Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

From Bad to Cursed - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

From Bad to Cursed - ebook

Czarna magia, śledztwo i jego nieoczekiwany finał

Zuchwała, buntownicza Isidora Avramov jest poszukiwaczką mocnych wrażeń, biegłą w przywoływaniu demonów. Otacza ją aura seksownej, złej czarownicy, ale ma serce pełne miłości dla zwierząt. Skrycie marzy o porzuceniu rodzinnego czarodziejskiego biznesu i karierze niezależnej projektantki mody.

Kiedy podczas uroczystości poprzedzających święto Beltane ktoś używa mrocznej, niebezpiecznej magii, ofiarą staje się członkini rodziny Thornów. Podejrzenie natychmiast pada na rywalizujących z nimi Avramovów. Stając w obronie najbliższych, Issa zgadza się poprowadzić śledztwo wspólnie z Rowanem Thornem i wyjaśnić, kto rzucił straszliwą w skutkach klątwę.

Historia Thornów i Avramovów jest skomplikowana, a Rowan i Issa od lat są wrogami i szczerze się nienawidzą. Teraz jednak łączy ich wspólny cel. Podążając tropem wskazówek prowadzących do oszałamiającego finału śledztwa, odkrywają także, że tak naprawdę wcale się nie znali… i rodzi się między nimi płomienne uczucie, które z każdym dniem coraz trudniej jest ignorować.

From Bad To Cursed to opowieść, która dowodzi starej prawdy, że przeciwieństwa się przyciągają.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-931-9
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

CHYTRA SZTUCZKA

TYM, CZEGO NIKT CI NIE MÓWI o przy­wo­ły­wa­niu demo­nów, jest fakt, że cza­sami musisz myśleć nie­sza­blo­nowo.

Powin­nam to wie­dzieć; od dziecka wzy­wa­łam je do swo­ich krę­gów. Matka nawet mnie do tego zachę­cała, uwa­ża­jąc za nieco bez­piecz­niej­szą alter­na­tywę dla znacz­nie bar­dziej ryzy­kow­nej, rosną­cej fascy­na­cji sta­rymi bóstwami. (Uwaga, jeśli nie chcesz, aby twoja córka zain­te­re­so­wała się groź­niej­szymi chto­nicz­nymi bytami, jesz­cze zanim nauczy się jeź­dzić na rowe­rze, może nie czy­taj jej Love­cra­fta na dobra­noc. Wydaje się to dość oczy­wi­ste, prawda?).

Księgi roz­wo­dzą się nad tym, że przy­wo­ły­wa­nie powinno być czyn­no­ścią ogra­ni­czoną nor­mami i regu­łami – i zwy­kle tak bywa, jeśli wiesz, co dla cie­bie dobre. Prawda jest taka, że jeśli podej­miesz roz­sądne środki ostroż­no­ści, nie jest to tak nie­bez­pieczne, jak ludzie myślą. No i ten przy­pływ adre­na­liny – demony są pie­kiel­nie inte­re­su­jące (gra słów zamie­rzona). Cza­sami mają ochotę zdra­dzić pikantne sekrety lub sta­ro­żytne zaklę­cia, jakich nie znaj­dziesz nawet w naj­star­szych, naj­bar­dziej zaku­rzo­nych gry­mu­arach. Innym razem są tak olśnie­wa­jące, że ich widok łamie ci serce, albo tak prze­ra­ża­jące, że nawet szybki rzut oka, zanim je prze­pę­dzisz, wystar­czy, by pozo­sta­wić cię bez tchu, z ser­cem tłu­ką­cym się w piersi i krwią wrzącą w żyłach, pod­czas gdy ciarki prze­cho­dzą po całej skó­rze.

Cho­lera, nawet jeśli zacho­wu­jesz ostroż­ność, nie ma nic lep­szego niż przy­wo­ła­nie demona, aby poczuć, że żyjesz.

Oczy­wi­ście zawsze się zda­rza, że nawet taka pro­fe­sjo­na­listka jak ja tro­chę to spie­przy.

Jak zwy­kle wyzna­czy­łam mój krąg przy­wo­ła­nia w labi­ryn­cie przy­zie­mia The Bit­ters, w chłod­nym, prze­past­nym pomiesz­cze­niu, które począt­kowo było trze­cią piw­nicą z winami Eleny – bo kto dziś radzi sobie tylko z jedną, z pew­no­ścią nie moja matka – a teraz peł­niło także funk­cję mojej demo­nicz­nej kry­jówki. Żad­nych okien, zatę­chłe powie­trze pach­nące wie­lo­wie­ko­wym kamie­niem i sta­rym bor­de­aux, kin­kiety o magicz­nym świe­tle rzu­ca­jące drżące cie­nie na ściany; ide­alna atmos­fera na takie czary. Zaklę­cie przy­wo­łu­jące już wzbie­rało we mnie jak burza, a ochronne amu­lety jarzyły się na mojej piersi. Wszystko wyda­wało się takie, jakie być powinno, wszyst­kie sys­temy dzia­łały.

Ale gdy tylko Mala­chus zaczął się wyła­niać, poczu­łam w brzu­chu ukłu­cie zła, nie­po­ko­jącą, instynk­towną świa­do­mość, że coś jest nie tak.

Według mojej wie­dzy Mala­chus powi­nien obja­wiać się jako musku­larny rep­ti­liań­ski koleś, na maksa bez­myślny macho. Typ prze­waż­nie nie­szko­dli­wego demona, który szcze­kał znacz­nie groź­niej, niż gryzł. Od jakie­goś czasu żad­nego nie przy­wo­ły­wa­łam, więc dzi­siej­szy wie­czór miał być tylko ćwi­cze­niem, żeby wró­cić do formy po krót­kiej prze­rwie.

Syl­wetka for­mu­jąca się w moim kręgu była jed­nak bez wąt­pie­nia kobieca, klę­cząca i odwró­cona do mnie ple­cami, o absur­dal­nym sto­sunku talii do bio­der, który zawsty­dziłby nawet Cardi B. Pasma wło­sów, czar­nych i lśnią­cych jak woda w bla­sku księ­życa, wiły się wokół jesz­cze czar­niej­szych skrzy­deł zgrab­nie zło­żo­nych na jej ple­cach. Widzia­łam, jak ich deli­katny, postrzę­piony zarys, niczym na jed­nym z moich szki­ców, wypeł­nia się nie­wy­raźną suge­stią piór, po czym wystrzela trój­wy­mia­rową obfi­to­ścią gęstego czar­nego puchu. A zapach, który roz­szedł się w piw­nicy, oka­zał się nie zwy­kłą, obrzy­dliwą wonią siarki, ale czymś słod­szym, bar­dziej ele­ganc­kim i prze­ni­kli­wym. Może był to jaśmin z sub­telną nutą paczuli. Ten rodzaj znie­wa­la­ją­cych per­fum, który spra­wia, że chcesz za kimś cho­dzić, zachwy­ca­jąc się wylew­nie, dopóki ci nie powie, czym pach­nie.

Kiedy spoj­rzała na mnie przez ramię wiel­kimi oczami w kolo­rze płyn­nego złota, zaschło mi w ustach. Nie mogłam być pewna, ni­gdy wcze­śniej żad­nego nie widzia­łam – nie było ich zbyt wiele – ale moim zda­niem z pew­no­ścią wyglą­dała jak jeden z byłych sera­fi­nów.

Pie­przony upa­dły anioł wylą­do­wał w mojej piw­nicy.

– Och, na zimne cycki Hekate – wyszep­ta­łam do sie­bie. Serce zabiło mi moc­niej, a w żołądku nara­stał dreszcz pod­nie­ce­nia. – To strasz­nie popier­do­lone.

Czy­ta­łam, że upa­dłe były wybu­chowe, nie­zwy­kle prze­bie­głe i bar­dzo potężne – dokład­nie ten rodzaj nie­prze­wi­dy­wal­nych demo­nów, z któ­rymi z reguły nie zadzie­ram. Ale i tak tu była, co ozna­czało, że wszystko kom­plet­nie wymknie się spod kon­troli.

Odwró­ciła się do mnie jed­nym bły­ska­wicz­nym ruchem, wciąż klę­cząc, z deli­kat­nymi, drob­nymi dłońmi zło­żo­nymi skrom­nie na kola­nach. Palce miała zakoń­czone groź­nymi czar­nymi szpo­nami, a knyk­cie pokryte opa­li­zu­ją­cymi łuskami. Prze­krzy­wiła głowę, przy­glą­da­jąc mi się z chy­trą inten­syw­no­ścią, spo­mię­dzy jej peł­nych warg wysta­wał czu­bek różo­wego, roz­wi­dlo­nego języka. Potem uśmiech­nęła się do mnie, sze­roko i dziko, bły­ska­jąc dłu­gimi onyk­so­wymi kłami i sie­ka­czami.

Muszę powie­dzieć, że w czar­nych zębach jest coś dener­wu­ją­cego, zwłasz­cza w tak ostrych jak te jej. Zaczy­na­łam podej­rze­wać, że ina­czej niż w przy­padku praw­dzi­wego Mala­chusa – gdzie­kol­wiek, do cho­lery, był – demo­niczne ugry­zie­nie tej laski może być o wiele gor­sze niż jej szcze­ka­nie.

W mojej piersi wykwitł czy­sty strach, który spły­nął gwał­tow­nie do czub­ków pal­ców u rąk i nóg niczym spa­da­jąca gwiazda. Nie­stety goniąca za dresz­czy­kiem emo­cji część mojego mózgu, która czę­sto w takich chwi­lach przej­mo­wała kon­trolę, wręcz się tym roz­ko­szo­wała. Zatem nie wycią­gnę z tej sytu­acji żad­nej lek­cji, pomy­śla­łam sobie. Nic dziw­nego, ni­gdy nie byłam w tym zbyt dobra.

– Złe wie­ści! – rzekł rado­śnie demon. Jego głos był skrzy­żo­wa­niem aksa­mit­nego mru­cze­nia i jakie­goś gigan­tycz­nego gongu, w który ude­rzono dokład­nie mię­dzy moimi uszami. Zaci­ska­jąc zęby, z tru­dem zdo­ła­łam nie chwy­cić się za głowę. Jeśli cho­dzi o demony, oka­za­nie sła­bo­ści jest naj­gor­szą rze­czą, jaką możesz zro­bić. – Komu słu­żysz?

Jej powi­talne słowa odro­binę roz­ła­do­wały napię­cie. Demony zawsze zaczy­nają od „złych wie­ści”. To coś, co ucho­dzi u nich za dobre maniery, część ety­kiety, któ­rej muszą prze­strze­gać.

Wypro­sto­wa­łam się, przy­bie­ra­jąc wład­czy wyraz twa­rzy, wzo­ro­wany na mimice mojej matki, i z całych sił sta­ra­jąc się nie wyglą­dać na tak wstrzą­śniętą, jak się czu­łam. Kiedy mamy do czy­nie­nia z podej­rza­nymi isto­tami z zaświa­tów, przy­wdzia­nie maski wiedźmy twar­dzielki to zwy­kle co naj­mniej połowa suk­cesu.

– Służę mojej bogini, moim przod­kom, a przede wszyst­kim sobie – odpar­łam. To była tra­dy­cyjna odpo­wiedź przy­wo­łu­ją­cych z rodu Avra­mo­vów. Nie wiem, co mówią wtedy Black­mo­ore’owie, Thor­no­wie czy Har­lo­wo­wie – w bar­dzo mało praw­do­po­dob­nym przy­padku, gdyby wiedźma z jed­nej z pozo­sta­łych cza­ro­dziej­skich rodzin Thi­stle Grove miała kie­dy­kol­wiek powód draż­nić się z demo­nem – ale posta­wi­ła­bym na jakąś tan­detną gadkę o służ­bie naj­wyż­szemu dobru, świa­tłu poko­nu­ją­cemu ciem­ność czy czym­kol­wiek innym, co sta­nowi wzru­sza­jący wstęp. Avra­mo­vo­wie nie kupują żad­nej z tych uprosz­czo­nych binar­nych bzdur o opo­zy­cji dobra i zła. Jako naj­więksi prag­ma­tycy, to sza­rość zawsze uzna­jemy za swoją.

Pro­blem pole­gał na tym, że teraz nad­szedł moment, w któ­rym powin­nam powią­zać tę istotę z jej praw­dzi­wym imie­niem. Co uzna­łam za sprytną sztuczkę, zwa­żyw­szy na to, że pra­wie na pewno nie mia­łam do czy­nie­nia z praw­dzi­wym Mala­chu­sem.

– A ty, Mala­chu­sie Aza­ran­thi­na­elu, poja­wiasz się na moje życze­nie i roz­kaz – doda­łam, krzy­żu­jąc palce za ple­cami. Hej, warto spró­bo­wać; może wie­dza tajemna cał­ko­wi­cie się myliła w spra­wie wyglądu Mala­chusa. – Co ozna­cza, że musisz być posłuszny… i natych­miast znik­nąć!

– Godne podziwu! – zanu­cił demon z kolej­nym okrop­nym, mro­żą­cym krew w żyłach uśmie­chem. W mgnie­niu oka istota pod­nio­sła się na nogi, naga i głu­pio piękna, z zasłoną czar­nych, jedwa­bi­stych wło­sów udra­po­waną na wydat­nych krą­gło­ściach i dłu­gich, gład­kich koń­czy­nach. Jej skóra jaśniała niczym papie­rowy lam­pion, jakby roz­świe­tlona od wewnątrz. Szkoda, że tak źle zaczę­ły­śmy zna­jo­mość; praw­do­po­dob­nie znała kilka rewe­la­cyj­nych wska­zó­wek doty­czą­cych pie­lę­gna­cji urody. – Gdy­bym rze­czy­wi­ście była Mala­chu­sem Aza­ran­thi­na­elem.

– Jeśli nim nie jesteś, dla­czego poja­wiasz się zamiast niego? – zapy­ta­łam sta­now­czo, pró­bu­jąc wdro­żyć ostatni frag­ment pro­to­kołu, zanim ten już i tak nie­kon­tro­lo­wany pociąg kom­plet­nie się wyko­lei. Demony nie powinny być zdolne do nagi­na­nia zasad w ten spo­sób; kiedy przy­wo­łasz któ­re­goś jego praw­dzi­wym imie­niem, to, co nazwiesz, ma być tym, co otrzy­masz.

– Ponie­waż tak się składa, że żaden Mala­chus nie ist­nieje – powie­działa, wciąż szcze­rząc się w prze­past­nym uśmie­chu. W jej zło­tych oczach tań­czyły naj­praw­dziw­sze pło­mie­nie. Widok niczym z tuzin­ko­wej kre­skówki, ale z pew­no­ścią nie czu­łam się zwy­czaj­nie, kiedy ta cze­luść gapiła mi się pro­sto w twarz. Dreszcz prze­biegł mnie pod skórą, wpeł­za­jąc do kolan – to był ten rodzaj szar­pią­cych nerwy wra­żeń, dla któ­rych żyłam, i powód, by w ogóle popeł­niać takie lek­ko­myślne bła­zeń­stwa jak to. – Jestem i zawsze byłam tylko ja… A kłam­stwa o Mala­chusie opo­wia­dam, żeby kusić takich ciem­nych, małych mów­ców śmierci jak ty do wzy­wa­nia mnie i uwal­nia­nia.

Pró­bo­wa­łam nie brać tego, że nazwano mnie ciem­niaczką, zbyt oso­bi­ście, ale nie udało mi się – szcze­rze mówiąc, miała rację.

Księgi mówią, że demo­nom łatwiej jest kła­mać niż oddy­chać. Wyglą­dało na to, że ta wymy­śliła pozor­nie nie­szko­dli­wego demona jako przy­nętę, umie­ściła jego imię w tra­dy­cyj­nych prze­ka­zach, żeby mogły je zna­leźć takie łatwo­wierne dupki jak ja, a następ­nie powią­zała jego wezwa­nie ze sobą, jak jeden z tych szpet­nych dia­błów mor­skich, które wabią niczego nie­podej­rze­wa­jące ofiary. Wszystko to ozna­czało, że kiedy odpo­wie na wezwa­nie Mala­chusa, zosta­nie ścią­gnięta na zie­mię.

Cho­lera, pomy­śla­łam z nie­chęt­nym podzi­wem, dobrze roze­grane. Demony były oszu­stami aż do szpiku swo­ich kru­chych, czar­nych kości, a ten nabrał mnie kom­plet­nie i bez­dy­sku­syj­nie.

– Chy­tra sztuczka – przy­zna­łam, skła­nia­jąc lekko głowę i podej­mu­jąc ostat­nie ryzyko. Zdzi­wi­li­by­ście się, jak próżne są nie­które z tych pod­stęp­nych skur­wieli i jak łatwo dają się nabrać na odpo­wied­nie pochleb­stwo. – A kiedy mnie zapy­tają, w czyją sprytną pułapkę wpa­dłam, jakie straszne imię wypo­wiem?

Prze­wró­ciła wiel­kimi oczami, a usta jak pączek róży zaci­snęła z pogar­dliwą iry­ta­cją, jakby mówiła: „Nie­źle, wiedźmo, ale gdy następ­nym razem będziesz pró­bo­wała mnie zwieść, może wstań rano tro­chę wcze­śniej, co?”.

– Moje praw­dziwe imię znam tylko ja, ale możesz mnie nazy­wać… – W mgnie­niu oka poja­wiła się na samym skraju kręgu, z jedną kości­stą stopą unie­sioną, jakby chciała go prze­kro­czyć. – Davarą Łamaczką Krę­gów.

Nieco dosłowne? Być może. Zło­wro­gie jak cho­lera? Bez wąt­pie­nia.

Nie tra­cąc opty­mi­zmu, w ramach eks­pe­ry­mentu pod­nio­słam ręce i rzu­ci­łam na nią zaklę­cie wygna­nia, szep­cząc je pod nosem – a za nim kolejne i kolejne, całą ich masę. Pozo­stała nie­za­chwia­nie cie­le­sna, jej czarny jak atra­ment uśmiech tylko się posze­rzał, a gładka postać nawet nie drgnęła.

– Oooch, zgubne zaklę­cie wygna­nia Baby-Jagi, jak uro­czo! – zapisz­czała, otwie­ra­jąc sze­roko oczy. – Nie widzia­łam tego od wie­ków!

Naparła na linię gra­niczną, a powie­trze wokół niej falo­wało jak miraż. Piw­nica zadrżała od samej siły jej ataku, a z kręgu pro­mie­ni­ście roz­cho­dziły się drobne fale ude­rze­niowe, gdy jej wola ata­ko­wała moją barierę, spraw­dza­jąc swoją moc. Pęk ochron­nych amu­le­tów zaczął teraz parzyć mnie w klatkę pier­siową, ale nawet moje nie­za­wodne runy oka­zały się zde­cy­do­wa­nie za słabe. Nie zdo­ła­łyby uchro­nić mojej duszy przed pożar­ciem przez coś jej kali­bru, gdyby dała radę się uwol­nić.

Potknę­łam się, led­wie utrzy­mu­jąc rów­no­wagę, serce biło mi dwa razy szyb­ciej niż zwy­kle, a w żyłach pły­nęła czy­sta adre­na­lina. Jeśli demon mnie pokona, stra­tuje całe Thi­stle Grove, zanim ktoś inny – praw­do­po­dob­nie, cho­lera, moja matka – zdoła zamknąć go i wygnać. Wtedy ni­gdy nie prze­ży­ła­bym upo­ko­rze­nia, że nie potra­fi­łam pora­dzić sobie z wła­snymi demo­nicz­nymi spra­wami, nie mówiąc już o karze, jaką try­bu­nał uznałby za sto­sowne na mnie nało­żyć.

To zna­czy, gdy­bym żyła na tyle długo, aby się mar­twić takimi rze­czami.

– Nie dziś, suko – mruk­nę­łam pod nosem. Moje myśli wiro­wały, gdy pod­ję­łam szybką decy­zję, a wszyst­kie koń­cówki ner­wów pło­nęły i trzesz­czały jak lont. – Źle tra­fi­łaś.

Uło­ży­łam palce do innego rodzaju zaklę­cia, opary czerni sączyły się z moich opu­szek i gro­ma­dziły wokół dłoni. Ni­gdy tak naprawdę nie przy­wyk­niesz do dotyku ekto­pla­zmy, nawet po latach zaj­mo­wa­nia się nią. Jej lep­kie zimno przy­le­gało jak obrzy­dliwa druga skóra. Ale sama magia we mnie wyda­wała mi się dzika i wspa­niała, jak stru­mień rtęci pły­nący w górę po krę­go­słu­pie i wiru­jący w gło­wie – naj­lep­sze uczu­cie na świe­cie.

I wtedy, w odpo­wie­dzi na moje wezwa­nie, pośpiesz­nie napły­nęła fala duchów.

Demon zamru­gał, nagle zdez­o­rien­to­wany, gdy prze­py­cha­jące się zjawy, które nazy­wały The Bit­ters swoim domem, jedna po dru­giej zaczęły mate­ria­li­zo­wać się wokół niego. Jeśli wziąć pod uwagę, że nie­ru­cho­mość moich przod­ków liczyła ponad trzy­sta lat i była przy tym impo­nu­jąco nawie­dzona, miesz­kało ich tu wiele. Mgli­ste formy w odcie­niach sza­ro­ści, postrzę­pione i pra­wie prze­zro­czy­ste, cią­gnęły za sobą nie­wy­raźne koń­czyny i wijące się włosy, napie­ra­jąc na sie­bie jak tłum tań­czący pod sceną.

Na początku ema­no­wały jedy­nie zakło­po­taną iry­ta­cją, ponie­waż zostały bru­tal­nie odcią­gnięte od spraw, któ­rymi się zaj­mo­wały, zanim je wezwa­łam. Potem zauwa­żyły Davarę Łamaczkę Krę­gów, wciąż sto­jącą na skraju mojego kręgu, z drobną zmarszczką nie­po­koju na gład­kim czole.

Ich roz­draż­nione bucze­nie nagle zmie­niło się w pomruk nie­za­do­wo­le­nia, który bar­dzo szybko eska­lo­wał, sta­jąc się mro­żą­cym krew w żyłach zawo­dze­niem, które można opi­sać jedy­nie sło­wem „upiorne”.

Kręgi przy­wo­ły­wa­nia są jed­no­kie­run­kową barierą mającą zatrzy­mać rze­czy w środku, a nie na zewnątrz. Nato­miast duchy nie­spo­koj­nych zmar­łych mają to do sie­bie, że są z natury tery­to­rialne, wrogo nasta­wione do intru­zów na ich tere­nie. Domy­śli­łam się, że intruz taki jak Davara, który nale­żał do tego świata jesz­cze mniej niż one, zostałby ode­brany jako krań­cowa pro­wo­ka­cja. I pomimo ogrom­nej róż­nicy mocy mię­dzy demo­nem naj­wyż­szego poziomu a gro­madą nie­zdy­scy­pli­no­wa­nych zjaw sta­wia­łam na siłę liczebną, jak wtedy, gdy roz­ju­szony rój mró­wek może powa­lić sło­nia.

Gdy tłum cieni rzu­cił się na Davarę i ją oto­czył, a ze środka kręgu roz­legł się ryk bólu i wście­kło­ści, prze­ko­na­łam się, że w obu przy­pad­kach mia­łam rację.

Potem wrzask nagle ucichł w ogrom­nym roz­bły­sku szkar­łat­nego świa­tła, gdy demon w końcu uznał tę ziem­ską wyprawę za zakoń­czoną. Naj­wy­raź­niej per­spek­tywa poże­ra­nia duszy wiedźmy i sia­nia spu­sto­sze­nia w małym mia­steczku nie była warta poką­sa­nia na (nie)śmierć przez roz­wście­czoną wid­mową hordę.

– Haaa! – zakrzyk­nę­łam rado­śnie, zwy­cię­sko wyma­chu­jąc pię­ścią, gdy świa­tło znik­nęło, a jego jasne powi­doki wciąż poja­wiały się w moim polu widze­nia. – Wła­śnie tak się to robi, skur­wy­syny!

Tłum widm zwol­nił w sza­leń­czym wiro­wa­niu i zawisł tuż nad pokry­tymi kurzem kamie­niami. Potem zjawy odwró­ciły się, żeby świe­cące kra­tery swo­ich oczu utkwić we mnie – czyli aro­ganc­kiej roz­ra­biaczce, która ścią­gnęła je tutaj wbrew ich woli.

– Ja pier­dolę – jęk­nę­łam, a gra­nat pod moją szyją pul­so­wał, gdy zgię­łam palce. – No dobra. Idziemy stąd.2

ZA MAŁO SERCA

NIE MÓWIĘ, że zga­dzam się z ciotką Eleną, bo byłoby to nie­lo­jalne z mojej strony – powie­działa Letha, obcho­dząc bokiem wło­chatą ani­ma­tro­niczną taran­tulę, która wysko­czyła na nią z sykiem z ciem­nego kory­ta­rza pro­wa­dzą­cego do pokoju nasto­let­niej wiedźmy. – Ale załóżmy, tylko hipo­te­tycz­nie, że dla zabawy zamie­ni­ła­byś mój dom w gniazdo polter­ge­ista. Ja też mogła­bym trak­to­wać cię tro­chę ostro przez jakiś czas.

Moja kuzynka miała na myśli utrzy­mu­jące się psy­chiczne skutki zaim­pro­wi­zo­wa­nego przeze mnie wygna­nia. Całą noc zajęło mi poskro­mie­nie mojej mili­cji duchów, ale nawet wtedy roz­wią­za­nie pro­blemu było tylko tym­cza­sowe. Ponad dwa tygo­dnie póź­niej w sufit na­dal wbi­jały się noże, cie­ni­ste posta­cie uno­siły się nad nami, gdy spa­li­śmy, a drzwi otwie­rały się i zamy­kały w syn­ko­po­wa­nym ryt­mie, który miał dopro­wa­dzać nas wszyst­kich do sza­leń­stwa. Nie wspo­mi­na­jąc o tym, jak lustra prze­kształ­cały twoje odbi­cie w maskę z hor­roru _Krzyk_, kiedy pró­bo­wa­łaś nało­żyć pie­przony tusz do rzęs. Rodzaj odje­cha­nego cho­ler­stwa, które naprawdę załazi ci za skórę.

Prze­stra­szyło to śmier­tel­nie rów­nież moje trzy koty, nie wspo­mi­na­jąc o zeber­kach, z powodu któ­rych czu­łam się naj­bar­dziej winna. Może to tylko moja wyobraź­nia, ale nawet jeżyca Elphaba wydała mi się tro­chę ner­wowa, nie do końca wylu­zo­wana i łagodna, jak zwy­kle była.

Dość powie­dzieć, że od tego czasu sto­sunki mię­dzy mną a Eleną stały się… napięte.

– Fakt, że przed­sta­wiasz to jako hipo­tezę, nie spra­wia, że jest mniej nie­lo­jalne – poin­for­mo­wa­łam kuzynkę, przy­wo­łu­jąc magiczne świa­tło, aby zawi­sło nad moją dło­nią, dzięki czemu nie musia­ły­śmy wyma­cy­wać drogi w ciem­no­ści. Posta­ra­li­śmy się, żeby cała prze­strzeń nawie­dzo­nego domu – zmo­der­ni­zo­wa­nego maga­zynu przy­le­ga­ją­cego do Arcane Empo­rium, ogrom­nego super­mar­ketu z arty­ku­łami okul­ty­stycz­nymi nale­żą­cego do naszej rodziny – była chro­niona zaklę­ciem zapo­mnie­nia, które spo­wi­jało Thi­stle Grove. Każdy nor­mals, gość lub czło­nek obsady naszego show, któ­remu zda­rzyło się zoba­czyć moje czary, zapo­mi­nał o tym w ciągu kilku minut. – Poza tym to nie było dla zabawy. Musia­łam jakoś pozbyć się demona, prawda? Nawet Elena nie jest aż taką agentką cha­osu, żeby cie­szyć się, że wypu­ści­łam pra­dawne, wiel­kie zło na świat śmier­tel­ni­ków.

– Wiel­kie zło, które przy­wo­ła­łaś, Issa – zauwa­żyła Letha z iry­tu­jącą logiką. – Dla wspo­mnia­nej zabawy.

– Okej, masz rację. I naprawdę żałuję, że Davara nie poroz­ma­wiała ze mną przez chwilę, zanim spró­bo­wała wyrwać się z kręgu – doda­łam ponuro. – Mia­łam tyle pil­nych pytań. Na przy­kład o to, czy demony naj­wyż­szego poziomu z natury mają taką gładką skórę, czy może ona ją jakoś nawilża, łzami potę­pio­nych albo czymś? Czy wszyst­kie pachną dziw­nie fan­ta­stycz­nie, czy tylko ona? Rze­czy, któ­rych nie ma w księ­gach.

Letha posłała mi ura­żone spoj­rze­nie.

– Tak, o to wszystko… Jak to moż­liwe, że mnie nie zapro­si­łaś, żebym cię ase­ku­ro­wała? Davara Łamaczka Krę­gów brzmi jak prze­ką­ska. I może mogła­bym pomóc, zanim sprawy tak bar­dzo wymknęły się spod kon­troli.

Prze­pra­sza­jąco ści­snę­łam ramię Lethy, gdy prze­szły­śmy do następ­nej sali, a potem odcią­gnę­łam ją na bok, gdy zalana łzami kró­lowa balu w marsz­czo­nej sukni z tafty w kolo­rze fuk­sji pra­wie na nas wpa­dła, ucie­ka­jąc przed kró­lem balu z piłą mecha­niczną w ręce i roz­czo­chra­nymi, pie­rza­stymi wło­sami. Grupa rze­czy­wi­stych gości, przy­sta­nąw­szy przy stole z roz­rzu­co­nymi odcię­tymi dłońmi, bukie­ci­kami na rękę i misą z rżnię­tego szkła, w któ­rej bul­go­tał „zatruty” poncz, krzyk­nęła z prze­ra­że­nia, po czym zaczęła histe­rycz­nie chi­cho­tać.

Gdy król balu prze­biegł obok nas, mam­ro­cząc do sie­bie, kry­tycz­nym okiem oce­ni­łam jego podarty, bla­do­nie­bie­ski smo­king i zakrwa­wione converse’y. Sty­lowo dia­bel­ski, oczy­wi­ście, ale też tro­chę nijaki w spo­sób, któ­rego nie potra­fi­łam do końca okre­ślić.

– Wierz mi, była po zbyt nik­czem­nej stro­nie dia­bel­skiej sek­sow­no­ści – zapew­ni­łam Lethę. – Nawet jak na twoje stan­dardy.

– Cóż, mogła być skraj­nym przy­pad­kiem. A teraz już ni­gdy się nie dowiemy, prawda? – Letha spoj­rzała na mnie zło­wrogo kątem oka, co, bio­rąc pod uwagę, jak duże i ciemne są jej oczy o cięż­kich powie­kach, było wyjąt­kowo zło­wro­gie. – Ponie­waż nie zosta­łam zapro­szona.

– Przy­kro mi, aniołku. Minęła led­wie minuta, od kiedy ją przy­wo­ła­łam i… nie wiem. Chcia­łam to zro­bić sama, tro­chę roz­ła­do­wać emo­cje. Spró­bo­wać odzy­skać formę.

Letha nie­chęt­nie ski­nęła głową, a jej chłodny wyraz twa­rzy nieco zła­god­niał. Wie­działa, że ostat­nio byłam w nie­wy­raź­nym nastroju, cho­ciaż jesz­cze mnie o to nie dopy­ty­wała. Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka i kuzynka nie nale­żała do milut­kich stwo­rzeń, ale była solidną jak skała, nie­zwy­kle lojalną osobą, jaką zawsze chcia­łoby się mieć za sobą. Roz­sąd­nie byłoby nie psuć sobie z nią rela­cji, bo ten głaz w praw­dzi­wie syzy­fowy spo­sób może sto­czyć się po zbo­czu i cię zmiaż­dżyć. Ale kiedy zaj­dzie taka potrzeba, możesz się na niej oprzeć całym cię­ża­rem ciała i mieć pew­ność, że nie drgnie ani na mili­metr.

– Okej, więc tym razem ci daruję – oznaj­miła. – Ale jeśli omi­nie mnie kolejna demo­niczna kata­strofa, padną ostre słowa. Możesz być tego pewna.

– Zro­zu­mia­łam. A co o tym myślisz? – zapy­ta­łam, przy­glą­da­jąc się mor­der­czemu balowi matu­ral­nemu trwa­ją­cemu wokół nas. Wysoko w górze z odsło­nię­tych rur powie­wały podarte trans­pa­renty, iro­nicz­nie życząc kla­sie rocz­nika ’83 szczę­śli­wego życia. Pod­czas gdy król balu gonił kró­lową, pogrą­żone w nie­świa­do­mo­ści pary, w róż­nym stop­niu pokryte krwią, koły­sały się leni­wie w rytm fał­szy­wych dźwię­ków powol­nego, maka­brycz­nego coveru _Sweet Caro­line_. Sce­no­gra­fia Lethy była jak zawsze nie­na­ganna, dopra­co­wana w szcze­gó­łach i mak­sy­mal­nie prze­ra­ża­jąca; moja zastęp­czyni miała dosko­nałe wyczu­cie, jeśli cho­dzi o pod­no­sze­nie efe­me­ryd hor­roru do rangi sztuki. – Czy to na­dal działa? Po sze­ściu mie­sią­cach?

Jako dyrek­tor arty­styczna nawie­dzo­nego domu w Empo­rium byłam odpo­wie­dzialna za wszystko, od pro­jek­to­wa­nia kostiu­mów po zatrud­nie­nie człon­ków obsady, a ta histo­ria była moim pomy­słem. Pod­sta­wo­wym zało­że­niem było to, że nasto­let­nia wiedźma, która wła­śnie zyski­wała wła­dzę, została odtrą­cona przez króla balu / roz­gry­wa­ją­cego fut­bo­li­stę / popu­lar­nego kom­plet­nego dupka. Kie­ro­wana wście­kło­ścią, rzu­ciła zaklę­cie żądzy krwi na całe mia­sto, które ją poni­żyło, i zmie­niła wszyst­kich w mor­der­cze potwory. Coś w rodzaju _Szkoły cza­row­nic_ w połą­cze­niu z _Car­rie_ i z nie­spo­dzie­wa­nymi zwro­tami akcji – i znacz­nie mniej­szą ilo­ścią krwi men­stru­acyj­nej, bo, fuj, nie, dzię­kuję.

Pozo­stałe ele­menty sce­no­gra­fii obej­mo­wały sypial­nię nasto­let­niej wiedźmy (wraz z krwa­wym pen­ta­gra­mem, czar­nymi świe­cami i ofiarą z ludzi – wszyst­kimi tan­det­nymi akce­so­riami, któ­rych praw­dziwa wiedźma ni­gdy by nie użyła), salę lek­cyjną, w któ­rej nauczy­ciel che­mii o mor­der­czych skłon­no­ściach ter­ro­ry­zo­wał uczniów, przed­szkole pełne wpa­da­ją­cych w amok wred­nych malu­chów i ćwi­cze­nia che­er­le­ade­rek, które prze­bie­gły fatal­nie.

– Myślę, że się udało – odpo­wie­działa Letha, kiw­nąw­szy głową, co poru­szyło gładki welon jej różowo-fio­le­towo-czar­nych wło­sów. Dzięki swo­jej japoń­skiej mamie miała ten rodzaj lśnią­cych, jedwa­bi­stych wło­sów, które pra­gnę­łam zyskać jako nasto­latka, sto­su­jąc zbyt wiele pro­duk­tów i wyszu­kane metody pro­sto­wa­nia, zanim po dwu­dzie­stce porzu­ci­łam to marze­nie. – Tema­tycz­nie spójne, ale wystar­cza­jąco róż­no­rodne, aby utrzy­mać ich w napię­ciu. Żywa paleta barw, inte­re­su­jący dźwięk, mokra robota porządna, ale nie prze­sa­dzona. Bez wąt­pie­nia ogromny postęp w porów­na­niu z cyr­kiem potę­pio­nych.

Zmarsz­czy­łam brwi, chwy­ta­jąc zębami kny­kieć.

– Nie myślisz, że to wszystko wydaje się tylko tro­chę… bez polotu?

– Bez polotu? – Spoj­rzała na scenę roz­po­czy­na­jącą się przy stole z pon­czem i na nasto­let­nią wiedźmę recho­czącą nad che­er­le­aderką w śmier­tel­nych drgaw­kach, bo się nim zatruła. – No wiesz, to tro­chę slap­stick, oczy­wi­ście, ale jest czę­ścią zabawy. Wygląda na to, że tury­ści są zafa­scy­no­wani.

– Chyba tak. – Przy­gry­złam wnę­trze policzka, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, jakiego inte­gral­nego ele­mentu mogło mi tu bra­ko­wać. – Nar­ra­cja wydaje mi się tro­chę nudna, to wszystko. Jakby było w tym za mało serca.

Letha prze­chy­liła głowę, rzu­ca­jąc mi zdez­o­rien­to­wane spoj­rze­nie.

– Jeśli nie rozu­miesz tego dosłow­nie – fakt, w pro­gra­mie nie ma obec­nie żad­nych krwa­wych komór ser­co­wych – to naprawdę nie nadą­żam, Iss. Jak dotąd jest to jedna z naszych naj­bar­dziej wyszu­ka­nych scen. Recen­zje też to potwier­dzają. Nie­za­leż­nie od tego, co zro­bimy póź­niej, mądrze byłoby utrzy­mać podobny kie­ru­nek.

Miała rację. Zauwa­ży­li­śmy znaczny wzrost sprze­daży bile­tów w ciągu ostat­nich sze­ściu mie­sięcy, z nawie­dzo­nego domu osią­gnę­li­śmy znacz­nie więk­szy dochód niż w ciągu ostat­nich lat. Czę­ściowo dzięki temu, że odkąd Emmy Har­low zdo­była Wie­niec Zwy­cięż­czyni Tur­nieju pod­czas ostat­niego Sam­hain, magia mia­sta nie fawo­ry­zo­wała już wyłącz­nie Black­mo­ore’ów – naj­bo­gat­szej i naj­po­tęż­niej­szej magicz­nej rodziny Thi­stle Grove, a także naszych głów­nych kon­ku­ren­tów w dzie­dzi­nie immer­syj­nej roz­rywki. W rezul­ta­cie reszta z nas w końcu znów dostała swój należny kawa­łek tury­stycz­nego tortu. A teraz, gdy nade­szła wio­sna, roz­wa­ża­li­śmy prze­pro­jek­to­wa­nie przed­sta­wie­nia z oka­zji zbli­ża­ją­cego się Festi­walu Kwia­to­wego Księ­życa, orga­ni­zo­wa­nego w mie­ście w związku z Bel­tane, pogań­skim świę­tem, które, oprócz Hal­lo­ween, zwy­kle przy­cią­gało naj­wię­cej tury­stów.

Powin­nam być pod­eks­cy­to­wana roz­po­czę­ciem moder­ni­za­cji. Był czas, kiedy niczego nie kocha­łam bar­dziej niż two­rze­nia nowego hor­roru, zwłasz­cza kostiu­mów dla obsady. Czę­sto tygo­dniami bywa­łam pochło­nięta pro­jek­to­wa­niem. Nawet śni­łam o szki­cach, ich płyn­nych liniach i pul­su­ją­cych kolo­rach prze­pla­ta­ją­cych się z falami delta mojego mózgu, gdy pod­czas snu wszy­wały się w zwiewne stroje.

Zarzą­dza­nie nawie­dzo­nym domem było moją codzienną pracą, ale przez długi czas rów­nież pro­jek­to­wa­nie tych kostiu­mów spra­wiało mi radość.

Może praw­dzi­wym pro­ble­mem nie było to, że w _Mor­der­czym balu matu­ral­nym z okrut­nych lat osiem­dzie­sią­tych_ bra­ko­wało serca; może rzecz pole­gała na tym, że ja już tego wszyst­kiego nie czu­łam. Teraz mia­łam wyrzuty sumie­nia, że nawet nie zebra­łam się na odwagę, żeby zwie­rzyć się Lecie, która poza tym wie­działa wszystko, co warto wie­dzieć o moim życiu, odkąd były­śmy kosz­mar­nymi dzie­cia­kami.

– Chyba będę musiała omó­wić to z Eleną – powie­dzia­łam, powstrzy­mu­jąc odru­chowy gry­mas. Zaraz po tym prze­glą­dzie mia­łam z nią zapla­no­wane spra­woz­da­nie i pla­no­wa­nie w Empo­rium. Stwier­dze­nie, że nie cie­szy­łam się na roz­mowę z matką, zwłasz­cza jako matriar­chi­nią rodu Avra­mo­vów, było głę­bo­kim nie­do­po­wie­dze­niem. – Osta­tecz­nie to jej decy­zja. Może będzie chciała utrzy­mać udany show przez kolejny sezon, co uła­twi nam zada­nie.

Letha zatrzy­mała się tak gwał­tow­nie, że zde­rzyła się z nią jedna z upior­nie tań­czą­cych par. Posłała im spoj­rze­nie tak inten­sywne i onie­śmie­la­jące, że pospiesz­nie odda­lili się chył­kiem, porzu­ca­jąc pomysł wcią­gnię­cia jej na scenę. Może roz­po­znali w niej jedną ze swo­ich sze­fo­wych, a może była to po pro­stu potężna ener­gia Kozio­rożca, którą ema­no­wała. Pomimo swo­ich deli­kat­nych rysów i ogól­nie paste­lowo-gotyc­kiego stylu Letha wywie­rała na ludziach takie wra­że­nie, jak jedna z tych wspa­nia­łych tro­pi­kal­nych żab, które pięk­nymi kolo­rami fak­tycz­nie sygna­li­zują, że są nie­bez­pieczne.

– Co z tobą, Iss? – zapy­tała, odwra­ca­jąc się do mnie. – Wiem, że prze­cho­dzisz coś… już od jakie­goś czasu. Wiem też, że nie chcia­łaś o tym roz­ma­wiać, a ja sza­no­wa­łam twoją prze­strzeń jako wyjąt­kowa osoba, którą jestem, z czym chyba możemy się zgo­dzić. Ale wła­śnie zbli­żamy się do gra­nic mojej cier­pli­wo­ści.

– Letha, daj spo­kój. To nic aż tak poważ­nego.

– Czyżby? Bo od mie­sięcy łazisz jak jakiś marny klon daw­nej sie­bie. Serio? Nagle nie czu­jesz Mor­der­czego balu z lat osiem­dzie­sią­tych? Nie chcesz wymy­ślać nowych, świet­nych spo­so­bów stra­sze­nia tury­stów?

– A może po pro­stu jestem zmę­czona? – powie­dzia­łam nie­śmiało. – Może na coś zacho­ro­wa­łam?

Jej ciemne oczy zwę­ziły się pod skrzy­dłami powiek pokry­tych meta­licz­nym cie­niem.

– Isi­doro Avra­mov, zaczy­nam myśleć, że porwano twoje ciało. Czy mówimy tu o zdu­mie­wa­jąco kiep­skim, demo­nicz­nym pasa­że­rze? Bo przy­znam, że przy­szło mi do głowy pro­fi­lak­tyczne wygna­nie.

Zachi­cho­ta­łam wbrew sobie na myśl, że Letha będzie pró­bo­wała po cichu zor­ga­ni­zo­wać mi egzor­cyzm niczym naj­gor­szą na świe­cie imprezę nie­spo­dziankę.

– To na­dal ja, przy­się­gam na moją duszę wiedźmy – zapew­ni­łam Lethę, bio­rąc ją pod ramię i cią­gnąc do wyj­ścia. – Czy gdy­bym to nie była ja, wie­dzia­ła­bym, żeby zapro­po­no­wać ci na prze­pro­siny upiorną ‘ritę w Sham­rock Caul­dron dzi­siaj wie­czo­rem? Z dodat­ko­wymi mary­no­wa­nymi paprycz­kami jalapeño?

– Niech będą dwie ‘rity i kilka szo­tów caza­do­res – mruk­nęła, nie­chęt­nie dając się pocią­gnąć do przodu. – I lepiej, żeby to wszystko towa­rzy­szyło szcze­gó­ło­wemu opi­sowi tego, co się z tobą dzieje.

– Jeśli nie dziś wie­czo­rem, to wkrótce, obie­cuję. – Pojed­naw­czo uści­snę­łam jej ramię. – A tak przy oka­zji, to naprawdę słod­kie, że kochasz mnie na tyle, żeby na moją cześć urzą­dzić nie­spo­dziankę w postaci wygna­nia.

– Nie pochle­biaj sobie, kuzynko. – Kącik jej ust drgnął w suge­stii uśmie­chu. – To tylko dla­tego, że mogę umrzeć z nudów, jeśli szybko nie odzy­skam daw­nej cie­bie.

Co za kłam­czu­cha. Pod tą fasadą non­sza­lan­cji Letha trosz­czyła się o swo­ich bli­skich z nie­zrów­naną zacie­kło­ścią, nawet jak na osobę z rodu Avra­mo­vów – a powie­dze­nie „Krew jest gęst­sza od wody” rów­nie dobrze mogłoby być nie­ofi­cjal­nym mot­tem naszej rodziny (ofi­cjalne credo Avra­mo­vów brzmi: „Nie łamiemy się ani nie ugi­namy”). Wie­dzia­łam, że naprawdę się o mnie mar­twi, a może nawet przez to, że nie potra­fi­łam się zmu­sić do otwar­cia się przed swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką i kuzynką w kwe­stii tego, co się naprawdę dzieje, poczu­łam się jesz­cze gorzej.

I na doda­tek jesz­cze bar­dziej jak zdraj­czyni.

– Nie­mniej… – powie­dzia­łam, pozwo­liw­szy jej na mnie nasko­czyć. Przy­naj­mniej tyle jej byłam winna, bio­rąc pod uwagę ogrom wszyst­kiego, co ukry­wa­łam. – Liczy się zamiar. I wiesz, że demo­niczna gadka zawsze była moim języ­kiem miło­ści.3

PRZYTULNE JAK KAFTAN BEZPIECZEŃSTWA

ARCANE EMPO­RIUM PRZY­NAJ­MNIEJ na­dal pach­niało domem. Gdy weszłam do środka, owio­nęła mnie słodka woń kadzi­dła i top­nie­ją­cego wosku. Kadzi­dło, mirra, szał­wia i drzewo san­da­łowe pło­nęły jed­no­cze­śnie, two­rząc pach­nące kłęby dymu, które uno­siły się w powie­trzu niczym oddech smoka. W ogrom­nym show­ro­omie super­mar­ketu, który młod­sze poko­le­nie czule nazy­wało wiedź­miń­skim Wal­mar­tem – wyłącz­nie mię­dzy nami, chyba że ktoś chciał zoba­czyć, jak Elena wybu­cha, rzu­ca­jąc oczami zły urok – sprze­da­wano wszystko, od zapa­sów zaklęć po upiorne deko­ra­cje. W pojem­ni­kach roz­miesz­czo­nych wzdłuż cen­tral­nego przej­ścia migo­tały krysz­tały, a po obu jego stro­nach cią­gnęły się alejki rega­łów i gablot. Były w nich mio­tły, laski i różdżki; kadziel­nice, pęki ziół do oka­dza­nia i wie­lo­ko­lo­rowe świece; waha­dła, kule do prze­po­wia­da­nia przy­szło­ści, lustra i talie kart tarota; szaty, sukienki i biżu­te­ria inspi­ro­wana okul­ty­zmem.

W górze wiązki suszą­cych się ziół zwi­sały z grubo cio­sa­nych kro­kwi, w stylu „wiej­ski kli­mat, ale masywna bryła”, o który cho­dziło Ele­nie, gdy pra­wie trzy­dzie­ści lat temu budo­wano ten sklep. Całą ścianę poświę­cono Aptece Avra­mo­vów, a na jej pół­kach stały zakor­ko­wane słoje z mlecz­no­zie­lo­nego szkła. Mie­li­śmy nawet wła­sną linię kosme­ty­ków „nasy­co­nych cza­rami” – cza­ro­dziej­skie serum, kule do kąpieli świe­cące w ciem­no­ści i tego rodzaju uro­cze badzie­wie.

Więk­szość z tych przed­mio­tów była wyko­nana przez Avra­mo­vów, więc mogli­śmy twier­dzić, że nasze towary są nie tylko rze­mieśl­ni­cze i lokalne, ale także ręcz­nie robione przez praw­dziwe cza­row­nice. Oczy­wi­ście to wszystko na nie­wiele zda­łoby się klien­towi, gdyby nie miał wła­snej magii, z którą mógłby pra­co­wać, ale przy­naj­mniej odsy­ła­li­śmy tury­stów do domu z naprawdę pięk­nymi przed­mio­tami kolek­cjo­ner­skimi.

Szłam powoli w głąb maga­zynu mię­dzy pół­kami z towa­rem, zatrzy­mu­jąc się, by zanu­rzyć dłoń w jed­nej z chłod­nych stert obsy­dianu, potrzeć aksa­mitny brzeg szaty i pró­bu­jąc przy­wo­łać radość, którą kie­dyś tak natu­ral­nie budziło we mnie Empo­rium. Daw­niej bar­dzo mi się tu podo­bało, czu­łam, że jestem na swoim wiedź­mo­wym tere­nie. To było moje uko­chane miej­sce, zarówno naj­lep­szy magiczny plac zabaw, jak i naj­waż­niej­sza wła­sność mojej rodziny. Coś, co nale­żało do każ­dego z nas – ale szcze­gól­nie do mnie, dru­giej córki matriar­chini Avra­mo­vów.

Ale teraz nie potra­fi­łam wskrze­sić w sobie nawet mar­nego cie­nia tego uczu­cia. Jeśli już, to swoj­skość tego wszyst­kiego wyda­wała mi się nie­mal klau­stro­fo­biczna, dra­piąca i ogra­ni­cza­jąca, jak kaftan bez­pie­czeń­stwa zaci­ska­jący się na mojej klatce pier­sio­wej.

Ta sama cho­lerna muzyka, która tu zawsze grała – mie­szanka nie­ziem­skich, mono­ton­nych śpie­wów i odgło­sów lasu, jak ścieżka dźwię­kowa do spa cza­row­nic – prze­śla­do­wała mnie w dro­dze przez sklep i sta­wała się coraz gło­śniej­sza, gdy zbli­ża­łam się do rzędu zasło­nię­tych wnęk, które odwie­dza­jący mogli zare­zer­wo­wać na sta­wia­nie tarota lub sesje wró­że­nia ze szkla­nej kuli. Sły­sza­łam szepty docho­dzące z dwóch z nich, a z kolej­nej cichy, stłu­miony odgłos pła­czu. Cho­ciaż więk­szość tego, co sprze­da­wa­li­śmy, to przed­mioty o obni­żo­nej zawar­to­ści magii, prze­zna­czone tylko do zabawy, tutaj wyzna­czy­li­śmy gra­nicę: wróż­bita Avra­mov ni­gdy nie kła­mał. Jeśli cho­dzi o prze­po­wia­da­nie przy­szło­ści, sprze­da­wa­li­śmy tylko nagą prawdę.

Biuro mojej matki znaj­do­wało się za ostat­nimi drzwiami po lewej stro­nie, tuż przed gigan­tycz­nym maga­zy­nem na samym końcu. Waha­łam się przed nimi przez minutę, czu­jąc ucisk w żołądku, gdy moja pięść zawi­sła nad wypo­le­ro­wa­nym drew­nem.

Och, daj spo­kój, Isi­dora, powie­dzia­łam sobie. To tylko twoja matka. Nie jesteś aż takim cyko­rem.

Gdy chwy­ci­łam byka za rogi i zapu­ka­łam, drzwi same otwo­rzyły się przede mną ze zło­wiesz­czym, skrzy­pią­cym jękiem. Och, miły akcent, mamo, bar­dzo sub­telny.

Wnę­trze sanc­tum sanc­to­rum mojej matki było ude­ko­ro­wane posta­rza­nym drew­nem i czer­wo­no­bru­natną skórą, a witra­żowe lampy rzu­cały deli­katne świa­tło. Sama Elena sie­działa w nabi­ja­nym ćwie­kami fotelu za pod­nisz­czo­nym dyrek­tor­skim biur­kiem. Za jej ple­cami wid­niała ściana maho­nio­wych pó­łek na książki, rzeź­bio­nych w pła­skie liście i har­cu­jące cho­chliki, i zapeł­nio­nych rzę­dami gru­bych segre­ga­to­rów zawie­ra­ją­cych ten rodzaj tajem­ni­czych doku­men­tów finan­so­wych, o któ­rym zawsze sta­ra­łam się nie myśleć. Lap­top i dru­karka, nie­dawne ustęp­stwa na rzecz nowo­cze­sno­ści, stały na jej biurku pomię­dzy zesta­wem smu­kłych mosięż­nych kan­de­la­brów. W powie­trzu uno­sił się zapach mię­tó­wek Eleny i tyto­niu faj­ko­wego, który od czasu do czasu paliła, a także korzenno-słod­kiego zapa­chu Dior Poison, któ­rego uży­wała, odkąd pamię­ta­łam.

Wszyst­kie zapa­chy, które zwy­kle ozna­czały kom­fort zamiast obec­nego drą­żą­cego mnie nie­po­koju.

– Isi­doro – ode­zwała się Elena, zamy­ka­jąc lap­topa z cichym klik­nię­ciem, gdy ja zamy­ka­łam za sobą drzwi. – Usiądź.

Ruchem głowy wska­zała mi drew­niany fotel naprze­ciwko biurka, chwiejny mebel, który wyglą­dał jak coś, na czym sia­dy­wała córka mły­na­rza, przę­dąc słomę w złoto, zapro­jek­to­wany tak, aby każ­demu, kto zwróci się do Eleny, poka­zać, gdzie jest jego miej­sce. Usia­dłam, sta­ra­jąc się robić naj­lep­sze wra­że­nie układ­nej pra­cow­nicy. Kiedy twoja matka jest jed­no­cze­śnie twoją sze­fową, nie możesz sobie pozwo­lić na demon­stra­cyjne dąsy w pracy.

– A zatem zro­bi­ły­ście prze­gląd – powie­działa szybko, opie­ra­jąc łok­cie na pod­kładce na biurku i spla­ta­jąc dło­nie. – I co myśli­cie, ty i Letha?

Czyli to roz­mowa o cha­rak­te­rze wyłącz­nie biz­ne­so­wym, a nie bar­dziej bru­talna ana­liza moich skłon­no­ści do cha­osu i kata­strof, pomy­śla­łam, a napię­cie w piersi ciut zelżało. Pro­blem, z któ­rym mogłam sobie pora­dzić. Kiedy zaczę­łam pod­su­mo­wa­nie, poczu­łam, że odro­binę się odprę­żam, a drże­nie ner­wów pod skórą nieco osła­bło.

– Pomy­śla­łam mniej wię­cej to samo – oznaj­miła Elena, kiedy zakoń­czy­łam, i oparła brodę na złą­czo­nych dło­niach – kiedy wczo­raj tam­tędy prze­cho­dzi­łam. Bły­sko­tliwe zało­że­nie, sprawne wyko­na­nie… impo­nu­jąca robota. Wyrazy uzna­nia dla cie­bie i Lethy za to, że wszystko tak spraw­nie funk­cjo­nuje.

– Ty też zro­bi­łaś prze­gląd? – zapy­ta­łam, nie do końca potra­fiąc ukryć ból w gło­sie i czu­jąc ucisk w żołądku pomimo tego kom­ple­mentu.

– To nie jest uwaga na temat two­jego osądu, Isi­doro – powie­działa ze zna­czącą pauzą, a nie­wy­po­wie­dziane (i nie­wąt­pli­wie gorz­kie) „tym razem” zawi­sło w powie­trzu mię­dzy nami. – Nie byłam tam od otwar­cia, a w tym roku stawka jest dla nas wysoka. Gdy Igra­ine ustąpi z funk­cji nestorki rodu, a Lyonesse przej­mie stery, Black­mo­ore’owie będą chcieli poka­zać na festi­walu swoją siłę – co ozna­cza, że podwoją ofertę doty­czącą Came­lotu. I, jak zawsze, będą mieli prze­wagę swo­jej magii. W prze­ci­wień­stwie do nas.

Poru­szy­łam się na nie­wy­god­nym fotelu, roz­wa­ża­jąc to. Pod­czas gdy w Empo­rium uży­wa­li­śmy zaklęć, wró­żąc przy­szłość, nekro­man­cja Avra­mo­vów nie była rodza­jem magii, którą można uwol­nić w nawie­dzo­nym domu, chyba żeby­śmy chcieli, aby dresz­czyk emo­cji stał się tro­chę zbyt praw­dziwy, żeby można było czuć się bez­piecz­nie. Dla odmiany Black­mo­ore’owie spe­cja­li­zo­wali się w zaklę­ciach trans­mu­ta­cyj­nych – gło­śnej, peł­nej bla­sku Fan­ta­zji, którą tak wielu ludzi uważa za kon­wen­cjo­nalną „magię” – co czy­niło ich naj­lep­szymi ilu­zjo­ni­stami. Ich wcią­ga­jące doświad­cze­nie śre­dnio­wiecz­nego zamku obej­mo­wało kilka poka­zów sce­nicz­nych w każ­dym sezo­nie: połą­cze­nie wystę­pów cyr­ko­wych, muzycz­nych i praw­dzi­wej magii, co zwy­kle oka­zy­wało się iry­tu­jąco spek­ta­ku­larne.

I logiczne było, że świeżo upie­czona nestorka Black­mo­ore’ów podej­mie w tym roku wyjąt­kowy wysi­łek, pró­bu­jąc udo­wod­nić, że jej rodzina na­dal rzą­dzi mia­stem dzięki wła­snym zasłu­gom, nawet bez szczę­śli­wego tali­zmanu, jakim jest Wie­niec Zwy­cięzcy.

– Co ozna­cza, że musimy być o wiele lepsi – dokoń­czy­łam za Elenę, czu­jąc prze­błysk zacie­kłego ducha rywa­li­za­cji, który nasza rodzina prze­ka­zy­wała sobie jak schedę i który pod­trzy­my­wał naszą rywa­li­za­cję z Black­mo­ore’ami żywą od tylu wie­ków.

– Wła­śnie, moja lisiczko. W końcu odzy­ska­li­śmy od nich tro­chę terenu i niech mnie dia­bli, jeśli teraz z tego zre­zy­gnuję – powie­działa moja matka, z deter­mi­na­cją zaci­ska­jąc ostro zary­so­wane szczęki. – Więc zniszczmy ich doszczęt­nie, dobrze?

Wybuch­nę­łam śmie­chem, a ona w odpo­wie­dzi posłała mi chy­tre mru­gnię­cie i okrutny uśmiech. Przez chwilę pozwo­li­łam sobie roz­ko­szo­wać się cie­płem mię­dzy nami, swo­bod­nym kole­żeń­stwem, któ­rym cie­szy­łam się w rela­cji z nią przez tyle lat. Od dziecka nazy­wała mnie „małą lisiczką”, a ja dora­sta­łam, sły­sząc, jak bar­dzo jestem do niej podobna; mia­ły­śmy te same wyso­kie kości policz­kowe, jade­itowo zie­lone oczy i kasz­ta­nowe włosy, cho­ciaż moje były ciem­niej­sze niż jej ogni­sta miedź. Ale cho­ciaż byłam bar­dzo ładna, na swój pie­go­waty, dziw­nie zdrowy spo­sób, moja matka była zachwy­ca­jąca jak kata­strofa, coś, od czego nie można ode­rwać wzroku. Patrząc na nią, czu­łam się, jak­bym patrzyła w lustro w weso­łym mia­steczku, na znacz­nie bar­dziej impo­nu­jącą i pewną sie­bie wer­sję wła­snej osoby.

Nie poma­gało to, że były­śmy podobne pod wzglę­dem tem­pe­ra­mentu – impul­sywne, skłonne do podej­mo­wa­nia ryzyka, nie­sły­cha­nie uparte, uczu­lone na kon­we­nanse. Może nie byłam suk­ce­sorką wła­dzy w rodzi­nie – ten zaszczyt przy­padł mojej star­szej sio­strze Talii, następ­nej w kolejce do tytułu matriar­chini – ale z czwórki rodzeń­stwa to ja zawsze naj­bar­dziej przy­po­mi­na­łam naszą matkę. I przez bar­dzo długi czas chcia­łam być taka jak ona, kiedy doro­snę. Co więc masz zro­bić, gdy coś tak fun­da­men­tal­nego prze­stało być prawdą? Kiedy nagle prze­sta­jesz zga­dzać się z kimś, kogo tak bar­dzo przy­po­mi­nasz?

Być może chan­dra, którą ostat­nio mia­łam, była bliż­sza kry­zy­sowi egzy­sten­cjal­nemu, niż mi się wyda­wało.

– A więc wysłu­chajmy two­ich pomy­słów – cią­gnęła Elena, roz­kła­da­jąc ręce.

Wzię­łam głę­boki oddech, prze­sta­jąc błą­dzić myślami i wra­ca­jąc do chwili obec­nej.

– No cóż, oczy­wi­ście nie możemy znów zro­bić niczego z lat osiem­dzie­sią­tych. Ale skoro to tak dobrze wyszło, sądzę, że możemy się skło­nić ku este­tyce całego tego okresu. Powiedzmy… opo­wieść o dwojgu zwa­śnio­nych wam­pi­rów, które z kochan­ków zmie­niają się w rywali, coś w tym stylu? Saga o miło­ści i nie­na­wi­ści obej­mu­jąca kon­ty­nenty i stu­le­cia, na wielką skalę.

Elena prze­chy­lała głowę z boku na bok, roz­wa­ża­jąc to. Wie­dzia­łam, że takie zało­że­nie praw­do­po­dob­nie jej się nie spodoba; to było zbyt zagma­twane jak na jej gust, mniej kla­syczny hor­ror, a bar­dziej HBO. A ponie­waż ten pomysł przy­szedł mi do głowy zale­d­wie trzy­dzie­ści sekund wcze­śniej, nawet ja sama nie byłam do niego do końca prze­ko­nana. Pomy­śla­łam jed­nak, że przy­naj­mniej róż­no­rod­ność kostiu­mów może być dla mnie cie­ka­wym wyzwa­niem. Coś, co mnie tro­chę pobu­dzi i przy­woła do porządku mój mio­ta­jący się umysł.

– Wydaje się… nie­tu­zin­kowe. I tro­chę skom­pli­ko­wane, nie sądzisz? – powie­działa w końcu, stu­ka­jąc się w pod­bró­dek szkar­łat­nym paznok­ciem.

– Tro­chę, na pewno. Ale jestem prze­ko­nana, że Letha i ja damy radę to zro­bić.

Pod warun­kiem że Letha nie zamor­duje mnie gołymi rękami za narzu­ca­nie jej pro­jektu o takiej skali, bez pyta­nia jej przed­tem o zda­nie.

– Nie­mniej – stwier­dziła w zamy­śle­niu Elena – może tym razem potrze­bu­jemy cze­goś nie­tu­zin­ko­wego i skom­pli­ko­wa­nego. A ty pro­wa­dzisz nawie­dzony dom od ilu to już lat, sze­ściu? Co czyni cię naszą eks­pertką od tego, co działa.

– To już tak długo? – Opu­ści­łam wzrok na swoje dło­nie, bawiąc się czub­kami pal­ców, a wymu­szona swo­boda w moim gło­sie nawet mnie samej nie oszu­kała. – Cza­sem mam wra­że­nie, że pro­wa­dzę go od początku świata.

– Zamie­rza­łam cię zapy­tać, lisiczko – powie­działa Elena, pochy­la­jąc się nad biur­kiem ze zmru­żo­nymi lekko oczami, a pomię­dzy jej gęstymi mie­dzia­nymi brwiami zary­so­wały się dwie cien­kie linie. Kiedy byłam mała i stale rywa­li­zo­wa­łam o jej czas z Talią, Mica­hem i Adrianą, niczego nie kocha­łam tak bar­dzo jak tego spoj­rze­nia i poczu­cia pła­wie­nia się w olśnie­wa­ją­cym bla­sku jej uwagi. – Od paru mie­sięcy wyda­jesz się tro­chę zagu­biona. Zakła­da­łam, że popa­dłaś w rutynę i potrze­bu­jesz więk­szych wyzwań w pracy. I uwierz mi, rozu­miem, jak tłam­szące może być zbyt dużo rutyny. Czy ten pomysł jest naprawdę tym, co chcesz zro­bić, żeby zmie­nić sytu­ację?

Przez sekundę roz­wa­ża­łam, czy nie być z nią cał­ko­wi­cie szczera, tak jak kie­dyś była­bym bez namy­słu. Nie, Eleno, powie­dzia­ła­bym, tak naprawdę nie to chcę robić. Chcę pro­jek­to­wać praw­dziwe ubra­nia, dla praw­dzi­wych ludzi. Nie kostiumy, nie „pod­sta­wowy strój cza­row­nicy” dla pie­przo­nego Empo­rium, ale moją wła­sną linię goto­wej odzieży.

A co wię­cej, wola­ła­bym w ogóle nie być czę­ścią Empo­rium, bo wła­śnie tym chcę się zająć w peł­nym wymia­rze czasu: otwo­rze­niem wła­snej firmy wła­śnie tu, w Thi­stle Grove.

Mogłam sobie wyraź­nie wyobra­zić jej twarz w chwili, gdy to wyzna­nie ude­rza ją jak poli­czek. Szok prze­cho­dzący w kon­ster­na­cję, po któ­rej nastą­pi­łoby nie­do­wie­rza­nie, zanim jej rysy stward­nia­łyby w gorz­kie linie poczu­cia zdrady, gdy zro­zu­mia­łaby, jak śmier­tel­nie jestem poważna. Że naprawdę chcę odwró­cić się od tego, co zbu­do­wała moja rodzina, i skie­ro­wać swoje życie zawo­dowe na ścieżkę, która nie ma nic wspól­nego z byciem wiedźmą – lub, co gor­sza, jedną z Avra­mo­vów.

Tak, sta­now­czo nie mogę sobie pozwo­lić na taką szcze­rość.

– Omó­wię szcze­góły z Lethą – powie­dzia­łam, poko­nu­jąc kłu­jący ucisk w gar­dle. – Możemy to jesz­cze tro­chę dopra­co­wać. Ale myślę, że to wła­ściwa droga.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: