- W empik go
Fuga. Powieść Polifoniczna - ebook
Fuga. Powieść Polifoniczna - ebook
Zacznijmy od gniewu. Takiego, który pojawia się na półmetku życia, gdy widać już, że wokół głównie zakłamanie, a rzeczy, o których słuchaliśmy kiedyś z wypiekami na twarzy – istnieją tylko w bajkach. Później zazwyczaj przychodzi cynizm, ale Finian Mikcerion jest jeszcze na etapie gniewu, prawdę mówiąc: składa się w większej części z wściekłości i zmęczenia. Nie cierpi ogłupiających aplikacji i małostkowości ich użytkowników, nienawidzi świecących na niebiesko diod bluNetu, ale chyba najbardziej – siebie samego. Pozostał mu w życiu tylko jeden cel: zarobić poważne pieniądze i uciec jak najdalej od tego wszystkiego, włącznie z sobą samym. Dlatego właśnie postanawia wziąć udział w igrzyskach na odległej Pifiny.
Następnie pomówmy o walce. Koloseum jest prawdziwe, choć nikt nie rozumie, jak dokładnie działa. Dzięki aplikacji użytkownicy mogą oglądać starcia z punktu widzenia widowni, gladiatora, lub (co najbardziej popularne) oczami bestii. W rywalizacji o kciuki w górę Finian Mikcerion stanie tam naprzeciwko Mnicha, Księżniczki, Korpo-kobiety i Hazardzisty – oraz swoich najgłębszych, indukowanych chemicznie koszmarów. Czegokolwiek boisz się najbardziej, Pifiny ma to dla ciebie. A Ministerstwo Sportu i Rozrywki zadba, by złe sny gladiatorów trafiły w gusta użytkowników.
Czy Mikcerion odważy się przeciwstawić systemowi?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9747-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przewracam się na wznak, na potylicy czuję zimno, jakby rozłupywało ją ostrze topora, co zresztą byłoby przyjemniejszym rodzajem śmierci. Woda jest lodowata, oddychanie boli. Wbrew sobie nabieram coraz większe hausty powietrza, sama nie wiem jak i dlaczego, ale opadam pod powierzchnię, niemal na samo dno. Zalewa mnie panika. Nie woda – panika. Wypełnia oczy, usta, uszy, nie pozwala myśleć.
Teraz. Muszę spróbować płynąć.
Tysiące ostrzeżeń wrzeszczy w głowie, ale jedno zdaje się głośniejsze od pozostałych: trzydzieści minut. T r z y d z i e ś c i. Tyle czasu mam, nim mięśnie przestaną pracować w wyniku wychłodzenia organizmu. Mój trener powtarzał to przed igrzyskami do znudzenia.
No już, weź się w garść, ty łamago, niedojdo zawirusowana! – krzyczę na siebie w myślach.
Udaje mi się przybliżyć do powierzchni, wynurzyć głowę i wziąć dwa spokojne oddechy. Jest naprawdę zimno, moje ręce drżą jak agrestowa galaretka serwowana na tanich promach kosmicznych, a dalekie odgłosy wystrzałów świadczą, że gdzieś tam toczy się morska bitwa. Ja nie walczę, mogę jedynie unosić się na powierzchni i czekać na ratunek.
Tylko kto właściwie miałby mnie ratować?
Są jedynie rywale oraz publiczność, bezpieczna w domach, z niezdrową ciekawością doszukująca się objawów hipotermii. Zaraz, jak to było? Zwiotczenie i ból mięśni? Tak, to by się zgadzało.
Nie, nic tu się nie zgadza: to zupełnie nie w moim stylu czekać na ratunek, wiotczeć i wpatrywać się w niebo. Co się właściwie ze mną dzieje? Czy to jakiś dziwny efekt nabrania wody do płuc? Podobno na chwilę przed tym, nim tonący przestaje walczyć, odczuwa euforię nieporównywalną z żadnym innym odczuciem, może to już ekstaza? E tam… pitolenie.
Muszę być ze sobą szczera: chodzi o niego. Gdybym go nie poznała, nie czekałabym teraz.
On.
Gdzie się, do stu tysięcy fakapów, podziewa?
Dość tego. Zmuszam się do działania, jakiegokolwiek, przerzucam ciało na brzuch i udaje mi się nie pójść na dno. Nieporadnie poruszam ręką, nogą. Czuję się przy tym idiotycznie, bo zazwyczaj doskonale pływam, codziennie robię pięćdziesiąt basenów przed snem, to mnie odpręża – ale w tej chwili nijak nie potrafię przypomnieć sobie, jakim cudem.
Słyszę śpiew. Odległy. Słodko-kwaśny.
Słodko-kwaśny? Co za brednie?! Poruszam szyją, rozglądając się w miarę możliwości. Nie dostrzegam, skąd dochodzi dźwięk. Nie widzę prawie nic, świat zmętniał, zblakł, odsunął się ode mnie. Przeszkadza mi szczękanie własnych zębów, tak mocne, że zdolne je połamać. Widzę skałę wystającą nad powierzchnię wody, a na niej niewyraźne sylwetki. Prawdziwe? Czy halucynacje? Podczas igrzysk na Pifiny nigdy nie ma się tej pewności. Czy to rzeczywisty miecz wbijany pod żebra, czy może tylko hologramiczna wizja, i przede wszystkim: czy to naprawdę taka wielka różnica?
Arena rzuca przeciwko nam nasze własne koszmary, wzmocnione, wynaturzone: maszkary, bestie i monstra, cokolwiek, co może nas przerazić, pokonać lub złamać, a nowoczesna technologia przetwarza je na hologramy, żeby widzowie mieli ubaw. I choć wiadomo, że to tylko nasza wyobraźnia – ciosy wymierzone przez majaki bolą tak samo jak te prawdziwe.
Tak czy owak, nie mam innego wyjścia, jak spróbować dopłynąć do skały, chwycić się twardego gruntu, a może nawet uzyskać jakąś pomoc. Jeden ruch rękoma, spokojny oddech: poruszam się do przodu. Ruch nogami już trochę trudniejszy, ale przynajmniej nie tonę. Znów ruszam rękoma. Niemal wpijam paznokcie w powierzchnię cieczy, krztusząc się przy każdym ruchu, powoli pełznę do przodu, jakby to był olej, nie woda. Śpiew staje się coraz głośniejszy, zaczynam rozróżniać już nie tylko nastrój pieśni, ale także poszczególne słowa. Orientuję się, że śpiewają o mnie.
Bzdura, zazwyczaj mam lepiej poukładane w głowie. Wszystkie piosenki są takie same i wszyscy ludzie banalnie, boleśnie podobni: na którejkolwiek planecie by nie żyli, każdego dnia przerabiają te same uczucia: gniew, miłość, odrzucenie, czułość, samotność. Najbardziej oczywiście: samotność.
To dlatego, gdy jesteś w odpowiednim nastroju, wydaje się, że wszystkie piosenki są o tobie. O to w nich właśnie chodzi.
Jestem już blisko skały, już prawie mogę dotknąć ręką chropowatego kamienia. Wtedy czuję gwałtowne szarpnięcie w łydce, ból przeszywa, paraliżuje mięśnie. Złapał mnie skurcz. Staram się oddychać. Za wszelką cenę: oddychać. Zapadam się w wodę. Muszę, czuję to wyraźnie, muszę natychmiast nabrać powietrza, choćby tu, pod powierzchnią. Nie ma już we mnie ani jednej cząsteczki tlenu, głowę rozsadza ból. Rzężę chrapliwie, połykając i wodę, i powietrze. A więc to tak wszystko się skończy: głupio.
Nadludzką siłą woli prostuję palce u stóp, bo tak mnie przecież wyszkolono. Zabawne, na treningach wydawało się to takie proste. Nie jest proste, ale po chwili skurcz rzeczywiście odpuszcza.
Jestem wyczerpana. Znów mogę tylko unosić się na powierzchni i czekać.
Złoszczę się na siebie, wściekła, że taki ze mnie cienkusz. Chce mi się płakać. Zastanawiam się, gdzie on w tej chwili jest.
Nic na to nie poradzę, myśl jest jak nieustanne brzęczenie z tyłu głowy: „przecież powinien tu być”, „dlaczego, dlaczego, dlaczego go tu nie ma?”.
Widziałam kiedyś obraz, bardzo stary i zniszczony, na którym sądzono kobietę za cudzołóstwo. Dziwne to musiały być czasy, ale najwyraźniej na Starej Ziemi za przespanie się z nieswoim mężem groziła śmierć. W centrum płótna widać dziewczynę o dość pospolitych rysach, a obok niej proroka, który wygląda, jakby próbował zasłonić ją przed napierającym tłumem. Mężczyzna krzyczy coś do klęczącej dziewczyny, ta nawet na niego nie patrzy, z wzrokiem utkwionym w ziemi jedną ręką podtrzymuje obdartą sukienkę. Wokół kłębią się ludzie, ci, co prawie już zdarli z niej ubranie, głównie mężczyźni, kilka gapiących się kobiet z dziećmi na rękach; wygląda to, jakby zleciało się całe miasteczko. Nie ma tylko jednej osoby i wszyscy wiemy kogo.
Bo cudzołożyć nie da się przecież w pojedynkę.
Obraz, na którym najważniejszy jest ten, którego nie namalowano.
Już wtedy, patrząc po raz pierwszy na to skądinąd mało znane płótno, wiedziałam, o czym myśli dziewczyna. To takie oczywiste. Takie banalne. Takie kobiece.
I ja teraz, cholera, myślę to samo.
Na niebie widzę kciuki wyciągnięte w górę i te wskazujące dół.
O tak, ludzie na powrót są bogami. Może nie pojedynczo, ale stają się nimi w tej sekundzie, w której ktoś może o nich powiedzieć „publiczność”. W igrzyskach tylko to się liczy: kciuki w górę i hajp.
Wciąż śpiewają. Dziewczyna z piosenki właśnie prosi mężczyznę, by od niej nie odchodził – błąd – kiedy prosisz, oni zawsze uciekają: nie od razu, trochę później, gdy nikt nie patrzy, może wtedy, gdy zdążysz już zapomnieć, jak bardzo ich potrzebowałaś.
Choć mięsień wciąż jest trochę podkurczony, wydaje się, że znów mogę poruszać łydką. Płynę. Nie myślę już o niczym, tylko płynę. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć… Raz, dwa… Jest! Skała! Chwytam się chropowatej powierzchni i podnoszę głowę. Na kamieniu widzę coś, ale nie wierzę własnym oczom.
Tuż przy mojej dłoni podryguje rybi ogon, pokryty brzydką szarą łuską. Jest ogromny i jakby tłusty, a tam, gdzie spodziewałabym się zobaczyć rybią głowę, dostrzegam brzuch pozbawiony pępka i nagi tors kobiety. Tryton, bo musi to być przecież tryton, ma też twarz, ale zamglone spojrzenie trudno mi się ogniskuje. Tyle tylko, że widzę, iż podobnych stworów jest na skale więcej. I wszystkie śpiewają.
Nagle już rozumiem: to ich melodia, halucynogenna i odurzająca, tak mąciła mi myśli. Potrząsam głową. Raz po raz podciągam się na skale, ale jest zbyt wysoka i porośnięta glonami, bym zdołała wyjść. Stopy ześlizgują się po kamieniu. Łamię paznokcie, nitki krwi rozchodzą się po wodzie jak jakaś odmiana wodorostów. Patrzę na swoje poharatane palce i jest mi dziwnie wszystko jedno.
Dlaczego trytony nie pomogą mi wydostać się na powierzchnię?
Czuję się zmęczona. I spokojna. Ten stan to jeszcze nie euforia, ale muszę przyznać, że ma w sobie coś przyjemnego. Czy mi się wydaje, czy skóra na moich dłoniach zaczyna przybierać zielonkawy kolor?
– Pomogę ci. – W moim kierunku wysuwa się ręka, jakby sina i pokryta siateczką drobnych żył. – Jeszcze tylko trochę bólu, jeszcze trochę starania – zachęca ktoś. Podnoszę głowę i widzę trytona o długich siwych włosach i męskich rysach twarzy. Patrzy na mnie… patrzy na mnie tak, że niemal mogę ogrzać się ciepłem tego spojrzenia.
– Nie. – Kręcę głową. – Chyba już nie.
– Nie chcesz się uratować? – domyśla się. Jego głos sięga głęboko, wibruje.
– Nie warto – odpowiadam i milknę. Jak mam mu wytłumaczyć, że tu już nic na mnie nie czeka, na żadnym z tysiąca światów?
Tryton nie cofa ręki, oddycha głęboko, spuszcza wzrok, ale ja pragnę, by cały czas na mnie patrzył. Pragnę już tylko tego.
– A on? – pyta.
Tak, jest jeszcze on. Cholerny Finian Mikcerion. Tylko gdzie właściwie?
– Nie – odpowiadam. – On nie przyjdzie.
Przeszywa mnie nagły zimny dreszcz, więc chwytam wyciągniętą rękę trytona, jego skóra jest szorstka i znacznie cieplejsza, niż się spodziewałam. Dźwiga mnie i jednym płynnym ruchem sadza na brzegu skały. Oddycham głęboko i szybko, nie potrafię się powstrzymać, ponieważ on dotyka mojego nosa, ust, policzka. To nie dotyk, jakiego zaznałam od ludzkich kochanków, ale jestem gotowa go przyjąć, część mnie bardzo teraz potrzebuje czuć się chcianą.
Pragnę, by mnie pragnął.
Tryton odsuwa się jednak nieznacznie i przygląda się z pewnej odległości z życzliwym zaciekawieniem. Zastanawiam się, w jaki sposób jego gatunek daje upust pożądaniu, a w tym czasie on odsuwa się jeszcze dalej, aż odsłania pięć półprzezroczystych, miękkich jajeczek, spoczywających w zagłębieniu ogona.
Teraz już rozumiem. Tak chędożą się ryby.
Patrzę na jajeczka, bez odrazy, raczej… ze zrozumieniem. I odkrywam w sobie pragnienie, by je zapłodnić.
Nie, to niemożliwe. W panice wstaję, odwracam się na pięcie i chcę zeskoczyć do wody, ale wtedy słyszę najsłodszy, najbardziej melodyjny i wibrujący głos, jaki tylko można sobie wyobrazić. To nie jest już dźwięk, tylko coś o wiele bardziej cielesnego. Jakby powietrze utkane z zamszu.
Odwracam się i widzę, że tryton śpiewa. O mnie. Zna wszystkie moje myśli.ROZDZIAŁ 1
DWA TYGODNIE WCZEŚNIEJ…
Najemnik
Dziś przychodzi nowy czelendż, a ja oddycham z ulgą, że to już ostatni. Nie chcę więcej czelendżów, a powodem, dla którego ich nie chcę, jest to, że zaczynam je lubić. Na swój pozbawiony nadmiernego entuzjazmu sposób ożywiam się, gdy Gladius mruga do mnie tandetnym logo, nie mogę zebrać myśli, dopóki nie zrealizuję misji, jak pies Pawłowa reaguję na dźwięk przychodzących wiadomości, bez potrzeby przejmuję się komentarzami użytkowników, rośnie we mnie wewnętrzna nerwowość i ogólny wkurw. Ale to nieważne. Dziś już będzie po wszystkim.
Opieram się o barierkę balkonu i obserwuję metropolię pogrążoną we śnie: taki widok zdarza się na Blencargo tylko około trzeciej nad ranem, gdy pierwsza zmiana łapie ostatnią godzinę snu, a druga właśnie rozściela łóżka w ciasnych apartamentowcach, natomiast nocne marki odklejają wreszcie zażółcone oczy od holoświatów. Trzecia nad ranem: święty czas przerwy technicznej na aktualizowanie serwerów. Oraz czas, w którym śnią się koszmary.
Grzejąc dłonie o kubek z kawą, niemal słyszę świszczące oddechy tych, którzy w swoich łóżkach znajdują odpoczynek – wystawiających blade stopy spod kołder, przytulonych do kobiet z niedomytymi makijażami. Z jednej strony tak łatwo ich prześcignąć w dowolnych zmaganiach, z drugiej, gdybym tylko mógł – zamieniłbym się z nimi w mgnieniu oka. Sięgam myślą do Gladiusa, w dłoń biorę opaskę i już samo dotknięcie chropowatego plastiku przynosi ulgę, odruchowe rozluźnienie mięśni, a także osobliwe poczucie, że nie jestem na świecie sam. Zakładam opaskę i przywołuję hologramy pozostałych gladiatorów, którzy przetrwali dotychczasowe zmagania: dwadzieścioro mężczyzn i kobiet, w większości przegrywy i ciaptaki. Tylko sześcioro z nich stanie dziś na prawdziwej arenie.
Darinzyk – w lewo, to jasne: we wszystkich czelendżach najwięcej czasu spędzał na czacie, strzelając sucharami; Xufubris – osobnik bez skrupułów gotowy własną matkę sprzedać za trzy subskrybcje, w prawo; Ana – solara jadąca na lajkach od facetów, dalej już nie zajedzie; Jin–ly – królowa fitnessu, której strona wygląda tak, jakby do produkcji lajwów zatrudniła całą wytwórnię, prawo; osobnik o uroczym niku 23_centymetry – w lewo; Barnabas – wysportowany duchowny, rozentuzjazmowany jak młody jelonek, z pewnym wahaniem w prawo, Adri Ipamova – ostra laska z korpo, z pewnością socjopatyczna szefowa, prawo; Natan Sieja – normalny facet, a takich publiczność lubi najbardziej, również w prawo. I to by było na tyle, bo szóste miejsce będzie dla mnie.
Przebiegam wzrokiem listę rywali, tak, założę się, że to będą właśnie oni. A że nie lubię być gołosłowny, wkładam odliczone płatniki do słoika i obiecuję sobie, że jeśli mam rację, przepuszczę je w dowolny sposób, całkowicie ignorując faktury, łypiące z zakładki „niezapłacone”. Na razie oczywiście bieżących postępów nie daje się sprawdzić, bo serwery Galaktyki wciąż się aktualizują.
Jestem już w drodze do łazienki na pierwszy poranny sik, gdy słyszę, że opaska wyje, domagając się uwagi. Dotykam pulsującego na pomarańczowo holo i słyszę, jak urządzenie składa mi życzenia urodzinowe. Nie daję mu dojść do „najlepszego”.
Do porannych ćwiczeń zdejmuję opaskę z głowy, odkładam na kołdrę, wciąż jeszcze mokrą od koszmarów. Sprzęt znów drga, wyje – a ja rzucam się na niego jak turkokot na odblask słońca na podłodze. Albo, jeśli kto woli: jak skończony idiota. Nieważne.
Dziś zmagania przenoszą się z Gladiusa na prawdziwą arenę, gdzie piasek piecze w oczy, gdzie słychać chrzęst wybijanych zębów. I tam, gdzie uczestnicy nie są już tylko widmami za panelem kontrolnym, a prawdziwymi ludźmi walczącymi na śmierć i życie.
No, prawie.
Otwieram dostęp do nowego czelendżu, ostatniego w wirtualnej części igrzysk, a Gladius z histeryczną wesołością informuje, że skoczyło mi ciśnienie. Wysłuchuję zagadki.
Ziemią byłam z początku, później płomień nadał mi imię, teraz już ziemią nie jestem, choć czasem mnie na nią zamieniasz. Ja doprowadzę cię na Pifiny.
Na Pifiny… Tam zaczyna się prawdziwy szoł. W centrum metropolii, porzuconej przez jakąś prastarą, nikomu nieznaną cywilizację, stoi arena, złożona z koncentrycznych okręgów, których działanie odkryto szybko i skwapliwie wykorzystano do wskrzeszenia igrzysk. Swoją drogą, nikt nie palił się, by wyjaśnić, dlaczego planeta została tak nagle i bezceremonialnie porzucona. W każdym razie w czelendżach aplikacji wziąć udział może każdy, ale kto dostanie się do finałów i postawi stopę na tej dzikiej, niedostępnej, nieumieszczonej na mapach i obecnie służącej wyłącznie walkom planecie – zyskuje nieśmiertelną sławę. Cała Galaktyka oszalała na punkcie Gladiusa, i cała Galaktyka szuka Pifiny.
Mimo że nigdy tam nie byłem, wiem, iż pokrywa ją brunatna gleba i białe trawy, osobliwa, jakby odwrócona kolorystyka, skaliste wzniesienia oraz meandrujące między nimi strumienie. Zresztą to, jak wygląda, wiedzą nawet pięciolatkowie, ponieważ wszyscy oglądają trejlery. Problem polegał jednak na tym, że nikt nie ma pojęcia, gdzie zawirusowana Pifiny jest. Ministerstwo Sportu i Rozrywki, właściciel Gladiusa, uznawało to za niezły dżołk: do drugiego etapu igrzysk może się dostać każdy, wystarczy tylko stawić się w punkcie rejestracyjnym.
Ha, ha.
Same sztosy.
Jako wskazówkę mamy tylko zagadkę i dwadzieścia cztery godziny na rozwiązanie, nim zamkną rejestrację. A ja koniecznie muszę wygrać te igrzyska. Niezależnie od tego, jak bardzo odpycha mnie ich koncepcja, sposób zorganizowania, media społecznościowe jako takie, nieskażone myślą komentarze w bluNecie, nieszczery zachwyt i szczery hejt, żałosne wyczyny atletyczne oraz wszyscy co do jednego pozostali uczestnicy.
W powietrzu wisi intensywny oraz zupełnie niepodrabialny zapach stołówkowego obiadu. Mięso pyrkoli w kilkudziesięciolitrowych garnkach, salę wypełniają miniaturowe stoliki, zbyt wąskie taborety oraz hsmutne plastikowe kwiaty. Bistro pod Pasikonikiem to nie miejsce, w które zabiera się klientów na biznesowy lancz, ani takie, gdzie można wpaść na rogalika z jarmużową herbatką, wracając z dzieckiem z parku. Tu, kiedy wybija odpowiednia godzina i otwierają się drzwi szklanych wieżowców, schodzą mężczyźni spragnieni kotleta w panierce.
Na razie jednak jest tam tylko Jednorożec – osobnik o niezdrowej cerze, noszący fenomenalnie koszmarne koszule, których wzory śmiało mogłyby występować w filmach grozy. Przedstawia się nikiem, pracuje w IT w sektorze publicznym i jest poważnie upośledzony w zakresie umiejętności społecznych. Ale jest dobry.
– A oto i sławny Finian Mikcerion – wita mnie, po czym jak zwykle zamawia posiłek na mój koszt.
– Sławny? – odpowiadam. – Nie powiedziałbym.
Przysuwam sobie krzesło i siadam, by po chwili odskoczyć jak oparzony. Krzesło jest ciepłe. Ktoś, bogowie wiedzą kto, jeszcze przed chwilą na nim siedział.
– A ja owszem, powiedziałbym. – Jednorożec obraca wózek z przyprawami i wykorzystuje prawie wszystkie znajdujące się na nim buteleczki, aby posypać swoją sałatkę à la Tabboulisse, co obserwuję z mieszaniną fascynacji i niepokoju. – Cała Galaktyka zna twoją twarz, choć nikt nie wie, kim jesteś, moje konta społecznościowe pękają od memów na twój temat. Nawet rodzina królewska z Arturiusa 2 nie ma takich zasięgów.
– Mów – przerywam.
Patrzy na mnie i wkłada do ust łyżkę wodorostów.
– Tak z penymi utami?
– To przełknij.
– Stary – haker lekceważąco macha ręką – znalazłem najsłabsze ogniwo, teraz wystarczy tylko poczekać, aż się zaloguje.
– A zaloguje się?
– Na pewno. Logował się codziennie od dwóch miesięcy.
– Dziś może być inaczej. – Przełykam ślinę, której nagle w ustach robi się za dużo. – Ministerstwo na pewno tego zabroniło, organizatorzy są objęci klauzulą poufności, grożą im surowe kary.
– Zabroniło – mówi – ale nawyk pozostał, rozumiesz, z nawykiem nie wygrasz.
– Skąd ta pewność, że facet nie wytrzyma dnia bez oglądania panienek?
– Stary – Jednorożec litościwie odkłada plaster szynki z jaszczurolwa i spogląda mi w oczy – obserwujemy go od miesięcy, i jak ja ci mówię, że on panienki ogląda, to używam e-u-f-e-m-i-z-m-u, jasne? Na własne oczy widziałem ten staf i to jest taki towar, że jak koleś codziennie w nim siedzi, to nie zrobi sobie przerwy, choćby nawet miał za to z roboty wylecieć. Trast mi.
Nie wytrzymuję, chwytam widelec i nie pytając hakera o zdanie, wyławiam z jego talerza kiść cebulowych winogronek. Ich skórka jest zielona i chrupka, a miąższ tak soczysty, że aż spływa po brodzie.
– Nie może korzystać z materiału zapisanego na dysku?
– Na dysku? – Jednorożec zdecydowanie kręci głową. – Takich rzeczy nie da się później wymazać z pamięci, nawet gdyby terabajty danych na nich nadpisać. Policja potrafi to później wyśledzić, a logowanie do porno-serwerów w darknecie: niekoniecznie. Osobnik XYZ jeszcze wczoraj przebywał na swojej rodzimej planecie, więc dziś podróżuje na Pifiny. Czyli będzie mu się nudzić. Tak na moje oko zaraz po ocleniu usiądzie sobie w swoim przedziale, zsynchronizuje opaskę i rozepnie rozporek, a my ustalimy trasę, po której podróżuje. Będziesz mieć swoją Pifiny.
– I to niby takie proste?
– Proste? Nie, gdyby było proste, to byś zatrudnił studenta informatyki. Ale na tyle wykonalne, że może cię dupa nie boleć, a ja mogę spokojnie zjeść śniadanie.
– Aha – przyjmuję do wiadomości. Wbrew sugestiom Jednorożca myśl o tym, co właśnie dzieje się w jakimś przedziale promu zmierzającego na Pifiny, wcale mnie nie uspokaja. Cukrowe pory na talerzu obok pachną słodyczą i octem.
Haker przygląda mi się, mocno zamyślony.
– Nie sprawdzasz, co to? – pyta, ponieważ mój smartłocz nie przestaje wibrować od początku spotkania.
– Nie. – Zdejmuję opaskę z głowy i demonstracyjnie odkładam na stolik. – Jestem staromodnym facetem i uważam, że jak się z kimś rozmawia, to nie należy jednocześnie patrzeć na holo. Poza tym wiem, co to za powiadomienia.
– No?
– Życzenia.
– …
– Urodzinowe.
– Sto lat.
– Jaja sobie robisz?
– Nie, dlaczego?
– Sam włamałeś się do systemu i ustawiłeś datę moich urodzin, by wygenerować większe zainteresowanie w dzień ostatniego czelendżu. I teraz cały poranek dostaję niby-śmieszne niby-życzonka w formie gifów od niby-znajomych z niby-rzeczywistości. Wzruszające, że pamiętają.
– Ach, tak, faktycznie. – Jednorożec wylizuje talerz do czysta. Przez chwilę wpatruje się w salę pustym wzrokiem, a ja niemal słyszę pracę soków trawiennych w jego żołądku. Potem wreszcie mówi: – Wiesz, to pewnie nie moja sprawa…
– Tak, zapewne.
– …ale po co się tam właściwie pchasz, na tę całą Pifiny?
Na zapleczu ktoś uparcie trzaska talerzami.
Kiedy kończę mówić, haker rzuca mi powątpiewające spojrzenie, podsumowujące moją odpowiedź, po czym przemawia do swojej opaski i żąda dostępu do ostatniego czelendżu. Gladius oczywiście odmawia, ponieważ nie jest jednym z dwadzieściorga finalistów, ale jemu przecież aplikacje rzadko odmawiają dwa razy.
Zabawne, u początków bluNetu wszyscy byli przekonani, że ze względu na swoją kwantową naturę, oprócz niewyobrażalnej mocy obliczeniowej, będzie również najbezpieczniejszą ze znanych sieci informacyjnych. Szybko jednak przekonano się, że to nieprawda, ponieważ w ślad za ludzką pomysłowością zawsze idzie pomysłowość… no cóż, innych ludzi. Im lepiej zabezpiecza się domy, tym sprawniejsi technologicznie są złodzieje, i ten wyścig zbrojeń nigdy się nie zatrzyma.
Kiedy haker ponawia zapytanie, słyszymy, jak Gladius przemawia dramatycznym głosem: „Na Zirucie żyją olbrzymie kozy pongo: dzikie, groźne, piekielnie inteligentne. Słyną z tego, że połykają, co tylko się napatoczy. Rozcinając ich żołądek, można znaleźć prawdziwy galaktyczny śmietnik. Wy jednak szukacie konkretnego przedmiotu – to na nim zamieszczone będą współrzędne Pifiny. Ziemią byłam z początku, później płomień nadał mi imię, teraz już ziemią nie jestem, choć czasem mnie na nią zamieniasz. Takich przedmiotów, z właściwymi współrzędnymi, pongosy połknęły tylko sześć, pozostałe artefakty, choć znajdziecie na nich współrzędne, zaprowadzą was wyłącznie w czarne dziury”.
W ramach komentarza wydaję z siebie poirytowane prychnięcie, mimochodem zauważając, że konto hakera ma tylko status optymalny, a po tak rozchwytywanym specjaliście spodziewałbym się co najmniej premium.
– Płomień nadał mi imię – powtarza Jednorożec, pieczołowicie dłubiąc wykałaczką w zębach. – Gdzieś już to… – Jakiś czas grzebie w bluNecie, po czym informuje: – Mikcerion, po co ty mnie wynajmujesz? To jest znana starożytna zagadka. Chodzi o monetę. W żołądku pongosów trzeba szukać monety ze współrzędnymi Pifiny. Moja babcia by ją rozwiązała.
– Może i by rozwiązała – odpowiadam. – I co potem?
– Nic. – Wzrusza ramionami. – Nie pojechałaby przecież na Zirutę patroszyć kozy.
– Otóż to.
– No ale ty…
– Co ja?
– Jesteś gotów stanąć na arenie i zabijać ludzi – stwierdza, kontemplując ściany wyściełane wściekle seledynową tapetą. – Taka koza to powinna być betka.
– Ludzie – biorę głęboki oddech, by się uspokoić, ale zamiast tego uświadamiam sobie jeszcze dobitniej, jak bardzo jestem głodny i zirytowany – kradną, kłamią i kurwią się bez umiaru. Choćby nawet wydawali się nie wiem jak olśniewający, i tak ostatecznie, prędzej czy później, rozczarowują. A do tego wszystkiego w znakomitej większości są imbecylami. Natomiast kozy… to co innego.
Jednorożec patrzy na mnie, nie mruga ani razu. Odnoszę wrażenie, że jest czymś zaskoczony, być może nawet dotknięty.
– Bez urazy – dodaję, na wypadek gdyby jednak nadmiernie identyfikował się z rodzajem ludzkim.
Jednorożec mruga gwałtownie.
– O, mamy aktywność, nasz niegrzeczny organizator buszuje po serwerze. – Odsuwa talerz i zabiera się do pracy, z entuzjazmem nie ustępującym temu, który jeszcze przed chwilą okazywał sałatce à la Tabboulisse. A ja obserwuję go i przypominam sobie, dlaczego zadłużyłem się, by zapłacić wyśrubowane honorarium.
Haker prostuje długie palce, które na kilka sekund zamierają pięć centymetrów nad stołem. A później zaczynają tańczyć na holograficznych klawiszach, pojawiających się, gdy ich dotyka i znikających, gdy tylko odejmuje palce od na wpół rzeczywistej klawiatury. Zupełnie jakby stanowiły jedno z jego dłońmi. Ugina przy tym nadgarstki, potrząsa głową, przymyka oczy – zdaje się, że gra na jakimś szalenie skomplikowanym instrumencie. Przed nim, na tle czarnej głębi, widnieje ciąg niezrozumiałych, wrogo wyglądających znaków, które mnie wprawiają wyłącznie w zakłopotanie. Mężczyzna do nich przemawia. Wścieka się. Ironizuje. Czule przekonuje. I co jakiś czas… z apetytem oblizuje usta.
I rzeczywiście, po niecałej półgodzinie mam już współrzędne Pifiny.