Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Freja z Siedmiu Wysp. Opowieść o płytkich wodach - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Freja z Siedmiu Wysp. Opowieść o płytkich wodach - ebook

„Freja z Siedmiu Wysp” to fascynująca nowela autorstwa Josepha Conrada, cenionego pisarza o polskich korzeniach. Akcja rozgrywa się na jednej z malowniczych wysp w Holenderskich Indiach Wschodnich, gdzie duński kupiec Nielsen mieszka z córką Freją. O jej serce rywalizują dwaj mężczyźni: odważny angielski kapitan brygu, Jasper Allen, oraz holenderski oficer marynarki wojennej, Heemskirk. Freja podejmuje decyzję o ucieczce z Jasperem, ale dalszy ciąg ich losów przyniesie liczne niespodzianki. Przekonaj się, jakie intrygi i przygody czekają na bohaterów, sięgając po tę pełną napięcia i emocji opowieść.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-641-5
Rozmiar pliku: 120 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

FREJA Z SIEDMIU WYSP

OPOWIEŚĆ O PŁYTKICH WODACH

I

Pewnego dnia – a było to już bardzo dawno – dostałem długi, szczegółowy list od jednego z moich starych kamratów i towarzyszów przygód na wschodnich morzach. Przebywał wciąż w tamtych stronach, ale już jako stały mieszkaniec. Był podówczas w średnim wieku; wyobrażałem sobie, że pewnie utył i lubi przesiadywać w domu, – że, jednem słowem, spotkał go los zwykłych śmiertelników, któremu nie podlegają tylko umiłowani przez bogów, albowiem – jak wiadomo – umierają młodo. W liście pełno było tęsknych spojrzeń w przeszłość, zapytań: „Czy pamiętasz?” – a między innemi pytanie: „Czy pamiętasz starego Nelsona”.

Czy pamiętam starego Nelsona! I jak jeszcze. Przedewszystkiem nie nazywał się wcale Nelson. Anglicy z archipelagu nazywali go Nelsonem – prawdopodobnie dla wygody a on nigdy nie protestował; byłaby to czcza pedanterja. Prawdziwe jego nazwisko brzmiało: Nielsen. Przybył na wschód na długo przed pojawieniem się drutów telegraficznych; pracował w angielskich firmach, ożenił się z Angielką i zżył się z nami, handlując i żeglując na wszystkie strony po Wschodnim archipelagu – i wpoprzek, i naukos, i wkrąg – to równolegle do równika, to znów prostopadle – w półkola, zygzaki, ósemki. Trwało to długie lata.

Nie było żadnego zakątka na tych tropikalnych wodach gdzieby nie dotarła wybitnie pokojowa działalność starego Nelsona (czy też Nielsena). Gdyby się udało nakreślić tropy wszystkich jego podroży, mapę archipelagu pokryłaby sieć gęsta jak pajęczyna – z wyjątkiem jednak Filipin. Nie chciał nigdy zbliżyć się do tych okolic, gdyż bał się panicznie Hiszpanów, a właściwie władz hiszpańskich. Niepodobna sobie wyobrazić, czego się po nich spodziewał. Może czytał swojego czasu książki o inkwizycji.

Ale Nelson lękał się wogóle wszelkich „władz”, jak je nazywał, prócz angielskich, które szanował i którym ufał. Holendrzy przejmowali go mniejszą grozą niż Hiszpanie, ale może jeszcze bardziej im niedowierzał. Nie miał do nich ani krzty zaufania. Był przekonany, że gotowi są zawsze „spłatać bardzo brzydkiego figla” człowiekowi, który miał nieszczęście popaść w ich niełaskę. Wprawdzie istniały holenderskie prawa i przepisy, ale nie mieli pojęcia o sprawiedliwem ich stosowaniu. Nieraz aż litość brała patrzeć na oględne i trwożliwe zachowanie Nelsona wobec pierwszego lepszego urzędnika; tem bardziej, że pamiętano z dawnych lat nieustraszone wyprawy tegoż Nelsona. Docierał najspokojniej do Nowej Gwinei do wiosek zamieszkanych przez ludożerców, aby wymienić towary, których wartość nie przekraczała częstokroć pięćdziesięciu funtów. Należy przytem zaznaczyć, że był zawsze tuszy okazałej i mógł uchodzić – że się tak wyrażę – za kąsek bardzo smakowity.

Czy pamiętam starego Nelsona? Jakżeby nie! Ściśle mówiąc, nikt z mojego pokolenia nie widywał go w czasach, gdy prowadził jeszcze interesy; znaliśmy go już jako „wycofanego z obiegu”. Kupił, czy też wydzierżawił od sułtana część wysepki należącej do grupy t. zw. Siedmiu Wysp, nieco na północ od Banki. Tranzakcję tę załatwione prawdopodobnie zgodnie z prawem, ale nie wątpię, że gdyby Nelson był Anglikiem, Holendrzy znaleźliby jakiś sposób wykurzenia go bez ceremonji. W danym wypadku prawdziwe brzmienie jego nazwiska przydało mu się bezwarunkowo. Zostawiono w spokoju skromnego Duńczyka, który zachowywał się jak najpoprawniej. Włożywszy wszystkie pieniądze w uprawę ziemi, starał się uniknąć nawet najlżejszego pozoru jakiejś winy i głównie z powyższych względów ostrożności nie patrzył łaskawem okiem na Jaspera Allena. Ale o tem później. Tak! Pamiętało się dobrze duży, gościnny bungalow, wzniesiony na spadzistym przylądku, zażywną postać Nelsona w białej koszuli i spodniach (miał stały zwyczaj zdejmować alpagową kurtkę przy każdej sposobności), okrągłe, niebieskie oczy, wichrowate, żółtawo-białe wąsy, sterczące na wszystkie strony niby kolce podrażnionego jeża – i skłonność do raptownego siadania i wachlowania się kapeluszem. Ale co tu ukrywać! Pamiętało się przedewszystkiem jego córkę, która powróciła w tym czasie do domu, aby stać się niejako Władczynią Wysp.

Freja Nelson (albo Nielsen) należała do kobiet, których się nie zapomina. Zarys jej owalu był nieskazitelny, a przedziwna jego linja okalała olśniewającą cerę i niezrównaną harmonję rysów, z których biło zdrowie, siła i coś, cobym nazwał nieświadomą wiarą w siebie, albo niezmiernie wdzięcznym i jakby kapryśnym rozmachem. Nie porównuję jej oczu do fiołków; barwa ich miała zupełnie odrębny odcień, jaśniejszy i bardziej połyskliwy. Spoglądała zawsze prosto w oczy, szczerze i otwarcie. Nie widziałem nigdy, aby spuszczała długie, czarne rzęsy – przypuszczam, że Jasper Allen musiał to widywać jako człowiek uprzywilejowany – ale nie wątpię, że wyraz jej twarzy był wówczas czarujący i zagadkowy. Jasper mówił mi raz w porywie wzruszająco głupiego zachwytu, że mogła usiąść na swoich włosach. Bardzo wierzę. Nie było mi danem oglądać te cuda; mogłem tylko podziwiać, jak zręcznie umiała upiąć warkocze, nie zakrywając niemi kształtnej główki. Przepych jej włosów taki był promienny, że gdy siedziała na zachodniej werandzie w miłym półmroku spuszczonych zasłon, lub w cieniu drzew owocowych blisko domu, zdawało się, iż włosy jej sieją swój własny, złocisty blask.

Nosiła zwykle białą suknię, nie zakrywającą zgrabnych, żółtych trzewików. Jeśli miała na sobie coś kolorowego, to chyba tylko niebieską wstążkę. Wszelkie wysiłki fizyczne przychodziły jej z łatwością. Widziałem raz, jak wysiadła z łódki po długiej przejażdżce w słońcu (lubiła bardzo wiosłować); nie była ani trochę zdyszana i każdy jej włosek pozostał na swojem miejscu. Gdy rankiem wychodziła na werandę, aby popatrzeć na morze ku wschodowi, w stronę Sumatry, promieniała świeżością i blaskiem jak kropla rosy. Ale kropla rosy jest znikoma, Freja zaś nie miała w sobie nic nikłego. Pamiętam dobrze jej krągłe, silne ramiona i ręce cienkie w przegubie, szerokie a kształtne, o długich, smukłych palcach.

Nie wiem, czy urodziła się na morzu, ale w każdym razie do dwunastego roku życia żeglowała z rodzicami na przeróżnych statkach. Po stracie żony Nelson był w wielkim kłopocie, co robić z córeczką. Jakaś życzliwa znajoma z Singapuru, wzruszona niemym jego bólem i bezradnością, podjęła się opieki nad Freją. Trwało to przez jakie sześć lat, w czasie których stary Nelson (czy Nielsen) wycofał się z „obiegu” i osiadł na swojej wyspie, ponieważ zaś zacna opiekunka dziewczyny wracała do Europy, postanowiono, że Freja zamieszka z ojcem.

Pierwsze i najważniejsze zarządzenie Nelsona, związane z tym faktem, dotyczyło sprowadzenia wspaniałego pianina firmy Steyn i Ebhart. Byłem wtedy kapitanem małego parowca kursującego wśród wysp; dostarczenie Nelsonowi tego sprawunku przypadło mi w udziale i stąd wiem cośniecoś o pianinie Frei. Wyładowaliśmy z trudnością olbrzymią pakę na płaską skałę wśród zarośli, przyczem dno łodzi o mało co nie wyleciało w czasie tego żeglarskiego manewru. Potem wspólnie z całą załogą, nie wyłączając maszynistów tudzież palaczy, rozwinęliśmy niesłychaną pomysłowość; uznojeni w słońcu jak starożytni Egipcjanie przy budowaniu piramidy, zdołaliśmy wreszcie wywindować pianino aż na wysokość bungalowu zapomocą wałków, dźwigni, powrozów i pochyłych, namydlonych desek. Umieściliśmy je w rogu wschodniej werandy, która odgrywała właściwie rolę salonu. Wyłusknęliśmy ostrożnie pianino z paki i wspaniały potwór z różanego drzewa objawił się nareszcie w całej okazałości. Podnieceni i przejęci ważnością chwili, przysunęliśmy go do ściany z należytą pieczołowitością i mogliśmy wreszcie swobodnie odetchnąć. Był to bezwątpienia najcięższy przedmiot, jaki znalazł się na tej wysepce od stworzenia świata. Potęga dźwięków, któremi pianino rozbrzmiewało w bungalowie (działającym jako pudło akustyczne), była istotnie zdumiewająca. Akordy niosły się nad morzem jak dźwięczne grzmoty. Jasper Allen mówił mi, że co rano z pokładu swojego Bonita (niezwykle zwinnego i pięknego brygu) mógł słyszeć zupełnie wyraźnie, jak Freja wygrywa gamy, ale ten chłopak zarzucał zawsze kotwicę o wiele za blisko od brzegu – nieraz mu to mówiłem. Prawda, że tutejsze morze jest prawie zawsze pogodne, a Siedem Wysp słynie jako szczególnie spokojna i bezchmurna miejscowość. Ale niekiedy popołudniowa burza z Banki, albo gwałtowna ulewa z oddalonych brzegów Sumatry, spada nagle na grupę wysepek, pogrążając je na parę godzin w odmęcie wiatru i sino-czarnego mroku, dziwnie złowrogiego. Bungalow trząsł się wówczas w posadach; na werandzie spuszczone zasłony z rattanu targały się rozpaczliwie, a Freja siadała do pianina i wygrywała dzikie wagnerowskie melodje przy świetle oślepiających błyskawic, wśród piorunów padających wokoło, że aż doprawdy – włosy dęba stawały na głowie. Jasper siadywał nieruchomo za Freją, wielbiąc oczami smukłą, giętką jej postać, cudowną świetlistość jasnych włosów, ręce migające po klawiszach, biały zarys karku; a w tejże samej chwili bryg, tkwiący u przylądka, miotał się na linach o jakieś sto jardów od wstrętnych, lśniących, czarnych skał. Brrrr!

I trzeba wiedzieć, że działo się to wyłącznie w tym celu, aby Jasper, powróciwszy nocą na statek i przytuliwszy głowę do poduszki, miał pewność, że już nie może być bliżej swojej Frei, śpiącej w bungalowie. A przytem należy pamiętać, że właśnie ten bryg miał się stać w przyszłości ich domem – pływającym rajem – który Jasper przystrajał coraz piękniej, aby żeglować na nim błogo przez całe życie ze swoją Freją u boku. Warjat! Ale ten chłopak lubił zawsze ryzykować.

Pamiętam, jak pewnego dnia przypatrywaliśmy się z Freją brygowi, który zbliżał się do przylądka od północy. Przypuszczam, że Jasper musiał dostrzec Freję przez lunetę. I cóż się stało? Zamiast posuwać się jeszcze z półtora kilometra wzdłuż mielizny i spuścić w odpowiedniem miejscu kotwicę, jak przystoi przyzwoitemu żeglarzowi, wypatrzył szparę między dwiema staremi, poszczerbionemi rafami o wstrętnym wyglądzie i skierował tamtędy statek, który przemknął się, trzęsąc i skrzypiąc wszystkiemi żaglami, tak że słyszeliśmy hałas aż na werandzie. Syknąłem przez zęby, a Freja zaklęła. Doprawdy! Zacisnęła kształtne piąstki i szepnęła: „Psiakrew!”, poczem spojrzała na mnie i, poczerwieniawszy trochę, roześmiała się, mówiąc: „Zapomniałam, że pan tu jest!” Oczywiście! Kiedy Jasper zjawiał się na horyzoncie, zapominała, że ktokolwiek inny istnieje na świecie. Zaniepokojony tem warjackiem postępowaniem, nie mogłem się powstrzymać i odwołałem się do jej rozsądku.

– Ależ on ma bzika! – wyrzekłem z przejęciem.

– Skończony idjota – potwierdziła gorąco, patrząc mi prosto w oczy szeroko rozwartemi, poważnemi źrenicami, a na jej policzku pojawił się dołek od uśmiechu.

– I wszystko tylko poto – objaśniałem – aby przyśpieszyć spotkanie z panią o jakie dwadzieścia minut.

Usłyszeliśmy, jak kotwica opadła, poczem Freja stała się naraz niezmiernie stanowcza i groźna.

– Niech pan chwilę poczeka. Już ja mu pokażę!

Weszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi, zostawiając mię na werandzie z odpowiedniemi instrukcjami. Nim jeszcze zdołano zwinąć żagle na brygu, Jasper zjawił się, przeskakując po trzy stopnie. Zapomniał przywitać się ze mną, tylko rozglądał się porywczo na wszystkie strony.

– Gdzie Freja? Czy nie było jej tu przed chwilą?

Oznajmiłem mu, że będzie pozbawiony obecności panny Frei przez całą godzinę, aby „wiedział na przyszłość, jak winien postępować”. Na to oświadczył, że z pewnością ja do tego Freję namówiłem i że przykro mu, ale pierwszego lepszego dnia będzie zmuszony mnie zastrzelić. Uważa, że jesteśmy z Freją w zanadto dobrej komitywie. Powiedziawszy to, rzucił się na fotel i usiłował rozmawiać o ostatniej swojej podróży. Ale zabawił mnie niezmiernie fakt, że chłopak cierpiał rzeczywiście. To było widoczne. Głos mu się łamał. Zamilkł i, utkwiwszy oczy we drzwiach, siedział bez słowa z twarzą pełną bólu. Naprawdę! A co jeszcze zabawniejsze, nie upłynęło i dziesięć minut, gdy Freja ukazała się spokojnie na progu. Zostawiłem ich i poszedłem szukać starego Nelsona (czy leż Nielsena) na tylnej werandzie, która była ulubionym jego zakątkiem. Chciałem go wciągnąć w rozmowę, aby, błąkając się po pokojach, nie wtargnął nieświadomie tam, gdzie wcale nie był pożądany.

Wiedział o przybyciu brygu, ale nie przypuszczał, że Jasper zdążył już znaleźć, się przy jego córce. Myślał pewnie, że to niemożliwe w tak krótkim czasie. Naturalnie, ojciec dla córki nie zdobyłby się na coś podobnego. Podejrzewał wprawdzie, że Allen podkochuje się we Frei; wiedziały o tem i ptaki w powietrzu, i ryby w morzu, i większość kupców z archipelagu i wogóle – ludzie wszelkich klas i wszelkiego kalibru, mieszkający w Singapurze; nie był jednak w stanie ocenić, jak dalece jego córka zajęta jest Allenem. Wyobrażał sobie, że Freja za wiele ma rozsądku, aby sobie kimkolwiek głowę zawrócić. Nic podobnego nawet na myśl mu nie przychodziło, gdy siedział na swojej werandzie i gryzł się w prostocie ducha podczas wizyt Jaspera. Przyczyną jego zgryzot były władze holenderskie. Faktem jest, że Holendrzy patrzyli krzywo na poczynania Jaspera Allena, właściciela i kapitana brygu Bonito. Uważali, że jego wyprawy handlowe są o wiele za przedsiębiorcze. Nie zdaje mi się, aby Allen wykroczył kiedykolwiek przeciwko prawu; myślę raczej, że to niezmierna jego ruchliwość budziła odrazę w tępych i powolnych Holendrach. Otóż w pojęciu starego Nelsona kapitan Bonita był dzielnym marynarzem i sympatycznym chłopcem, – ale stosunki z nim uważał naogół za niepożądane, nieco kompromitujące, że się tak wyrażę. Z drugiej strony nie miał ochoty powiedzieć Jasperowi prosto w oczy, że nie chce go widywać. Biedny stary Nelson był przyzwoitym człowiekiem. Pewien jestem, że wzdragałby się zranić uczucia nawet i kudłatego ludożercy; chyba, gdyby go niedwuznacznie sprowokowano. Podkreślam, że mówię o zranieniu uczuć, nie zaś ciała. Jeśli chodzi o włócznie,topory, maczugi czy strzały, stary Nelson dowiódł niejednokrotnie, że potrafi doskonale sobie radzić. We wszelkich innych wypadkach miał usposobienie lękliwe. Siadywał więc z markotną miną, na swojej werandzie i za każdym razem, gdy dochodziły odgłosy rozmowy Frei z Jasperem, wydymał policzki i wypuszczał dech z ponurym świstem, jak człowiek ciężko przez los doświadczony.

Uspokajałem naturalnie jego obawy, z których zwierzał mi się dość często. Miał niejakie uznanie dla mojego sądu i szanował mnie, jednak nie z powodu zalet osobistych, tylko ze względu na dobre stosunki, łączące mię z władzami holenderskiemi. Wiedziałem napewno, że największy jego postrach, gubernator z Banki, przemiły, porywczy, serdeczny człowiek, były kontradmirał, miał do niego wyraźną słabość. To kojące zapewnienie do którego zawsze się uciekałem, rozjaśniało na chwilę twarz starego Nelsona (czy też Nielsena); wkońcu jednak potrząsał zawsze głową z powątpiewaniem, jak gdyby chciał powiedzieć, że wszystko to bardzo pięknie, ale w duszy holenderskiego urzędnika kryją się przepaści, które on jeden, Nelson, zgłębić jest w stanie. Śmiechu warte!

W wypadku, o którym mówię, był nawet podrażniony i gdy usiłowałem go zająć bardzo zabawną, nieco skandaliczną przygodą, która zdarzyła się w Sajgonie pewnemu naszemu znajomemu, wykrzyknął nagle:

– Czegóż, u djabła, ten tu się ciągle włóczy!

Najwidoczniej nie słyszał z mojej anegdoty ani słowa. Zirytowało mnie to, bo anegdota była rzeczywiście dowcipna. Popatrzyłem na niego przeciągle.

– Jakto! – zawołałem – czy pan doprawdy nie wie, dlaczego Jasper Allen tu przyjeżdża?

Była to pierwsza wyraźna aluzja do stosunków łączących Jaspera z Freją. Nelson przyjął to spokojnie.

– E, Freja jest rozsądną dziewczyną – szepnął, zajęty najwidoczniej myślami o „władzach”. – Freja nie jest głupia. Wcale się o to nie boję. Ten smyk, to pyszny dla niej towarzysz; Freja się z nim bawi – nic pozatem.

Przenikliwy staruszek umilkł i cisza zapanowała w bungalowie. Tamtych dwoje zabawiało się spokojnie i – bezwątpienia – rozkosznie. Nie mogli wymyśleć gry bardzie pochłaniającej i mniej hałaśliwej nad snucie planów wspólnej przyszłości. Siedzieli pewnie przytuleni do siebie na werandzie, patrząc na bryg, który odgrywał rolę trzeciego partnera w czarownej zabawie. Bez niego przyszłość przestałaby istnieć. Był całym ich majątkiem, i domem, i szerokim, swobodnym światem. Któż to porównał okręt do więzienia? Niech zawisnę haniebnie na rei, jeśli to prawda. Żagle na brygu Jaspera były białemi skrzydłami ich miłości, szybującej gdzieś w przestworzach (należałoby to wyrazić jeszcze poetyczniej). Mam tu na myśli miłość Jaspera. Freja, jako kobieta, ujmowała całą sprawę ze strony bardziej realnej.

A Jasper żył dosłownie w zachwyceniu, począwszy od pewnej pamiętnej chwili. Siedzieli raz z Freją i patrzyli na bryg, pogrążeni w wymownem milczeniu, które jest jedynym środkiem istotnego porozumiewania się stworzeń obdarzonych mową. Jasper zaproponował wówczas Frei, aby się stała współwłaścicielką jego skarbu, a ściślej mówiąc, oddał jej swój bryg na własność. Serce jego wcieliło się w statek już począwszy od dnia, gdy kupił go w Manilli od pewnego Peruwjanina w średnim wieku, ubranego w skromny garnitur z czarnego sukna. Był to osobnik tajemniczy i wyrażający się lakonicznie. O ile mi się zdaje, musiał ukraść ten bryg na południowo-amerykańskiem wybrzeżu, gdyż twierdził, że jedzie stamtąd na Filipiny „z rodzinnych powodów”. To określenie „z rodzinnych powodów” było świetnie pomyślane. Żaden prawdziwy caballero nie zadaje dalszych pytań po takiem oświadczeniu.

A Jasper był właśnie prawdziwym caballero. Bryg, pomalowany wówczas na czarno, wyglądał zagadkowo i bardzo brudno – niby klejnot morski o przyćmionym blasku, albo raczej zaniedbane dzieło sztuki. Gdyż artystą być musiał nieznany budowniczy, który wymodelował wdzięczne linje jego kadłuba z najtwardszego tropikalnego budulca, spojonego najczystszą miedzią. Bóg jeden wie, w jakiej części świata został zbudowany. Sam Jasper niewiele się mógł dobadać o jego dotychczasowych dziejach od lakonicznego, ponurego Peruwjanina – jeśli to był doprawdy Peruwjanin, a nie sam djabeł w przebraniu, jak Jasper twierdził żartobliwie. Mojem zdaniem, statek bardzo był stary i mógł należeć do któregoś z ostatnich korsarzy, albo i handlarzy niewolników; może swojego czasu woził lub przemycał opjum.

Bez względu na przeszłość zdrów był jak pierwszego dnia po spuszczeniu na wodę, żeglował po czarodziejsku – posłuszny sterowi niczem mała łódeczka – i – podobnie jak piękne kobiety, znane w historii z bujnego życia – zdawał się posiadać tajemnicę wiecznej młodości; nic więc dziwnego, że Jasper Allen odnosił się doń jak do kochanki. Pieczołowitość jego wskrzesiła urodę brygu w całym jej blasku. Przyoblókł go wielokrotnie w szaty z najpiękniejszej białej farby, a srodze mustrowana załoga, złożona z dobranych Malajów, stroiła go i piętnowała tak zręcznie, starannie i artystycznie, że najkosztowniejsza emalja, przez złotników wypieszczona, nie mogłaby piękniej wyglądać i gładszą być w dotknięciu. Wąski złocony pas ujmował wytworne kształty Bonita i bryg, tkwiąc na wodzie, zaćmiewał z łatwością zawodową piękność każdego jachtu, który pojawił się temi czasami na wschodnich wodach. Co do siebie, muszę zaznaczyć, że wolę pas ciemno-purpurowy na białym kadłubie. Odbija silniej od tła i jest przytem mniej kosztowny; mówiłem o tem Jasperowi, ale napróżno. Twierdził, że tylko złoto w najlepszym gatunku jest dla brygu odpowiednie i że niema ozdób dość wspaniałych na upiększenie przyszłego przybytku Frei.

Miłość do statku i miłość do dziewczyny zlały się w jego sercu tak nierozdzielnie jak dwa drogocenne metale w jednym tyglu stopione. A że płomień był gorący, za to ręczę. Drgał w nim namiętny niepokój – gorączka czynu i porywy pragnień. Twarz Jaspera była nieco za delikatna: włosy miał kasztanowate, sfalowane na skroniach i szczupłą postać o długich członkach: żywy połysk stalowych oczu i szybkie, nagłe jego ruchy przypominały mi czasem błysk miecza wyskakującego wciąż z pochwy. Dopiero gdy znalazł się w obecności dziewczyny i mógł się w nią wpatrywać, naprężenie jego nerwów ustępowało miejsca poważnej, skupionej czujności, z jaką chłonął jej słowa i najdrobniejsze poruszenia. Spokój Frei, jej stanowczość, dobry humor i panowanie nad sobą zdawały się krzepić jego serce. Może czar jej twarzy, jej głosu, jej spojrzeń działał na niego tak kojąco? Choć właściwie należy przypuszczać, że to właśnie rozpaliło jego wyobraźnię – jeśli miłość poczyna się w wyobraźni. Ale nie czuję się powołany do rozprawiania o tak wielkich tajemnicach i przychodzi mi na myśl, że zaniedbaliśmy biednego starego Nelsona, siedzącego na werandzie i wydymającego raz po raz policzki w głębokiem zatroskaniu.

Dowiodłem mu, że Jasper nie był ostatecznie tak częstym gościem w bungalowie. I on i jego bryg pracowali ciężko, krążąc po archipelagu. Na to stary Nelson odpowiedział mi tylko wysoce niespokojnym tonem:

– Mam nadzieję, że Heemskirk nie zjawi się, przynajmniej póki bryg jest w zatoce.

Masz tobie, nowy straszak – teraz znowu Heemskirk!... Można było doprawdy stracić cierpliwość – –II

I któż to był Heemskirk? Zaraz się przekonamy o niedorzeczności strachu przed Heemskirkiem... Nie ulega wątpliwości: ten człowiek odznaczał się wybitnie złą wolą. Rzucało się to w oczy: dość było usłyszeć jego śmiech. Nic nie zdradza snadniej ukrytych cech człowieka niż nieopanowany dźwięk jego śmiechu. Ale dalibóg! gdyby się strachać każdego złośliwego parsknięcia, niby zając pierwszego lepszego szelestu, trzebaby się usunąć na pustynię, albo zamknąć w pustelni. A nawet i wówczas należałoby znosić nieuniknione towarzystwo djabła.

Atoli djabeł jest osobistością wybitną, która pamięta lepsze czasy i obracała się w najwyższych sferach niebiańskiej hierarchji; co się zaś tyczy hierarchji zwykłych, ziemskich Holendrów, Heemskirk, który w młodych latach bynajmniej wspaniałości nie zaznał, był poprostu czterdziestoletnim oficerem marynarki i nie miał żadnych specjalnych stosunków ani talentów, któremiby mógł się chełpić. Dowodził Neptunem, niewielkim parowcem, który pełnił wielce nudny obowiązek patrolowania po całym archipelagu, kontrolując statki kupieckie. Nie można, zaiste, nazwać tego stanowiska wybitnem. Powtarzam: był to przeciętny porucznik w średnim wieku, mający za sobą około dwudziestu pięciu lat służby i spodziewający się wkrótce przejścia na emeryturę – oto wszystko.

Nigdy nie zawracał sobie głowy tem, co się dzieje na Siedmiu Wyspach, póki się nie dowiedział z rozmów zasłyszanych w Palembangu czy Mintoku, że mieszka tam ładna dziewczyna. Ciekawość pchnęła go pewnie do wałęsania się w tamtych stronach, a gdy już raz zobaczył Freję, nabrał zwyczaju odwiedzania Siedmiu Wysp, znalazłszy się niedaleko stamtąd, o jakie pół dnia drogi.

Nie twierdzę, że Heemskirk był typowym oficerem holenderskiej marynarki. Za wielu ich znałam, aby ten niedorzeczny błąd popełnić. Miał dużą, wygoloną twarz, wielkie, płaskie policzki, opalone na bronzowo, ściśnięty między niemi nos cienki i zakrzywiony i małe, ściągnięte usta. Trochę srebrnych nici prześwitywało w jego czarnych włosach, a nieprzyjemne oczy były też prawie czarne. Miał zwyczaj rzucać bokiem zgryźliwe spojrzenia, nie odwracając przytem głowy osadzonej nisko na krótkiej, okrągłej szyi. Gruby, okrągły tułów w ciemnej, codziennej kurtce o złotych szlifach tkwił na rozkraczonych nogach, grubych i okrągłych, odzianych w białe, drelichowe spodnie. Okrągła czaszka pod białą czapką zdawała się też niezmiernie gruba, ale dość w niej było mózgu, aby odkryć i wyzyskać złośliwie lękliwość biednego, starego Nelsona, drżącego przed wszystkiem, co mogło się wydawać najlżejszym cieniem władzy.

Wysiadłszy na przylądku, Heemskirk miał zwyczaj obchodzić każdy zakątek plantacji, jak gdyby cała posiadłość była jego własnością, i potem dopiero wchodził do bungalowu. Na werandzie zasiadał w najwygodniejszym fotelu i zostawał na drugiem śniadaniu albo obiedzie; zostawał ot tak poprostu, bez jednego słowa, nie myśląc starać się o to, by go zaproszono.

Zasługiwał na wyrzucenie za drzwi, choćby tylko za zachowanie się względem panny Frei. Gdyby był nagim dzikusem, uzbrojonym we włócznie i zatrute strzały, stary Nelson (czy też Nielsen) rzuciłby się na niego z gołemi pięściami. Ale złote szlify – i to holenderskie szlify w dodatku – wystarczały, aby przejąć staruszka przerażeniem. Pozwalał więc temu drabowi traktować siebie z pogardliwem lekceważeniem, pożerać oczyma córkę i spijać najlepsze wina z piwnicy.

Widziałem to często i raz przy sposobności spróbowałem wtrącić jakąś uwagę na ten temat. Litość mnie wzięła na widok niepokoju, jaki się pojawił w okrągłych oczach starego Nelsona. Wykrzyknął, że porucznik to jego przyjaciel i bardzo porządny człowiek. Patrzyłem na niego wciąż dość twardo, tak iż zaczął się wkońcu jąkać i wyznał, że – oczywiście – Heemskirk nie jest napozór bardzo wesołym człowiekiem, ale w gruncie rzeczy...

– Nie spotkałem tu dotychczas ani jednego wesołego Holendra – przerwałem mu. – Zresztą, nie chodzi specjalnie o wesołość, ale czy pan nie widzi, że – –

Nelson wydał się naraz tak przerażony tem, co miałem na języku, że nie odważyłem się ciągnąć dalej. Chciałem mu oczywiście powiedzieć, że ten drab leci na jego córkę. To wyrażenie ściśle rzecz określało. Nie wiem, czego się Heemskirk spodziewał i do czego się czuł uprawniony. Mogę się tylko domyślać, że albo uważał się za nieprzeparcie uroczego, albo też brał Freję za to, czem nie była, sądząc z jej ożywienia, pewności siebie i swobodnego obejścia. Ale tak się właśnie rzecz miała: leciał na tę dziewczynę. Nelson mógł widzieć to aż nadto dobrze. Tylko że wolał zamknąć oczy. I nie życzył sobie, aby o tem mówiono.

– Pragnę tylko jednego: żyć w zgodzie i spokoju z holenderskiemi władzami – wymamrotał nieśmiało.

Był nieuleczalny. Żal mi się go zrobiło i zdaje mi się doprawdy, że panna Freja także go żałowała. Przebywając w towarzystwie Heemskirka, panowała nad sobą ze względu na ojca, a robiła to – jak zresztą wszystko – z prostotą, naturalnością, nawet z humorem. Nie przychodziło jej to łatwo, bo w zalotach Heemskirka był pewien odcień zuchwałości i pogardy bardzo trudny do zniesienia. Holendrzy tej kategorji są aroganccy względem ludzi zajmujących podrzędne stanowiska, ów zaś królewski oficer uważał, że stary Nelson i Freja stoją znacznie niżej od niego pod każdym względem.

Nie mogę powiedzieć, aby mi było żal Frei. Ta dziewczyna nie należała do ludzi, biorących cośkolwiek tragicznie. Można z nią było sympatyzować i współczuć z jej trudną sytuacją, ale miało się wrażenie, że da sobie radę w każdem położeniu. Wywoływała raczej podziw dzielnością i pogodą. Jednak gdy Jasper i Heemskirk znaleźli się razem w bungalowie, jak się to czasem zdarzało, czuło się w niej pewne naprężenie; ale nawet i wtedy nie dla każdego to było widoczne. Tylko mój wzrok potrafił wyśledzić nieznaczny cień na promienności, jaka z niej biła. Nie mogłem się raz powstrzymać i rzekłem z uznaniem:

– Słowo daję, pani jest nadzwyczajna!

Uśmiechnęła się tylko.

– Najważniejsze ze wszystkiego, żeby Jasper nie stracił równowagi – odrzekła, a w szczerem spojrzeniu, zwróconem wprost na mnie, dojrzałem prawdziwą troskę, czającą się w spokojnych głębiach oczu. – Pan mi pomoże utrzymać go w spokoju, prawda?

– Naturalnie, że musimy utrzymać go w spokoju – odparłem, rozumiejąc doskonale o co jej chodzi. – To warjat skończony, kiedy weźmie na kieł.

– O tak! – potwierdziła łagodnie, mieliśmy bowiem żartobliwy zwyczaj mówienia o Jasperze w tonie wymyślającym. – Ale obłaskawiłam go już trochę. Wcale teraz dobry z niego chłopiec.

– Swoją drogą zgniótłby Heemskirka jak karalucha – zauważyłem.

– Pewnie, że tak – szepnęła. – A to nie byłoby dobrze – dodała szybko. – Niech pan sobie wyobrazi, coby się stało z biednym tatusiem! A przytem chcę przecież zostać władczynią kochanego brygu i żeglować po tutejszych morzach, a nie wywędrować gdzieś daleko, o jakie dziesięć tysięcy mil.

– Im prędzej znajdzie się pani na brygu, aby czuwać nad nim i nad Jasperem, tem lepiej będzie – rzekłem poważnie. – Obaj potrzebują pani opieki. Nie zdaje mi się, aby Jasper mógł wytrzeźwieć, dopóki pani z sobą nie zabierze. Pani go nie widzi, kiedy jest z panią rozłączony, tak jak ja go widuję. Żyje w bezustannem uniesieniu, które mnie wprost przeraża.

Na to uśmiechnęła się znowu, lecz prędko spoważniała. Opowiadanie o jej władzy nad Jasperem nie mogło jej być nieprzyjemne, a jednocześnie czuła się za niego do pewnego stopnia odpowiedzialna.

Wymknęła się nagle z werandy, posłyszawszy, że Heemskirk wchodzi po schodach w asyście starego Nelsona. Skoro tylko wytknął głowę nad podłogę, czarne, złe jego oczy jęły strzelać wokoło spojrzeniami.

– Gdzie jest pańska dziewczyna, Nelsonie? – zapytał takim tonem, jak gdyby był władcą wszystkich dusz na świecie. Potem zwrócił się do mnie:

– Bogini uciekła, co?

W zatoce Nelsona – jak zwykliśmy ją byli nazywać – panował tego dnia ścisk wielki. Był tam przedewszystkiem mój parowiec, dalej kanonierka Neptun i wreszcie bryg Bonito, który, jak zwykle, zarzucił kotwicę tak blisko brzegu, że – zdawałoby się – tylko trochę zręczności i miary w oku, a można będzie cisnąć kapelusz z werandy aż na starannie wyczyszczony pokład. Mosiężne okucia lśniły jak złoto; biała powłoka z lakieru połyskiwała niby atłasowa szata. Lekkie pochylenie pokostowanych masztów i wielkie reje w kant ustawione użyczały brygowi pewnej marsowej elegancji. Piękny był zaiste. Nic dziwnego, że posiadając podobny statek i miłość dziewczyny takiej, jak Freja, Jasper żył w ciągłem uniesieniu, odpowiadającem może pobytowi w siódmem niebie, ale niekoniecznie bezpiecznem na takim świecie jak nasza ziemia.

Zauważyłem ze spokojem, że mając trzech gości w domu, panna Freja zajęta jest pewnie gospodarskiemi sprawami. A tymczasem wiedziałem, że poszła spotkać się z Jasperem na umówionej polance, nad brzegiem jedynego strumienia, przepływającego przez wysepkę Nelsona. Komendant Neptuna cisnął mi niepewne, czarne spojrzenie i roztasował się jak u siebie w domu: rzucił w bujający fotel grube, walcowate cielsko i rozpiął mundur. Stary Nelson usiadł potulnie naprzeciwko, wpatrując się niespokojnie w gościa okrągłemi oczami i wachlując się kapeluszem. Usiłowałem nawiązać rozmowę, aby czas jako tako przegawędzić; niełatwe to było zadanie wobec ponurego, rozamorowanego Holendra, który spoglądał ustawicznie od jednych drzwi do drugich i odpowiadał na moje uprzejmości szyderstwem lub mruknięciem.

Wieczór minął jednak spokojnie. Zdarza się, na szczęście, stan błogości tak wielkiej, że wyklucza uniesienia. Jasper był spokojny i w milczącem skupieniu pochłaniał wzrokiem Freję. Gdy wracaliśmy obaj na pokład naszych statków, zaproponowałem mu, że poholuję bryg nazajutrz rano. Zrobiłem to rozmyślnie, pragnąc, aby Jasper odjechał możliwie jak najprędzej. Jakoż o pierwszym brzasku zorzy minęliśmy czarną kanonierkę tkwiącą niemo i bez ruchu przy ujściu szklistej zatoki. Tymczasem słońce wspięło się z tropikalną nagłością o szerokość dwóch tarcz nad horyzontem, nim zdążyliśmy okrążyć rafy i znaleźć się nawprost przylądka. Na najwyższej skale stała tam Freja cała w bieli, podobna w swym hełmie do kobiecego wojennego posągu o różanej twarzy; przez lunetę widziałem ją bardzo dobrze. Powiewała wymownie chustką, a Jasper wdrapał się na główne ożaglenie białego, wojowniczego brygu i wywijał w odpowiedzi kapeluszem. Rozjechaliśmy się wkrótce potem; ja skierowałem się na północ, a Jasper pożeglował na wschód z lekkim powiewem, w stronę Banjermassinu – o ile pamiętam – i jeszcze jakichś dwóch portów.

Owego spokojnego wieczoru widziałem po raz ostatni tych ludzi razem zebranych; czarownie świeżą i rezolutną Freję, starego Nelsona o naiwnie zaokrąglonych oczach, Jaspera, zapaleńca o długich członkach i szczupłej twarzy, – przedziwnie spokojnego, bo szczęśliwego bez granic pod okiem swej Frei, – wszystkich troje wysokich, jasnowłosych i niebieskookich w różnych odcieniach – a między nimi opalonego, aroganckiego Holendra, o czarnych włosach. Niższy był prawie o głowę i o tyle grubszy od każdego z nich trojga, że zdawał się stworzeniem zdolnem nadymać się dowolnie – dziwacznym okazem ludzkim z jakiejś innej planety.

Ten kontrast uderzył mnie nagle, gdy staliśmy po obiedzie na oświetlonej werandzie. Przykuwał moją uwagę przez resztę wieczoru i do dziś dnia pamiętam wrażenie śmieszne i złowrogie zarazem, jakiego wówczas doznałem.III

W parę tygodni później, zawinąwszy wczesnym rankiem do Singapuru z podróży na południe, zobaczyłem bryg, stojący na kotwicy ze zwykłą sobie symetrją i wyglądający tak wspaniale, jak gdyby go wyjęto przed chwilą ze szklanego pudła i puszczono delikatnie na wodę.

Bonito zatrzymał się w przystani niedaleko wjazdu, ja zaś posunąłem się dalej w głąb i stanąłem na zwykłem swojem miejscu, tuż naprzeciwko miasta. Zanim wstaliśmy od śniadania, sternik przyszedł mi powiedzieć, że łódź kapitana Allena się zbliża.

Zręczny jego gik pędził już wzdłuż naszego statku. W paru susach Jasper znalazł się u szczytu drabinki i jął potrząsać moją ręką w nerwowym uścisku, błyskając badawczo oczami, przypuszczał bowiem, że zawadziłem po drodze o grupę Siedmiu Wysp. Sięgnąłem do kieszeni po starannie złożoną kartkę, którą pochwycił mi z ręki bez ceremonji i uniósł na pomost, aby ją w samotności przeczytać. Odczekawszy dobrą chwilę, poszedłem za nim. Chodził tam i zpowrotem po pomoście, gdyż jego usposobienie wykluczało spokój nawet w chwili największego zamyślenia.

Na mój widok potrząsnął głową z triumfem.

– No, kochany chłopie! – zawołał – zacznę już teraz liczyć dni!

Zrozumiałem o co chodzi. Wiedziałem, że tych dwoje młodych postanowiło uciec i pobrać się bez dalszych przygotowań. Była to zaiste logiczna decyzja. Stary Nelson (czy Nielsen) nie zgodziłby się nigdy na polubowne oddanie Frei temu kompromitującemu Jasperowi. Na Boga! coby też władze holenderskie powiedziały o takiem małżeństwie! – To brzmi już doprawdy za śmiesznie, aby warto było o tem mówić. Ale niema na świecie nic bardziej egoistycznego i nieubłaganego nad bojaźliwego człowieka, który jest w strachu o swoją „niewielką posiadłość”, jak stary Nelson mawiał skromnie. Serce, przeniknięte tego rodzaju lękiem, niedostępne jest zarówno rozsądkowi jak i uczuciom i nie widzi śmieszności. To krzemień.

Jasper byłby się pomimo wszystko zdobył na oświadczyny, zdecydowany jednak nie liczyć się z odpowiedzią Nelsona, ale Freja postanowiła, że nie należy nic mówić, ponieważ „tatuś zamartwiłby się na amen”. Gotówby się jeszcze rozchorować, a wówczas Freja nie miałaby serca go opuścić. Oto mamy zdrowy rozsądek kobiecy i szczerość kobiecego rozumowania. Zresztą panna Freja umiała czytać w duszy „biednego, kochanego tatusia”, jak tylko kobieta w duszy męskiej czytać potrafi; był dla niej otwartą księgą. Wiedziała, że po jej ucieczce ojciec przestanie się zadręczać. Zapewne, że podniesie wielki krzyk i że nie będzie końca rozpaczliwym wyrzekaniom, ale to zupełnie inna sprawa. Męka niezdecydowania i dręcząca walka uczuć zostaną mu oszczędzone. A ponieważ zanadto jest potulny, aby wpaść we wściekłość, więc gdy minie epoka lamentów, poświęci się pracy na swojej „niewielkiej posiadłości” i utrzymywaniu dobrych stosunków z władzami.

Czas dokona reszty. I Freja rozmyślała, jak łatwo przyjdzie jej na to czekać, królując u swego domowego ogniska, władając wspaniałym brygiem i oddanym jej mężczyzną. To się dopiero nazywało życiem dla niej, która stawiała pierwsze kroki na pokładzie statku. Była dzieckiem okrętu – dziewczyną morza, jeśli taka istniała kiedy na świecie. Naturalnie, że kochała Jaspera i wierzyła w niego ale w uczuciach jej był pewien odcień niepokoju. Bardzo to pięknie i romantycznie posiadać na własność hartowny i wierny miecz, ale zachodzi pytanie, czy owa broń jest najodpowiedniejsza do zmierzenia się z pospolitą maczugą losu.

Wiedziała, że z nich dwojga ona ma więcej odporności. Zawsze się trochę niepokoiła, kiedy Jaspera przy niej nie było, a we mnie miała wypróbowanego powiernika, który szeptał jej często: „Im prędzej, tem lepiej”. Ale pannę Freję cechował pewien specjalny upór i powód jej zwlekania bardzo był charakterystyczny. „Nie wcześniej, aż skończę dwadzieścia jeden lat; nie chcę, aby ludzie myśleli, że jestem za młoda i nie wiem, co robię”.

Uczucia Jaspera tak dalece były jej poddane, że nie próbował nawet nigdy sprzeciwić się wyrokowi. Uważał ją za doskonałość – cokolwiek robiła czy mówiła – i na tem koniec. Przypuszczam, że dość był na to subtelny, aby czuć się niekiedy mile pogłaskanym jej decyzją. A przytem miał na pociechę bryg, który wydawał mu się przepojony duchem Frei, odkąd miłość uświęcała wszystko, cokolwiek działo się na statku.

– Tak. Niedługo zacznę już liczyć dni – powtórzył. – Jeszcze jedenaście miesięcy. Przez ten czas muszę odbyć trzy podróże.

– Uważaj, abyś nie wlazł w kabałę, chcąc zrobić za wiele – moralizowałem. Ale przyjął moją przestrogę śmiechem i gestem pełnym uniesienia. „Nie! nic złego nie może się stać brygowi!” – krzyknął, – jak gdyby płomień serca rozjaśniał ciemne noce na morzach nie objętych mapami, a obraz Frei służył za niezawodną latarnię pośród ukrytych mielizn; jak gdyby wichry miały pracować dla jego przyszłości, a gwiazdy walczyć o nią w swym biegu; jak gdyby czarodziejska siła uczucia zdolna była rozkazać okrętowi, by żeglował po kropli rosy albo przepłynął przez ucho igielne – i to tylko dlatego, że wybranemu statkowi przypadł w udziale los wspaniały: służenie miłości pełnej takiego czaru, iż wszelkie drogi ziemskie czyniły się bezpieczne, łatwe i jaśniejące.

– Przypuszczam – rzekłem, gdy już przestał się śmiać z mojej niewinnej uwagi – przypuszczam, że dziś odjeżdżasz.

Było to właśnie jego zamiarem. Nie wyruszył o świcie, ponieważ spodziewał się ciągle, że nadjadę.

– I wyobraź sobie, co mi się wczoraj przytrafiło – ciągnął dalej. – Mój pomocnik opuścił mnie nagle, no – cóż robić – musiał. A ponieważ niepodobna wytrzasnąć kogoś w tak krótkim czasie, więc biorę ze sobą Schultza. Osławionego Schultza! Nie wyskakujesz ze skóry? Mówię ci, że poszedłem i wynalazłem wczoraj Schultza późnym wieczorem – masę z tem miałem kłopotu. „Jestem do pańskich usług, kapitanie – mówi do mnie tym swoim cudownym głosem – ale przykro mi wyznać, że właściwie to nie mam co na grzbiet włożyć. Musiałem sprzedać całą garderobę, żeby się z dnia na dzień przeżywić”. Cóż ten człowiek ma za głos! Doprawdy, że mógłby wzruszać kamienie. Ale zdaje się, że zczasem ludzie się z tem oswajają. Nigdy go przedtem nie widziałem i – słowo daję – poczułem łzy w oczach. Na szczęście już zmierzchało. Siedział spokojnie pod drzewem w tubylczej zagrodzie, cienki jak patyk; przypatrując mu się zgóry, zobaczyłem, że ma na sobie tylko starą perkalową koszulę i parę obszarpanych bawełnianych spodni. Kupiłem mu sześć białych ubrań i dwie pary białych płóciennych trzewików. Nie mogę ruszyć się z miejsca bez pomocnika. Muszę przecież mieć kogoś. Jadę teraz na ląd, żeby z nim kontrakt podpisać, a wracając, zabieram go z sobą i puszczamy się w drogę. No cóż, ile mam w głowie, co? Naturalnie, warjat ze mnie skończony. No dalejże! pozwól sobie. Rozpuść język! Tak lubię się przypatrywać, jak się irytujesz!

Ponieważ oczekiwał niezawodnie, że go zwymyślam, znalazłem szczególną przyjemność w przesadnie spokojnem zachowaniu.

– Najgorszym zarzutem, jaki można postawić Schultzowi – zacząłem obojętnym tonem, skrzyżowawszy ramiona – jest pewne niemiłe przyzwyczajenie: wykrada sprzęty z każdego okrętu, na którym się znajduje. U ciebie będzie to samo. Właściwie – to wszystko, co można mu zarzucić. Nic a nic nie wierzę kapitanowi Robinsonowi, który opowiada, że Schultz zmówił się w Chantabunie z jakimiś łotrami z chińskiej dżunki, i że ukradli przednią kotwicę ze sztymborka na szkuńcu Bohemian Girl. Ta historja zanadto jest wysmażona. Zato opowiadanie maszynistów z Nan-Shanu wydaje mi się bardziej autentyczne; o północy znaleźli w maszynowni Schultza, zajętego odśrubowywaniem mosiężnych okuć, które chciał sprzedać na lądzie. Poza tą drobną słabostką – pozwól sobie powiedzieć, że Schultz jest zręczniejszym marynarzem niż wielu innych, którzy nigdy kropli wódki w ustach nie mieli – i niegorszym może człowiekiem od niektórych naszych wspólnych znajomych, choć tamci nie ukradli ani jednego pensa. Wprawdzie niebardzo wygodnie mieć go na statku, ale cóż robić, nie masz innego wyboru i Schultz musi ci wystarczyć. Trzeba przedewszystkiem zrozumieć jego psychologję. Nie dawaj mu pieniędzy, póki trwa wasza umowa. Ani centyma! – choćby cię nie wiem jak błagał. Jak Bóg na niebie: z chwilą, kiedy mu dasz pieniądze, zacznie kraść. Pamiętaj o tem.

Rozkoszowałem się zdziwieniem i niedowierzaniem Jaspera.

– Tam do djabła! – zawołał. – Nie może być! Chcesz mnie nabrać, stary!

– Wcale nie. Musisz zrozumieć psychologię Schultza. To nie jest ani włóczęga, ani wydrwigrosz. Nie ma zwyczaju wałęsać się i wypatrywać kogoś, ktoby mu postawił. Ale przypuśćmy, że wysiada na ląd z pięciu, albo – dajmy nato – pięćdziesięciu dolarami w kieszeni. Po trzecim czy czwartym kieliszku jest już wstawiony i staje się bardzo litościwy. Albo rzuca pieniędzmi naokoło, albo rozdaje je każdemu, kto zechce wziąć. Potem przychodzi mu na myśl, że wieczór zaledwie się rozpoczął, że on i jego przyjaciele chcą pić jeszcze długo, aż do samego rana. Rusza więc wesoło na statek. Ani głowa, ani nogi nie zawodzą go nigdy w zwykłem tego słowa znaczeniu. Dostaje się na pokład i chwyta poprostu pierwszą lepszą rzecz, jaka mu się wyda odpowiednia: lampkę z kabiny, zwój lin, worek z sucharami, bańkę z oliwą – i spienięża bez żadnego wahania. Tak się to właśnie odbywa, a nieinaczej. Musisz tylko pilnować, żeby nie zaczął. To i wszystko.

– Bardzo głupia psychologja – mruknął Jasper. – Przecież człowiek o takim głosie powinien z aniołami rozmawiać. Myślisz, że jest nieuleczalny?

Odrzekłem, że tak myślę właśnie. Nikt go dotychczas nie pozywał do sądu, ale niema człowieka, któryby zgodził się dać mu zajęcie. Skończy się pewno na tem, że zamrze z głodu gdzie, w jakiejś dziurze.

– No, no – rozważał Jasper. – Bonito nie prowadzi handlu z żadnym portem cywilizowanym. To pomoże Schultzowi zachować równowagę.

Tak było rzeczywiście. Interesy handlowe brygu ciągnęły go ku dzikim wybrzeżom, ku nieznanym radżom mieszkającym nad prawie niezbadanemi zatokami, ku tubylczym osadom u brzegów tajemniczych rzek, rozwierających ciemne, bramowane lasami ujścia wśród bladozielonych skał i olśniewających ławic z piasku, ku cieśninom o spokojnej, lazurowej toni, mieniącej się słonecznym blaskiem. Bryg sunął samotnie zdala od znanych szlaków – wszystek biały – okrążając ciemne, groźne przylądki; wymykał się cicho jak duch z za cyplów lądu, czerniejących w świetle księżyca, albo leżał u brzegu – nito śpiący ptak morski – w cieniu jakiejś bezimiennej góry, czekając na sygnał. Ukazywał się na mgnienie w mgliste i burzliwe dni, depcąc pogardliwie krótkie, napastnicze fale Jawajskiego morza; lub też błyskał hen, w dali – niby drobna, olśniewająco biała plamka, mknąca na tle fioletowej masy groźnych chmur, skłębionych nad horyzontem. Czasem na rzadkich traktach pocztowych, gdzie cywilizacja ociera się o dzicz i tajemnicę, nieuświadomieni pasażerowie stłoczeni wzdłuż burty wykrzykiwali, wskazując z zaciekawieniem na Bonita; „O patrzcie, jacht!” Wówczas kapitan Holender mruczał pogardliwie, rzucając statkowi pogardliwe spojrzenie: „Jacht? ale gdzież tam! to tylko ten Anglik Jasper. Zwykły kupczyk”.

– Więc mówisz, że to dobry marynarz – wykrzyknął Jasper, zajęty ciągle sprawą beznadziejnego Schultza o wzruszająco pięknym głosie.

– Pierwsza klasa. Spytaj się kogokolwiek. Warto go mieć na pokładzie – tylko że z innych względów jest niemożliwy – oświadczyłem.

– Będzie miał sposobność poprawić się na brygu – roześmiał się Jasper. – Tam, dokąd się wybieram tym razem, nie znajdzie pokus ani do pijaństwa, ani do kradzieży.

Nie wypytywałem o bliższe szczegóły podróży. Byliśmy z sobą bardzo zżyci i miałem dokładne wyobrażenie o ogólnym biegu jego interesów.

Gdyśmy jechali gikiem ku lądowi, odezwał się nagle:

– Czy nie wiesz przypadkiem gdzie jest Heemskirk?

Spojrzałem na niego zukosa i uspokoiłem się. Pytał nie jak kochanek, ale jak kupiec. Powiedziałem mu, com słyszał w Palembangu, że Neptun pełni swój obowiązek w okolicy Flores i Sumbawy. W zupełnie przeciwnym kierunku. Jasper wyraził zadowolenie.

– Czy wiesz – ciągnął dalej, – ten drab, płynąc wzdłuż wybrzeży Borneo, bawi się w wywracanie moich znaków żeglarskich. Musiałem wbić kilka takich znaków, aby mi pomagały wjeżdżać w ujścia rzek. Na początku tego roku znajomy mój kupiec z Celebes śledził Heemskirka z pokładu tuziemczego prao, unieruchomionego z powodu ciszy. Ten gałgan przewrócił dwa znaki, jeden po drugi, najeżdżając na nie statkiem, i roztrzaskał je w kawałki. Potem spuścił łódź i wyciągnął trzeci, z którym trzy miesiące temu masę miałem kłopotu, zanim mi się udało umocnić go w pośrodku błotnistej mielizny, gdzie miał wskazywać wysokość wody. Widziałeś kiedy coś równie bezczelnego, co?

– Jabym się tam z tym drabem nie kłócił – zauważyłem od niechcenia, choć mi się................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: