------------------------------------------------------------------------
Od tego się zaczęło. W biały dzień wpadł w lunatyczną katalepsję i dalej wszystko już robiło się samo. Było trzy kwadranse na drugą. Spisał dzienny wykaz kasy, sprawdził, powiązał pieniądze w paczki i stojąc w drzwiach pancernej szafy, zasłonięty, układał starannie pakiety w swojej wielkiej żółtej tece. Dolary nie mieściły się. Upychał je, poprawiał i przekładał spokojnie, bez cienia pośpiechu. Było jeszcze dziewięćset funtów, było z tysiąc franków szwajcarskich — jakoś się to upchało. Zostało jeszcze dwadzieścia pięć tysięcy złotych w setkach i w pięćsetkach. Żal mu było zostawiać. Jeszcze raz przeładował — nie mieściło się. Wpakował złote po kieszeniach, jak się dało. Kasa była pusta — zostało kilkanaście paczek drobnych i kupa bilonu.
Zamknął skarbiec, wykończył czynności dnia, zadzwonił do dyrektora Zguły, zapisał kilka dyspozycyj na jutro i wyszedł, jeden z ostatnich z banku…
A teraz wzdrygnął się nagle. Przypomniał sobie nieokreślone zerknięcie, jakim starszy woźny, podający mu ze zwykłą uniżonośoią ognia do papierosa, musnął jego rozepchaną tekę… Starszy woźny Krochmalski, generalny szpicel wewnętrzny dyrektora Sabyłowicza…
Serce załomotało — utknęło — zamarło… Szum w uszach… Przycisnął do siebie tekę ze wszystkich sił, aż go chwycił kurcz w ramieniu. Ból go otrzeźwił. Do diabła z woźnym!
… Potem znalazł się u braci Jabłkowskich, wybrał najlepszy raglan angielski i wyszedł pogrążony w sennym urojeniu, jakoby mógł sobie kupić, co by żywnie chciał, w tych wspaniałych magazynach.
… Potem w mleczarni na Marszałkowskiej wypił jedną za drugą trzy szklanki kwaśnego mleka… Dalej nie wiadomo, co było. Opamiętał się dopiero w wagonie.
No i już.
------------------------------------------------------------------------
Prostota tych faktów była czymś wręcz niepojętym. Odurzało go to radością — bo, oczywiście, z całą resztą pójdzie mu tak samo.
Kierują nim potężne siły tajemne, w ich władzy znajduje się jego los. Czuł nad sobą czyjąś błogosławioną opiekę.
Bo dlaczego właśnie dziś? Dlatego że dziś lawiną zwaliły się dolary? Nawet nie pomyślał o tym, po prostu coś go pchnęło i zmusiło, więc zabrał kasę i pojechał w świat…
Stało się. Nie czuł w sobie żadnej rewolucji, wszystko, co się działo, było jakieś przeraźliwie zwyczajne i to jedno do pewnego stopnia dziwiło go jeszcze. Z przenikliwą, spokojną jasnością widział cały swój ogromny plan od początku do końca. Wszystko było przewidziane i ułożone, było niezłomne, niecofnione, nieomylne. Jutro po północy utonie w szerokim świecie, pociąg odchodzi ze Śniatynia o dwunastej minut trzydzieści siedem, miał w pamięci wszystkie połączenia. Jutro, około trzeciej po południu, wysiądzie na dworcu lwowskim Herr Rudolf Pontius, obywatel miasta Królewca, ze wszystkimi potrzebnymi wizami.
Zgaśnie na wieki pomylony los nieudanego człeczyny, Hieronima Śpiewankiewicza, kasjera Detpolbanku, wzorowego urzędnika, dobrego kolegi, dobrego ojca rodziny, zamieszkałego od wielu lat w oficynie przy ulicy Pańskiej… Utonie we wzburzonym odmęcie niesłychanego skandalu, który długo, długo nie da spocząć panom kolegom. Widzi, jak się dziwują, jak wytrząsają rękami, jak odchodzą od przytomności…
Widzi obu dyrektorów: stary Sabyłowicz i młody Zguła siedzą w klubowych fotelach w gabinecie ozdobionym barwami polskimi i amerykańskimi i wlepiają w siebie nawzajem osłupiałe oczy. Niechże się sobie napatrzą — obaj pójdą do kozy, bo katastrofa ujawni natychmiast bezprawne przetrzymanie wpłaconych od dwóch tygodni trzystu tysięcy łódzkich należności banku angielskiego i użycie ich na zgubę złotego. Dobrze wam tak, amerykańskie łajdaki!
… Utrata. Pociąg stoi długo, bo mnóstwo ludzi przedziera się do wyjścia i nie może się przedrzeć. Uczniaki wyskakują przez okna. Zgiełk, gwałt. W zamęcie wypchnięto go naprzód — znalazł się tuż obok nieznajomego, ale ten nawet nań nie spojrzał. Pisał ołówkiem w grubym bloku, zatopiony w tej pracy, i dopomagał sobie wykręcaniem długiej gęby w pokraczne miny, marszczył brwi, chwilami wysuwał język. Zrobiło się luźniej, Śpiewankiewicz zajrzał do przedziału, bo nogi mu mdlały i niezmiernie zachciało mu się przysiąść bodaj na chwilę. Dwa miejsca były wolne. Pod oknem siedział kolega Wilczyński (oddział rachunków bieżących) i czytał gazetę. Śpiewankiewicz cofnął się natychmiast, ale kolega spostrzegł go o ćwierć sekundy wcześniej i znacząco skinął głową, wskazując na gazetę. Musiał wleźć do przedziału. Usiadł, klnąc w duchu.
— Zdaje się, panie Hieronimie, że za tym razem szajka przeholowała — oznajmił mu kolega chrapliwym basowym szeptem w samo ucho, uderzając dłonią po gazecie. — Urwie się, a może już się urwało. Zobaczymy jutro.
Śpiewankiewicz chciwie zatopił się w gazecie. „Wieczór Polski“ na naczelnym miejscu umieścił grubym drukiem lakoniczną notatkę.
„Dział Rozrywek Umysłowych «Wieczoru Polskiego» — Zagadka kolejna. Nagroda w spełnieniu szlachetnego czynu.
Było ich dwóch. Obaj przybyli z Ameryki. Jeden młody, drugi stary. Który z nich większy złodziej?
Do konkursu zapraszamy pana Prokuratora Rzeczypospolitej i pana Komisarza Rządu na m. st. Warszawę.
Jeżeli do jutra nie otrzymamy trafnego rozwiązania, uzupełnimy naszą zagadkę bliższymi szczegółami“.
— No i co?
Śpiewankiewicz złożył gazetę i oddał ją koledze z pogardliwą miną.
— Jeszcze dziś otrzymają trafną odpowiedź, bo szajka się opłaci.
— No nie, no nie! Czegoś podobnego nigdy nie było!
— Widać za dużo chcieli, więc szajka odmówiła, i oto cała zagadka. A teraz bekną grubo więcej. Muszą dać. Szantaż i tyle.
— Nie! Ja wiem, czyja to robota. Tu idzie na całego! — i pochyliwszy się do ucha Śpiewankiewicza zaszeptał: — To Zajączkowski.
— Może. W takim razie przyłożył tylko rękę do szantażu, bo dał tym hyclom materiał dowodowy. Stary idiota.
— Człowiek odwagi! Człowiek zasługi! — szeptał Wilczyński.
— Tamci się ugodzą, a starego wsypią. Wyleją go na złamany łeb z sześciorgiem dzieci i z wilczym biletem! Żaden bank go nie przyjmie, nawet na woźnego.
Kolega Wilczyński szeroko rozłożył ręce.
— No, jeżeli tak będziemy…
— A jak?! — rzucił się Śpiewankiewicz z zajadłością, która go samego zdziwiła. A diabli mu już teraz do ich całego banku?
Kolega Wilczyński zmilczał. Dwie panie, siedzące naprzeciwko, jadły truskawki. Jejmość z koszem rozparła się na ławce i, sapiąc, układała swoje sprawunki, butelki, torebki. Zabita kura zwieszała z kosza łeb na zwiotczałej szyi, z zamkniętymi oczami, z wyrazem bezgranicznego pogodzenia się z losem. W korytarzu, naprzeciwko wejścia do przedziału, stał nieznajomy na tle okna i pisał. Jego szare włosy spadały mu w puklach na uszy i układały się spod słomianego kapelusza „canotier“ w sposób niejako zdradzający dużą łysinę. Jednak bardzo dziwna twarz… Kolega Wilczyński wciąż nic nie mówił. Śpiewankiewicz przygotowywał się, co mu odpowiedzieć, gdy go zagadnie. Bo oczywiście zapyta. Spyta bezmyślnie, bo nic go to nie obchodzi — niech go jasne pioruny… Plan był doskonały, tylko wszędzie nastręczy się pierwszy lepszy idiota, który może narazić wszystko, nawet obalić…
„I co ja z nim zrobię w Skierniewicach? Skaranie boże…“
Kolega Wilczyński przemówił. No i oczywiście…
— Ja? Chcę wpaść na godzinkę do Brwinowa, mam tam solenizantkę…
— A tak, dziś Wandy…
— Wandy…
— I teka wypchana. Ohoho… Fruziński czy Wedel? — spytał poczciwie kolega, kładąc rękę na tece. Śpiewankiewicz zjeżył się cały. Zamgliło go w dołku, ślina napływała do ust. Roześmiał się swobodnie.
— Ani jedno, ani drugie — same książki. Nie lubię marnować pieniędzy na głupstwa.
— Słusznie, tylko że to wypada o wiele drożej. Strasznie nas zdzierają na książkach.
Zamilkł. Teraz mu się jeszcze zachce obejrzeć te książki — co to za bydlę! Z tym Brwinowem stało się dobrze. Pożegna się (do jutra — hahaha…), wysiądzie i najspokojniej przejdzie do ostatniego wagonu. A jeżeli tam czeka nań kolega Spych, zamieszkały również w Skierniewicach, albo jaki inny czort, zupełnie nieprzewidziany, który na dobitkę — dlaczego, nie — jedzie też do Brwinowa? Jeżeli co, to na wszelki wypadek zapyta się pierwszy i będzie kombinował… Przeklęty, idiotyczny realizm powszedniego życia…
Zerwał się zirytowany. Nieznajomy zerknął nań spod oka i pisał dalej. Kolega Wilczyński spojrzał pytająco. Uśmiechnął się. Śpiewankiewicz odpowiedział mu uśmiechem skwaszonym.
— Zostawcież tu teczkę — mruknął kolega porozumiewawczo. Z piekłem w duszy musiał zostawić. Zresztą teka była zamknięta na kluczyk. Poszedł, zgrzytając zębami. Zatrzasnął się w pewnym miejscu, zdjął kapelusz i ocierał sobie czoło, i klął szeptem. Wydobywał z kurtki i ze spodni stłamszone banknoty sto i pięćsetzłotowę i pakował to w boczne ogromne kieszenie nowego raglana. Zapiął kieszenie na guziki. Bez żadnej potrzeby jeszcze raz sprawdził, czy ma w pugilaresie swój dowód osobisty oraz paszport Rudolfa Pontiusa, i wyszedł porywczo, zdjęty w ostatniej chwili natarczywym, bolesnym niepokojem o swoją teczkę.
Ale tuż za drzwiami uderzyły weń straszne oczy nieznajomego. Stał, zagradzając mu drogę. Śpiewankiewicz, oszołomiony, patrzał nań bezradnie, te oczy już go opętywały. Zasnuwały mu mózg czymś w rodzaju pajęczyny, powieki jego opadały — usypiał. Porwał się wreszcie, wytrzeszczył oczy, otrząsnął się i jeszcze jedna sekunda, a zbierze wszystkie siły i odepchnie napastnika (człowiek ten zdejmował go przenikliwym dreszczem strachu) — aż się nogami nakryje.
Ale spojrzenie nieznajomego złagodniało, oczy uczyniły się naraz piękne, pełne żywej przyjaźni. I Śpiewankiewicz, wbrew samemu sobie, uśmiechnął się nieśmiało. Na to nieznajomy położył palec na ustach i na jego wyrazistej, aktorskiej twarzy legła pieczęć najgłębszej tajemnicy… Ostrzegał go, grożąc mu przed nosem tym samym palcem, pokiwał głową, a drugą ręką wciskał mu jakiś papierek. Śpiewankiewicz wziął to posłusznie, bez jednego słowa. Pociąg przystawał — Pruszków. Nieznajomy roztworzył drzwi i stanął na stopniu wagonu. Wyskoczył jeszcze przed zatrzymaniem się pociągu i przez chwilę szedł na równi z wagonem, po czym zaczął go wymijać. Obejrzał się, skłonił się lekko kapeluszem: i rzeczywiście był łysy, z koroną długich roztrzęsionych włosów, i przypominał postać z powieści Dickensa, ze starych drzeworytów. Śpiewankiewicz poleciał korytarzem, tknięty niepokojem o swoją tekę. Jednak po paru krokach przystanął, rozłożył kartkę i spojrzał. Zdziwił się ujrzawszy szczelne pismo nakreślone nader poprawnie, maczkiem — drukowanymi literami.
„Wszystko odkryte! Pierwsza fala osaczenia — Grodzisk! W Skierniewicach koło się zamyka. Z Brwinowa skierujesz się w stronę linii bydgoskiej na stację Błonie. — dwie godziny drogi. Jesteś we władzy naszej radiochwytni. Opasują cię zewsząd potężne fale, jedyne wyjście — Błonie. Tam wsiadaj i jedź z Bogiem!“
Śpiewankiewicz nie mógł czytać dalej… Ugiął się, przysiadł do ziemi. Zdawało mu się, że legł mu na plecach ogromny ciężar. Szereg okien w długim korytarzu przekrzywił się nagle i zastygł w jakimś kubistycznym zamęcie. W oknie, przy którym stał, falowały w oczach i piętrzyły się wyłamane płaty zielonych pól, obłoki na modrym niebie nabrały ostrych, kanciastych zarysów, a na horyzoncie stały w groźnym, milczącym szeregu olbrzymie wieże — anteny centralnej radiostacji… Zaczynał coś odgadywać.
Pociąg ruszył. Kolega Wilczyński drzemał i kiwał się, teka powolutku spełzała z jego kolan. Gdy Śpiewankiewicz brał tekę, nawet się nie ocknął, każdy tak samo mógł mu ją odebrać.
Ta myśl zdjęła go dreszczem. Dreszcz błyskawicznie przejechał po krzyżu i zgasł. Prosty, czujny ludzki strach, płynący z ostrożności, zanikał wobec czegoś nowego. Jak czarna chmura, ogarniała go niepojęta okropność — strach przed niewiadomym, mistyczna, obezwładniająca zgroza… Nie mógł myśleć, przestawał rozumieć, co się z nim dzieje. Gęsty czad zapełniał jego głowę.
Ocknął się i wydobył z kieszeni kartkę, chciał się przekonać, czy to prawda… Ale nie odważył się nawet spojrzeć, zacisnął ją tylko mocniej w garści. Wilczyński zwiesił głowę i pochrapywał słodko. Jejmość z naprzeciwka już przepakowała swoje sprawunki i mozoliła się teraz nad notesem z rachunkami, co chwila śliniąc ogryzek ołówka. Łeb zabitej kury dyndał z kosza na prawo i na lewo ruchem wahadłowym i Śpiewankiewicz śledził za tym w tępym osłupieniu, nie mogąc się oderwać. Brała go pokusa obudzić Wilczyńskiego i zapytać go wprost i wręcz, czy to prawda, że on tu jest we własnej osobie? Skąd się tu wziął? Jeżeli Wilczyński powie, że tak, to niechże go objaśni, co on ma dalej ze sobą robić…
Nie! Trzeba go koniecznie obudzić, ale tylko dlatego, żeby on jego zaraz potem obudził. Wszystko to jest głupim snem i inaczej być nie może. Panie, wciąż jeszcze jedzące truskawki, zaczęły mu rosnąć w oczach, a zarazem zacierały się w ogólnym zarysie. Głowa ciążyła mu, podnosił ją jeszcze, ale za każdym razem opadała na nowo. Wspierał się na tece, postawionej na kolanach, i chwilami dotykał jej czołem. Kiwnął się jeszcze raz i usnął.
------------------------------------------------------------------------
… Przeklęte schody, strome, zaśmiecone, ciemne, śmierdzące… Ściany obtłuczone, splugawione, poręcze lepkie… Z góry spływa kuchenny fetor czegoś przydymionego i głuchy gwar, gwałt, pisk… Trzecie piętro — na schodach od półpiętra rozwaliło się mrowie Żydówek z bachorami — co za powietrze… Przedziera się przez tłok — powyżej ostry wyziew karbolu jak nożem kraje gęsty smród. „Czwarty Punkt Miejski Pomocy Dzieciom Fundacji Barona Hirscha“. Powyżej schody zawalone zwartą ciżbą. Musi się ocierać o cuchnące, spocone babsztyle, okraczać dzieci z zaropiałymi oczami, okryte strupami… Nareszcie czwarte piętro — Hieronim Śpiewankiewicz. Śmieszne nazwisko — któż to jest?
Pod samą ścianą pełznie niezdarnie uszkodzony karaluch, z połamanymi wąsami. Poruszy się, przystanie. Usiłuje wdrapać się na ścianę i obrywa się, pada i nie może stanąć na nogach, roi się po ziemi, kręci się w kółko… To jest właśnie Hieronim Śpiewankiewicz.
Wyjmuje klucz od zatrzasku. Przez drzwi słychać przedobiednią chryję ze służącą. Karolcia już na dobre przekrzykuje panią. Z „bawialnego“, przez dwoje zamkniętych drzwi, dolatują mordercze studia Jadzi nad okropnym, surowo zabronionym „Tańcem Anitry“. (… „Ojciec się uwziął, żeby złamać mój talent“). „Taniec“ urwie się natychmiast, jak tylko wejdzie do domu — ale i tego, co usłyszał, ma dosyć. Chowa klucz do kieszeni, nie ma sił wejść. Obraz własnego domu zdejmuje go przerażeniem. Cofa się i z nagłym postanowieniem zerwania z tym wszystkim („do Wisły skoczę, a nie wrócę!“) spuszcza się ze schodów. Dopiero na trzecim schodzie dowiaduje się, że musi przebrnąć z powrotem gęstwę Żydówek z chorymi dziećmi, a to już przechodziło ludzkie siły. Więc staje jak wryty. Ani tu — ani tam! Oto Hieronim Śpiewankiewicz…
------------------------------------------------------------------------
— Kolego, Brwinów!
— Co?! Aha… Aha…
— Zatem do jutra, kolego — wesołej zabawy!
— Dziękuję…
Wysiadł i chytrze pomknął ku tyłowi pociągu. Obejrzał się — kolega Wilczyński wychylił się z okna i patrzał w ślad za nim. W tej stronie peron był pusty. Dochodząc do ostatniego wagonu, obejrzał się jeszcze — Wilczyński wciąż patrzał. Położenie było okropne a zarazem głupie. Jeżeli nie pojedzie tym pociągiem, nie zdąży do Skierniewic na pośpieszny i cały plan będzie rozwalony. Obejrzał się z rozpaczą — Wilczyński machał ku niemu kapeluszem. Odmachnął mu, klnąc straszliwie.
— A pan co tutaj robi?
Kolega Spych siedział z gazetą w ostatnim oknie ostatniego wozu.
— Co? Nic — ja tak sobie…
— Czytał pan już…
— „Wieczór Polski“? Wiem, wiem…
— Co tam „Wieczór“… Ależ to w dzisiejszym „Pyle Polskim“! Wszystko od a do zet „na glanc“, z imionami, z nazwiskami — wsypana cała szajka… To ktoś z naszych, informacje z pierwszej ręki. Strach czytać, oczom się nie wierzy. Aj, co to będzie jutro!… Sporo ludzi wyleci za samo podejrzenie…
— Nikt nie wyleci, bo jeżeli tak, to cała szajka pójdzie do kozy.
— W takim razie jeszcze gorzej, bo wylecimy wszyscy — buda zrobi klapę.
Okno ze Spychem ruszyło z miejsca. Śpiewankiewicz jęknął i bezmyślnie, bez żadnej nadziei, zaczął iść za pociągiem…
— Wie pan, co ja myślę?
— No?
— Ale między nami… Na honor… Co?
— No?
— To robota Zajączkowskiego!
— Stary idiota, safanduła!
— To fanatyk, szalony człowiek! Bez cienia solidarności! Tak strasznie… Narażać… Kolegów…
Już nie było słychać końca. Pociąg poszedł. Odsłoniło się bezbrzeżne równe pole, a w stronie Warszawy na horyzoncie stał szereg smukłych przeźroczystych wież-anten…
W pustej głowie Śpiewankiewicza pękła jakaś niezmiernie naprężona, cieniusieńka struna. Łączyła ona — czuł to najwyraźniej — oba bębenki uszu; teraz, gdy trzasła, w uszach zapiszczało, zazgrzytało, jak to bywa w telefonie, gdy się czeka na połączenie. Przypomniał sobie tajemniczą kartkę.
Ruszył szybko wzdłuż toru. Potrzebował samotności i chwili skupienia. Już przeczuwał, że katastrofa, która go spotkała dopiero co przez odejście pociągu, może mu wyjść na dobre — ale nic jeszcze nie wiedział. Coś świtało, zapalało się i gasło. Mijał willę za willą. Długo prześladował go fonograf, niosący w przestrzeń ordynarne, skrzekliwe kuplety. Minął budkę, w której zwrotniczy spał, siedząc skulony na ziemi, okrążył stosy spróchniałych, obrośniętych zielskiem podkładów i doszedł do przejazdu. Od razu skręcił na prawo w piaszczystą drożynę, biegnącą między łanami falującego żyta. Tu zaczęła się już pewna ulga… Gdyby jeszcze było na czym usiąść… Ach, odpocząć…
W nowym raglanie było mu strasznie gorąco, teka ciążyła, jakby była wyładowana kamieniami… Nie wiedział, czy postępuje dobrze, czy źle, mądrze czy głupio… Nie miał jeszcze żadnego pojęcia, czyli się teraz ratuje, czy się gubi nieodwołalnie… Nic nie będzie wiedział, dopóki nie odpocznie i nie odczyta całej kartki.
Droga szła łagodnie pod górę, wnet ujrzał bujną zieleń gruszy polnej i zamarzył o cieniu. Po paru krokach grusza wyłoniła się w całości, a pod nią dwa wózki dziecinne i gromadka osób rozłożonych w cieniu na trawie. Jakieś dziecko darło się wniebogłosy. Opodal, w szczerym polu, stały naprzeciwko siebie dwie wille po obu stronach drożyny… Stanął bezradny i nieszczęśliwy.
W każdym razie nie trzeba, żeby go tu ktośkolwiek zobaczył. Odwrócił się i odszedł o parę kroków. Na prawo ode drogi szła miedza. Wsunął się tam, zanurzył się w bujnej zieleni kłosów, które sięgały mu powyżej głowy. Wnet miedza rozszerzyła się, a niebawem zapadła się w płytki parowek, wymok, w którym nikłe źdźbła żyta tułały się gdzieniegdzie wśród bujnie rozrośniętych kęp dzikiego rumianu. Śpiewankiewicz cisnął tekę pod rosochatym krzakiem tarniny, który dawał tu trochę cienia. Zrzucił raglan, rozpostarł go na trawie, zdjął kurtkę i kamizelkę, rozpiął kołnierzyk i rozciągnął się na wznak, rozkrzyżowawszy ramiona. Wzdychał i stękał z błogości w tej uroczej samotni, i odpoczywał. Gdy dobrze wypocznie i opamięta się, zacznie myśleć — przecież nie stało się nic znowu takiego… Same głupstwa…
Po chwili już się zerwał, siadł na ziemi i ciskał dookoła dzikimi oczami. Wrzask przerażenia utknął mu w suchym gardle. Skoczył na równe nogi i zaczął szarpać i rozrzucać dookoła ubranie, porwał raglan — upadł na kolana. Same nogi ugięły się pod nim z osłabienia, ale i od ciosu radości, a zarazem z kornej wdzięczności, która była najszczerszą, najczystszą modlitwą… Albowiem żółta teka leżała spokojnie na swoim miejscu. Złapał ją, przycisnął do piersi, podniósł w górę, popatrzał uwielbiającymi oczami, przywarł ustami i runął z nią na ziemię w ekstazie rozkoszy — jak gdyby w niej zawarte były wszystkie owe nieznane, wymarzone, najcudniejsze kobiety świata, które niebawem posiadać będzie na różnych półkulach ziemskich, na czarodziejskich wyspach, w egzotycznych miastach, w dżunglach, w pampasach, w sleepingach, na szczytach wulkanów, na stokach Kilimandżaro, w Kordylierach… Złożył głowę na tece pełnej cudów, twarz zasłonił od blasku kapeluszem, ułożył się wygodniej…