Gdańsk - ebook
Gdańsk - ebook
Ich przyszłość jest niepewna. Jej odwaga nie pozwala się jej poddać, a serce podąża własną ścieżką.
Gdańsk, 1860 rok. Młoda Johanna Berend stoi skruszona przed patrycjuszowską kamienicą przy Langgasse. Kilka miesięcy temu uciekła z pianistą, teraz pragnie wrócić do rodziny. Jest w ogromnym szoku, gdy dowiaduje się, że jej ukochany ojciec nie żyje. Dla brata Teodora, teraz głowy rodziny i zarządcy działającego od lat przedsiębiorstwa handlowego, kochająca wolność i bezkompromisowa Johanna staje się źródłem frustracji.
Kiedy dobroduszny, starszy stoczniowiec Berthold Forster oświadcza się Johannie, ta widzi w tym szansę na uwolnienie się spod władzy brata. U boku Forstera zaczyna interesować się przemysłem i przekonuje męża, by zainwestował w budowę nowej stoczni. Z każdym dniem coraz bardziej angażuje się w zarządzanie firmą, co wywołuje niezadowolenie u Pawła, syna Forstera z pierwszego małżeństwa. Jednak Johanna jest nie tylko inteligentna, ale również odważna, by realizować swoje ambicje. Wkrótce Paweł zaczyna dostrzegać w niej równorzędną partnerkę do budowania przyszłości stoczni – a może nawet coś więcej...
Początek nowej, porywającej serii, która wciągnie cię bez reszty: pełnej dramatyzmu, napięcia i niezapomnianej atmosfery! Pasjonująca saga bestsellerowej autorki powieści historycznych! Pełna dramatyzmu, napięcia i niezapomnianej atmosfery – wciągająca od pierwszej strony.
| Kategoria: | Esej |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8382-522-9 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Październik 1860 roku_
Podrywa się z miejsca, by mieć lepszy widok z okna pociągu. Na horyzoncie widzi najpierw szarą płaską linię, z której niczym kolce wyrastają kościelne wieże. Wkrótce jednak w jesiennym słońcu rozbłyskują kolory: ciemnoczerwona cegła, białe fasady i migotliwy błękit Mottlau, Motławy, opływającej Wyspę Spichrzów. Ach – jest i kościół Mariacki z masywną, kanciastą wieżą bez iglicy. A tuż obok filigranowa wieżyczka ratusza, zwiewnie wzbijająca się w niebo.
– Ależ, panno Berend, niechże pani usiądzie! Stary Danzig, stary Gdańsk, nie jest aż taki piękny, by musiała pani cały czas stać przy oknie!
Ze śmiechem obraca się ku towarzyszowi podróży, z którym już od przesiadki w Dirschau, w Tczewie, toczy wartką rozmowę. Zażywny starszy pan o dobrodusznej twarzy przedstawił się jako Berthold Forster, właściciel warsztatu szkutniczego.
– Gdańsk jest najpiękniejszym miastem na świecie, drogi panie! – woła. – Nie mogę się napatrzyć na te kochane stare domy, wieże kościołów, pajęczynę masztów i żagle na Motławie, i te zielone ogrody, i lasy wokół miasta!
Raptem musi się czegoś złapać, bo wagon szarpie. Lokomotywa przeraźliwie gwiżdże, szare kłęby dymu przez chwilę przesłaniają okno. No tak, kolejna furmanka, która statecznie, nie przejmując się nadjeżdżającym pociągiem, tarabani się przez tory!
– Najpiękniejsze miasto na świecie… – powtarza pan Forster i z powątpiewaniem kręci głową. – Dziwi mnie, że pani to mówi, panno Berend. Przecież akurat pani widziała wiele sławnych miast i krajów.
Opowiadała mu, że zwiedziła całą Europę. Co w zasadzie jest zgodne z prawdą. Nieco jednak zmodyfikowała bliższe okoliczności tych peregrynacji. Miała jakoby odbywać podróż edukacyjną z ukochaną przyjaciółką i jej rodzicami. Oni pojechali dalej główną trasą do Królewca, ale ona – mieszkanka Gdańska – musiała się przesiąść w Tczewie, samotnie więc przemierza ostatni odcinek drogi. Uwierzył jej bez zastrzeżeń, a ponieważ nie jest zwykłą rzeczą, by młoda dziewczyna podróżowała zupełnie sama, przyjął na siebie po trosze rolę ojca. Przykro jej się zrobiło, że go nabiera, bo to taki miły, otwarty człowiek, że od razu poczuła do niego zaufanie. Ale właśnie dlatego za żadne skarby nie może mu wyznać prawdy.
– Ach, to z pewnością dlatego, że wracam do domu po tak długim czasie – kwituje z uśmiechem.
– I to w pełni rozumiem – odpowiada Forster, kiwając głową. – Rodzinne strony zawsze są najpiękniejsze, prawda? Mówi się przecież, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
– Właśnie tak – potwierdza dziewczyna i siada z powrotem na swoim miejscu. Wraca do domu. Do starej patrycjuszowskiej kamienicy na Langgasse, na Długiej, z której przed pół rokiem skrycie się wymknęła o szarzejącym świcie. Uciekła! Nawet się nie obejrzała. Po prostu zwiała wbrew woli rodziny. Oczywiście zostawiła papciowi list i wszystko mu wyjaśniła. Mimo to…
Nagle zachwyt jej mija, górę zaś bierze niepewność. Jak też ją powitają w domu? Och, na pewno natrą jej uszu. Papcio jest surowy i będzie się na nią gniewał, będzie krzyczał, wymierzy karę. Ale w końcu, kiedy złość mu przejdzie, mocno ją przytuli. Bo jest jego ukochanym dzieckiem. Jego małą dziewczynką. Jego Johanną. Haneczką.
Rozlega się przenikliwy gwizd lokomotywy, która zwalnia bieg, wjeżdżając na gdański dworzec¹. Znowu gwałtowne szarpnięcie, tak że dziewczyna niemal się przewraca na innych podróżnych. Z przodu wagonu jakaś dama piskliwie zawodzi:
– Mój kapelusz! Moja fryzura!
– Tylko się nie irytuj, duszko. Tu masz swój kapelusz, cały i zdrowy – odpowiada męski głos.
– Cały i zdrowy? Toż on jest do cna zniszczony! Ta cała kolej to wymysł szatana! – ciężko wzdycha dama i skubie zgnieciony kapelusz, starając się przywrócić mu pierwotny kształt. – Już od samej prędkości w głowie się kręci, jak człowiek z okna wygląda. I ten brud, i smród dymu. No przecież to musi być niezdrowe dla płuc.
– Ale za to, skarbie, jedziemy ponad sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Niech dyliżans tego spróbuje!
Johanna przysłuchuje się w roztargnieniu i chwyta za rączkę torby podróżnej. Wymowa małżonków zdradza, że są z Berlina, on pewnie jest pruskim urzędnikiem, który przyjeżdża objąć posadę w Gdańsku. Niestety, miasto znajduje się pod zwierzchnictwem Prus i roi się w nim od pruskich urzędników, oficerów i prostych żołnierzy². Papcio często się zżymał. „Gdzie są gdańszczanie?” – pytał. „Sami obcy na ulicach”.
Pociąg wjeżdża na gdański dworzec, przeraźliwy zgrzyt hamulców zagłusza wszystkie inne dźwięki, a ona czuje, że serce zaczyna jej nagle walić jak oszalałe. To tu stała o świcie na peronie, czekając na Andrzeja. Mało nie umarła ze strachu, że on nie przyjdzie, że ją oszukał, bawił się nią tylko. Zjawił się wreszcie na kilka minut przed odjazdem pociągu, w podróżnym płaszczu w szarą kratę i szarym cylindrze na głowie, za nim podążało dwóch bojów hotelowych z licznymi walizami. Frunęła ku niemu, bez tchu ze szczęścia, ale on tylko lekko ją przytulił, po czym zajął się rozlokowaniem swoich bagaży. No bo były tam jego kompozycje. I pianino podróżne, które ma klawisze jak prawdziwe pianino, tyle że nie wydaje dźwięków. Dlaczego już wtedy nie zorientowała się, co to za człowiek? Ależ była głupia!
Czeka, póki nie wysiądą ostatni podróżni. Niewielu ich jest, ponieważ pociąg miał doczepione jedynie dwa wagony pasażerskie, pozostałe to wagony towarowe. Na peronie stoją już kupcy i ich pracownicy z wózkami do przewiezienia towarów. Przed dworcem czekają na nich furmanki.
Zgarnia z przodu obszerną spódnicę, by móc wysiąść, kiedy uprzejmy pan Forster podaje jej rękę.
– Panno Berend, czy mogę pani towarzyszyć kawałek drogi? – pyta. – Mieszkam na Paradiesgasse, na Rajskiej, niedaleko Bramy Świętego Jakuba³, więc idziemy w tę samą stronę.
Dziękuje, ale odrzuca jego propozycję. Ostatni odcinek drogi do domu chce przejść sama. To nie jest łatwy spacerek, musi się zastanowić, co powie. W podróży wyobrażała to sobie tysiące razy, ale teraz, kiedy widzi dobrze znane domy i ulice, kiedy oddycha wonią miasta, nie może sobie przypomnieć ani jednego z tak mądrze obmyślonych słów. Żegna się spiesznie i czeka, aż Forster się oddali. A potem biegnie obok Nowej Zbrojowni⁴ i dalej wzdłuż rzeki, by na pewno się z nim nie spotkać. Wszędzie tłumy ludzi, mijają ją rybacy, marynarze, robotnicy i służące, pod kamienicami drobni handlarze rozstawili swoje stragany i oferują najprzeróżniejsze towary oraz produkty żywnościowe. Między nimi przycupnęli żebracy i kaleki, wyciągając spękane dłonie do przechodniów. Johanna nie zwraca na nich uwagi.
– Papciu, wróciłam – mruczy pod nosem. – Zrobiłam straszne głupstwo, ale zawsze przecież powtarzasz, że człowiek uczy się na błędach. No to właśnie zmądrzałam i przysięgam na wszystko, co dla mnie święte, że od tej pory…
Nie, myśli i staje w miejscu. Lepiej, żebym milczała i pozwoliła mu mówić. Przysięgać zawsze zdążę. Dziewczyna patrzy na rzekę, która już nie lśni błękitem w słońcu, lecz ociężale toczy brudne wody. Krążą nad nią skrzeczące mewy, kłócą się o ochłapy, które rybak wyrzuca z łodzi. Budynki po drugiej stronie, na Wyspie Spichrzów, wydają się jej jeszcze brzydsze i bardziej podupadłe niż kiedyś. Przy nabrzeżu cumują niewielkie kabotażowce i łodzie rybackie – wielkie statki handlowe unikają Gdańska, Motława się coraz bardziej zapiaszcza, co nie jest dobre dla żeglugi i handlu. Johanna chwyta mocniej rączkę torby i rusza naprzód zdecydowanym krokiem. Ech, żeby tak już mieć to za sobą.
Dobrze, że mama już nie musi tego przeżywać, wypłakałaby sobie oczy. A reszta rodziny? Teodor, starszy brat, pewnie będzie na nią wściekły do końca życia, to ograniczony i małostkowy człowiek, z którym nigdy się nie rozumiała. Ale Ernst, ukochany braciszek, zawsze stojący po jej stronie, przebaczy jej i będzie ją wspierał.
Na Buttermarkt, Targu Maślanym, wchodzi na teren Głównego Miasta i od razu zauważa, że ludzie się na nią gapią. Czy to nie Fryderyka Blott, z którą chodziła do szkoły? Johanna uśmiecha się do niej, lecz młoda blondynka odwraca się gwałtownie i rusza przed siebie. A może to nie była ona? Albo może nie chciała jej poznać? Gniew pozwala Johannie przezwyciężyć zakłopotanie. Co ta tutaj sobie wyobraża? Ona w końcu jest Berendówną, a nie byle kim. Nawet jeśli popełniła głupstwo – należy do jednego z najszacowniejszych rodów gdańskich i domaga się szacunku.
A oto i Langer Markt, Długi Targ, z dostojnym ratuszem, Dworem Artusa i wysokimi, pięciopiętrowymi kamienicami patrycjuszy, które świadczą o zamożności miasta w czasach Hanzy. Wszystko jest tak, jak zawsze, tylko na lipach zdobiących szerokie ulice widać gdzieniegdzie żółte liście. Jeszcze kilka kroków na Długą, jeszcze minąć kilka przedproży, niskich tarasów przed budynkami, gdzie tak miło przysiąść wieczorem i pozdrawiać przechodniów. Wreszcie jest u celu.
Od ulicy kamienica Berendów⁵ nie jest szersza niż pozostałe budynki. Po prawej i lewej stronie drzwi wejściowych widać po jednym oknie. Za to od góry do dołu zdobią ją figury i medaliony z białego stiuku, przedproże zaś, na które wiedzie pięć schodków, otacza artystycznie kuta poręcz.
Bierze jeszcze głęboki oddech, by stłumić bicie serca, które właśnie zaczęło walić niczym werbel. Odwagi! – sama siebie napomina. Za dwa, trzy dni sprawa przycichnie i świat znowu będzie inaczej wyglądał.
Rozlega się głuchy stukot ciężkiej, mosiężnej kołatki. W uszach dziewczyny brzmi dzisiaj wyjątkowo głośno.
Danuta odrobinę tylko uchyla drzwi i wygląda przez szparę. Johanna dostrzega spoglądające z niedowierzaniem oczy polskiej służącej, która w zdumieniu rozdziawia usta. A potem słyszy cichy okrzyk: „Jezus Maria!”.
– No, nie rób takiej przerażonej miny – mówi Johanna. – Otwórz. Wróciłam.
Danuta szerzej uchyla ciężkie drzwi i robi krok do tyłu. Na jej twarzy wciąż maluje się przestrach, z którym miesza się właśnie krztyna współczucia. Danuta to kochane, młode jeszcze dziewczę, żyjące sprawami familii Berendów, jak gdyby to była jej własna rodzina.
– Jaśnie panienka – odzywa się. – Nie do wiary. Ależ niespodzianka. Proszę mi dać torbę… Zmęczona panienka. Zaraz powiem pani Döppel, by przygotowała coś do zjedzenia.
Pani Döppel to gospodyni zatrudniona po śmierci mamy. Johanna jej nie lubi, bo ta nieduża, krzepka persona strasznie się rządzi. A więc nadal tu jest.
– Danuto, spokojnie. Masz, weź mój szal. Tylko ostrożnie, w Paryżu kupiony. Torbę postaw w moim pokoju, sama się rozpakuję. Papcio w kantorze? Nie zapowiadaj mnie, od razu do niego pójdę.
Ale Danuta, z szalem i torbą w ręku, stoi bezradnie u podnóża schodów, zamiast biec po nich do pokojów rodziny. Sień starej kamienicy jest wysoka i imponująca, podłogę wyłożono marmurem we wzór szachownicy, ze sklepienia spogląda ku gościom olejne malowidło, ujęte w kunsztownie rzeźbioną drewnianą ramę. Ach, jest i stara wielka szafa, nabyta kiedyś przez przodka – tak dobrze znana Johannie, która jako mała dziewczynka wpełzała pod nią, chowając się przed boną. Biura znajdują się w suterenie. Tam, za grubymi dębowymi drzwiami, przy solidnym rzeźbionym biurku siedzi papcio i nie przeczuwa, że jego Haneczka zaraz rzuci mu się na szyję.
– Jaśnie panienko, w kantorze jest brat panienki, Teodor – tłumaczy cicho Danuta. – Myślę, że lepiej, żebym panienkę zapowiedziała.
– Teodor? – pyta niechętnie. – Nie, jemu nie musisz mnie zapowiadać. Czy papcio wyjechał? W takim razie pójdę na górę do Ernsta.
Danuta zagryza wargi. Powrót „córki marnotrawnej” wprawia ją wyraźnie w zakłopotanie.
– Jaśnie panienko, panienki brata tu nie ma. Studiuje w Königsbergu, w Królewcu.
W sumie to dobra wiadomość, widać papcio wreszcie skapitulował i pozwolił Ernstowi na studia. Ale mimo wszystko szkoda, że go nie ma. Akurat teraz bardzo by się ucieszyła na jego widok.
Tymczasem Danuta podjęła samodzielnie decyzję. Obraca się na pięcie, otwiera drzwi do biura i znika w długim, mrocznym korytarzu, prowadzącym do kilku pomieszczeń.
– Danuta, dokąd idziesz?! – woła za nią z ociąganiem Johanna.
Nie dostaje odpowiedzi. Zirytowana wchodzi na schody do pokojów, patrzy niezdecydowana przez okno na podwórze, gdzie po murach pną się rdestowce i dzikie wino. Może papcio jest w oficynie, w której składowane są towary i która ciągnie się aż do Jopengasse, do Piwnej. Tak, z całą pewnością. Danuta pobiegła do niego, by zanieść mu dobrą wiadomość.
Na dole w kantorze ktoś trzasnął drzwiami. Chwilę później słychać ostry, twardy głos Teodora, niosący się po całym domu.
– Johanna?
Nie ma rady, musi zejść na dół, głupio by było chować się przed nim. Ale niech tam, niech się wyzłości, i tak nie ma nic do powiedzenia, papcio zaraz tu będzie, Danuta go przyprowadzi.
Teodor jest ubrany na czarno, przez co jego twarz wydaje się jeszcze bledsza. Dominuje w niej wydatny nos, nad oczami łuki krzaczastych brwi w kolorze ciemnego blondu. Brat przez moment stoi i patrzy na nią w milczeniu. Na jego twarzy nie widać śladu emocji – Johanna zna tę cechę swojego starszego brata, człowiek nigdy nie wie, co nastąpi.
– Dzień dobry – wita się dziewczyna z wymuszoną swobodą. – No to jestem z powrotem.
– Widzę. Chodź do kantoru.
– Nie, zaczekam na papcia.
Teodor wpatruje się w nią nieruchomym wzrokiem. Teraz jednak się zdradza, bo Johanna widzi, że rusza żuchwą. Zgrzyta zębami, ten jej przepełniony gniewem brat.
– Już, do kantoru! – rzuca rozkazująco. – Mam ci coś do powiedzenia.
Nie czeka na nią, lecz rusza przodem i znika za dębowymi drzwiami. Ona niechętnie decyduje się podążyć za nim. Ach, jakież to irytujące. Braciszek od razu palnie jej kazanie. Inaczej wyobrażała sobie powrót do domu.
Kantor jest przestronny, wychodzi na wewnętrzne podwórze, obok wysokich, dzielonych na wiele szklanych kwater okien pną się zielone pędy. Mimo to pomieszczenie sprawia ponure wrażenie, czemu winne są położona na ścianach kosztowna boazeria z ciemnego dębu oraz ciężkie, bogato zdobione meble. Teodor pracował przy biurku ojca, leżą tam rozłożone księgi rachunkowe, do których wpisywał rozmaite pozycje. Jakim prawem to robi? Czyżby papcio mu pozwolił korzystać ze swojego biurka?
– Jeśli masz zamiar robić mi wyrzuty, oświadczam, że będę się tłumaczyć tylko przed papciem – odzywa się buńczucznie.
– To niemożliwe – odpowiada brat z lodowatym spokojem. – Nasz ojciec zmarł trzy miesiące temu.
Johanna nie jest w stanie pojąć znaczenia tych słów. Wiadomość uderza w nią z potężną siłą. Zmarł? Papcio? Ale przecież to absolutnie niemożliwe! Ojcowie nie umierają tak łatwo. Oni żyją wiecznie. Papcio po prostu nie mógł umrzeć.
– Z bliższymi okolicznościami jego odejścia zaznajomi cię Luiza – ciągnie Teodor. – Pochowaliśmy naszego ojca na Górze Gradowej w rodzinnym grobowcu Berendów. W pogrzebie wzięły udział rzesze ludzi z nim związanych. Od tego czasu to ja prowadzę firmę.
W głowie jej się kręci, musi chwycić się jednej z szaf po brzegi zapełnionej dokumentami. To prawda. Straciła ojca. Swojego surowego, dobrodusznego, kochanego ojca, o którym tak często w minionych miesiącach myślała z ogromną tęsknotą. Wzbiera w niej pełna rozpaczy skrucha. Nie było jej przy nim, gdy zamknął oczy. Nigdy się nie dowie, że wróciła, nigdy nie będzie mogła prosić go o wybaczenie. I nigdy już jej do siebie nie przytuli.
Brat przygląda się z zimnym zadowoleniem działaniu swoich słów. Podchodzi do otwartego okna i zamyka jedno ze skrzydeł. Nie rusza się z miejsca, krzyżuje ręce na piersi.
– Ojciec zmarł na chorobę serca, która mu dokuczała już od jakiegoś czasu. Przez twoją lekkomyślną ucieczkę, kiedy okazałaś rodzinie tak niepojętą bezwzględność, jego stan się pogorszył. By nie powiedzieć, że przelała ona czarę goryczy i doprowadziła do jego przedwczesnej śmierci!
Ostatnie zdanie wypowiada podniesionym głosem, po czym obraca się i siada na fotelu przy biurku. Na fotelu papcia, który teraz należy do niego. Johanna jest tak zdruzgotana, że nie potrafi odpowiedzieć. To jej wina! Papcio umarł ze zgryzoty, ponieważ uciekła.
– A teraz, wystawiwszy rodzinę na pośmiewisko całego miasta, wślizgujesz się cichaczem do domu Berendów – ciągnie bezlitośnie Teodor. – Cóż, nie pozostaje nam chyba nic innego, jak cię przyjąć.
Nagle dociera do niej, że jest zdana na jego łaskę. Papcia już nie ma, Teodor jako najstarszy syn zajął jego miejsce. Ma dwadzieścia dwa lata, nie jest więc jeszcze pełnoletnia, brat jest jej opiekunem, musi się podporządkować jego poleceniom.
– Ja… z całą pewnością nie będę ci długo ciężarem – mówi krnąbrnie. – Wcześniej czy później wyjdę za mąż i się mnie pozbędziecie.
Brat pozostawia tę uwagę bez komentarza, ale w kącikach ust czai mu się szyderczy uśmiech. Czyżby nie wierzył, że znajdzie małżonka? Jest ładną dziewczyną, do tego nosi nazwisko Berend, już kilka zaprzyjaźnionych rodzin słało swaty, ale papcio odrzucał wszystkie propozycje. Człowiek, który kiedyś miał poślubić jego Haneczkę, musiał być kimś wyjątkowym. Zwłaszcza że wniesie ona do małżeństwa pokaźny posag.
– Przejdźmy do interesów – odzywa się z naciskiem Teodor. – Byłaś na tyle bezczelna, że uciekając w nocy z domu, ukradłaś pięćdziesiąt talarów z kasy.
To niestety prawda. W końcu nie chciała być całkowicie zależna od Andrzeja, nieco pieniędzy w portmonetce wydawało jej się rozsądną rzeczą.
– Pożyczyłam tylko te pieniądze i je zwrócę – zapewnia pospiesznie. – Napisałam to przecież na kartce, którą włożyłam do kasy.
– W rzeczy samej – przyznaje brat i bierze do ręki złożoną karteczkę, rozprostowuje ją i przelatuje wzrokiem parę szybko skreślonych linijek.
– Daruję ci odsetki, które w zasadzie powinnaś zapłacić – stwierdza. – Kiedy zamierzasz zwrócić pieniądze?
Została jej jeszcze niewielka suma, ledwie dziesięć talarów. Andrzej okazał się wspaniałomyślny, płacił za wszystko, obsypywał podarunkami i dał jeszcze pieniądze na podróż do domu. Mógł sobie na to pozwolić, ponieważ otrzymuje sute honoraria za swoje występy.
– W ciągu najbliższych tygodni – śmiało deklaruje.
Brat z powagą przyjmuje jej słowa i notuje coś w księdze kasowej. Ależ skrupulant! Papcio też taki był, gdy szło o interesy, ale w sprawach rodzinnych okazywał wielkoduszność.
– Idź teraz do swojego pokoju – poleca Teodor, zamykając księgę. – Danuta będzie ci tam zanosić posiłki. W najbliższym czasie będziesz przebywała wyłącznie w domu i stosowała się do moich poleceń.
– Chciałabym pójść na cmentarz na grób papcia – mówi niepewnie. – Nie możesz mi tego zabronić.
– Później. Jeśli nadarzy się sposobność.
Po czym ponownie zabiera się do pracy i przestaje zwracać na nią uwagę. Johanna stoi niezdecydowana i patrzy, jak Teodor otwiera i zamyka księgi rachunkowe, coś do nich wpisuje, zagląda do dokumentów. Korzysta przy tym z wiecznego pióra papcia i jego kałamarza z żółtego bursztynu. Jest zbyt przybita, by się kłócić z bratem. Milcząc, idzie do drzwi i wychodzi z kantoru, wchodzi po schodach, nie wiedząc tak naprawdę, co ma ze sobą począć. Dlaczego dom, za którym tak strasznie tęskniła, wydaje się jej raptem tak ponury? Ach, to pewnie ta ciemna boazeria na ścianach, która pożera całe światło. Ciężkie kotary na niedużych oknach. Skrzypienie starych desek podłogowych pod stopami.
Zatrzymuje się w korytarzu na pierwszym piętrze, bo słyszy dobiegający z pokoju dziennego głos Danuty. Wygląda na to, że przekazuje jej bratowej Luizie wielką nowinę o powrocie Johanny. Ta przypomina sobie, że gdy opuściła Gdańsk, Luiza była w ciąży, dziecko więc musiało się już urodzić. Postanawia cicho zapukać do drzwi i przywitać się z nią. Przypuszczalnie jest jeszcze osłabiona po porodzie, w końcu nie jest najsilniejsza i dlatego na początku ciąży często musiała leżeć w łóżku.
– Proszę!
Zgodnie z oczekiwaniami głos Luizy brzmi słabiutko, to niemal szept. Danuta podbiegła, by otworzyć drzwi, stoi teraz przy nich z dłonią na gałce u drzwi.
Luiza leży na sofie, podparta poduszką, przykryta kocem. Widać jedynie bladą twarz, której ziemistość podkreślają tylko biały czepek, wąskie ramiona i sinawe dłonie. Wielkie jasnobłękitne oczy wpatrują się niemal trwożnie w Johannę.
– Dzień dobry, Luizo – mówi spłoszona Johanna. – Mam nadzieję, że dobrze się czujesz. Czy poród był bardzo wyczerpujący?
Bratowa zamyka na chwilę oczy, a Johanna pojmuje, że powiedziała coś niestosownego. Ach, Boże! W minionych latach Luiza przeszła dwa poronienia. Tym razem znowu coś źle poszło.
– Powoli wracam do zdrowia – odpowiada Luiza. – Jak to się stało, że tak niespodziewanie wróciłaś do Gdańska?
– Ja… ja zrozumiałam, że popełniłam straszną głupotę – wyjaśnia zwięźle Johanna.
– Głupotę… no tak… – szepcze Luiza z nutą szyderstwa. – No cóż, dzisiaj nie czuję się dobrze, zostaw mnie samą.
– Oczywiście… Życzę szybkiego powrotu do zdrowia.
W drodze na drugie piętro, gdzie mieści się jej pokój, Johanną szarpią sprzeczne uczucia. A zatem Luiza znowu poroniła. To niedobrze. I chyba mocno ją to przygnębiło, szczególnie że Teodor czeka na dziedzica rodu. Ale z tego powodu nie musi być taka nieprzyjemna i od razu jej odsyłać. W końcu to nie jej wina, że bratowa nie może wydać dziecka na świat.
Jej pokój jest zamknięty, klucz tkwi w zamku, zgrzyta, gdy próbuje nim poruszyć, wreszcie z trudem się obraca. Uderza ją zapach stęchlizny dobiegający z niewielkiego pomieszczenia – nic dziwnego, pewnie od pół roku go nie wietrzono. Prędko podchodzi do okna, jednym ruchem rozsuwa zasłony i otwiera je na oścież. To też jej się udaje dopiero po kilku próbach, gdyż deszcz zalał gdzieniegdzie parapet i spaczył drewno. Johanna oddycha z ulgą, wychyla się i patrzy na podwórze, gdzie wróble wesoło hopsają wśród liści dzikiego wina, kłócąc się o czarne jagódki. Tylko one tam hałasują, w oficynie, miejscu składowania towarów, najwyraźniej nic się nie dzieje.
Ktoś stuka do drzwi. Danuta wnosi szal i kuferek, po czym wychodzi i wraca z zastawioną tacą. A na niej kubek kawy i talerz z kromką chleba, kawałkiem masła i dwoma plasterkami metki.
– Bardzo proszę! – mówi, dygając. – Zaraz przyniosę wody do mycia.
Na starym łóżku z baldachimem Johanna dostrzega świeżo obleczoną pościel, ale serwantkę i szafę pokrywa gruba warstwa kurzu, na baldachimie zaś umościł się pracowity pająk. Dziewczyna siada na rzeźbionym krześle i czuje, jak wzmaga się w niej ból, jak chce ją całkiem zagarnąć. Papcio nie żyje. Nikt jej nie przytuli i nie pocieszy. Dom rodzinny stracił swoją duszę. Papcio, jej ukochany papcio, leży na Górze Gradowej, pochowany w zimnej ziemi.AUGUSTA
Słońce jakoś nieśmiało dziś zagląda w okna jadalni pruskiego rotmistrza von Kleiwitza. Chmury pospiesznie płyną po niebie, chłodny wiatr zapowiada jesień. Pokojówka wnosi kawę na srebrnej tacy i stawia dzbanek na podgrzewaczu z miśnieńskiej porcelany. Następnie cicho się wycofuje, ponieważ państwo są zajęci rozmową.
– Skąd o tym wiesz?
– Anton mi powiedział, serdeńko. Usłyszał o tym dziś rano przy studni od pokojówki Blottów.
Augusta von Kleiwitz jest tak wstrząśnięta nieoczekiwaną wiadomością, że ponownie stawia na podgrzewaczu dzbanek, z którego właśnie chciała nalać mężowi kawy. Młoda małżonka jest energiczną osobą, stale w ruchu, zawsze za czymś goni i niezwykle rzadko słów jej brakuje. Ale ta wiadomość odbiera jej mowę na dobre kilka sekund.
– Wiesz przecież, serdeńko, że służba przy studni zawsze dzieli się nowinkami o swoich panach – dorzuca Klaus von Kleiwitz.
Augusta zdążyła już przezwyciężyć osłupienie. Nalewając kawę, zadaje jedno pytanie po drugim, a mąż solennie odpowiada na nie, jak umie najlepiej. Uzyskana wiedza ma jednak potężne luki i oboje pogrążają się w wielkim zatroskaniu.
– Moja biedna, kochana Haneczka – wzdycha Augusta i przesuwa ręką po czole. – Przede wszystkim jestem szczęśliwa, że wróciła cała i zdrowa. A to najważniejsze, Klaus. Reszta się z czasem ułoży. Mój Boże, dziś jeszcze do niej pójdę, żeby ją zapewnić, że nie żywię do niej żadnego żalu. Biedne dziewczę! Z pewnością nic nie wiedziała o śmierci ojca. Będzie zdruzgotana. I jeszcze zdana jest teraz na łaskę i niełaskę tego skąpego filistra. Czy ja ci opowiadałam, że Teodor Berend nie dał ani feniga na przytułek, chociaż swego czasu gorąco prosiłam drogą Luizę, żeby wpłynęła na swojego małżonka?
Klaus von Kleiwitz z uśmiechem skupia uwagę na śniadaniowym jajku i nie przerywa potoku wymowy ukochanej ślubnej. Podoba mu się, gdy tak siedzi przed nim z zaróżowionymi policzkami i błyszczącymi oczami, z przejęciem omawiając jakąś sprawę. Tak właśnie zobaczył ją po raz pierwszy w brandenburskim dworku jej rodziców i z miejsca zakochał się w tym pulchniutkim, jasnowłosym kłębku energii. On sam stanowi absolutne przeciwieństwo swojej ślicznej Augusty – wysoki, tykowaty mężczyzna, obowiązkowy oficer o poważnym usposobieniu. Wychowano go w przekonaniu, że podczas rozmowy nie należy poruszać tematu uczuć, lecz trzymać się faktów, które omawia się rzeczowo i zwięźle. Ta cecha znakomicie współgra z wylewnością Augusty, którą co pewien czas kieruje we właściwą stronę przyjaznymi uwagami.
– Tylko nie powinnaś działać pochopnie. Wiesz przecież, jakiego ambarasu narobiła nam przed pół rokiem twoja przyjaciółka Johanna Berend – wtrąca, gdy żona na chwilę milknie, by ugryźć bułeczkę.
– Ach, ten bezwstydny człowiek bez krzty sumienia! – woła Augusta i musi popić kawą, bo się niemal udławiła. – Po cóż ja go w ogóle zapraszałam na spotkania salonu! Ale oczywiście wszystkie moje przyjaciółki oszalały z wrażenia, że usłyszą światowej sławy pianistę Andrzeja Zalewskiego, a zwłaszcza że go zobaczą. To znaczy będą mu leżały u stóp, jadły z ręki i mdlały z zachwytu. Och, gdybym tylko przeczuwała, jakie nieszczęście ten odrażający typ sprowadzi na moją drogą Haneczkę, to nigdy bym go nie wpuściła do domu!
– Ale, kochanie, nie mogłaś tego przeczuwać – zauważa małżonek. – Tym przykrzejsza była dla nas wiadomość, że Johanna Berend poznała tego pana właśnie w twoim salonie.
Rzeczywiście krążyły plotki, że Augusta von Kleiwitz odegrała w tej historii rolę rajfurki, umożliwiając obojgu sekretne schadzki. Co żadną miarą nie odpowiadało prawdzie, ale dla Klausa von Kleiwitza oznaczało poważną rozmowę z przełożonym.
– No i cóż z tego? – Augusta beztrosko puszcza uwagę męża mimo uszu. – To już się stało i się nie odstanie. Ech, ależ obgadywały wtedy biedaczkę z czystej ponoć życzliwości te przyjaciółeczki i pobożne damulki. Zwłaszcza te brzydkie, które i tak jej cały czas zazdrościły. Suchej nitki nie zostawiły na występnej Johannie, a przy okazji wynosiły pod niebiosa swoją obyczajność, którą zawdzięczają tylko temu, że żaden mężczyzna na nie nigdy nie spojrzał…
Klaus von Kleiwitz spogląda na zegar kominkowy i białą płócienną serwetką wyciera resztki marmolady w kąciku ust. Już pora na niego, służba nie drużba. Punktualność to jedna z najważniejszych cnót pruskiego oficera.
– Jeśli chcesz się dzisiaj wybrać do Berendów, skarbie… – mówi, wstając od stołu i zasuwając krzesło na swoje miejsce. – Lepiej zaanonsuj swoją wizytę Luizie Berend, bo obawiam się, że nie pozwolą ci się widzieć z Johanną.
Augusta w swoim wzburzeniu nawet o tym nie pomyślała. A przecież to racja – tego właśnie można się spodziewać po Teodorze Berendzie!
Wstaje, by pożegnać się z Klausem.
– Co ja bym bez ciebie zrobiła, mój ty mądry mężu. Słusznie, i tak zresztą chciałam zobaczyć się z tą nieszczęśliwą Luizą i namówić ją, by odwiedziła w przyszłym tygodniu mój salon. Uda mi się więc upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, nieprawdaż? Weź płaszcz, mój miły, bo z północnego wschodu wieje zimny wiatr. I pamiętaj, że dziś wieczorem mamy gości, zaprosiłam państwa Ostertagów z obiema córkami. Słyszałeś chyba, że Elias Ostertag ma zamiar wydawać czasopismo literackie?
Mąż całuje ją czule w policzki i w czoło, obiecuje, że wróci w porę i nic go nie zatrzyma, po czym schodzi do sieni, gdzie kamerdyner Anton już stoi w gotowości i podaje panu czako i płaszcz.
Augusta wypija jeszcze jedną filiżankę kawy, nabiera sobie szczodrze smacznej konfitury truskawkowej i rozmyśla, jak nakłonić Luizę, by ta pozwoliła jej na krótką rozmowę z Johanną. Oczywiście, że najpierw będą trzymali biedaczkę pod kluczem, jest hańbą dla rodziny, zapewne woleliby, żeby nigdy nie wróciła i gdzieś na obczyźnie dokonała marnego żywota, cierpiąc gorzką nędzę. Ech, to przecież pyszałkowaci i dufni w sobie Berendowie, uważają się za coś lepszego, bo są starym patrycjuszowskim rodem i mają kamienicę na Długiej, tuż przy Długim Targu. Ale całe miasto wie przecież, że wielkie firmy handlowe podupadają. Także Friedrich Berend, którego trzy miesiące temu złożono do grobu, musiał w ostatnim czasie zaciekle walczyć o przetrwanie przedsiębiorstwa, a Bóg raczy wiedzieć, jak sobie poradzi Teodor, jego następca. Starszy pan był jednak przystępnym człowiekiem, w mieście go lubiano, czego naprawdę nie można powiedzieć o jego starszym synu. Młodszy, Ernst, wdał się na szczęście w ojca i jest wyjątkowo uroczym młodzieńcem, który już zdążył różnorakimi literackimi wystąpieniami uatrakcyjnić zebrania w jej salonie. Ale niestety przebywa teraz w Königsbergu, studiuje na Uniwersytecie Albrechta.
Dzwoni na pokojówkę, że może już sprzątnąć ze stołu, i przechodzi do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie znajduje się jej filigranowe damskie biureczko. Chce napisać jeszcze parę listów, nim ruszy do Berendów. To zadanie musi wypełniać codziennie, ponieważ utrzymuje kontakt listowny z wieloma przyjaciółkami, ze starszymi ciotkami, a przede wszystkim z młodymi artystami, których wspiera. Gdy ślubny małżonek kręci niekiedy z powątpiewaniem głową nad jej rozległą korespondencją i ostrożnie napomyka o kosztach, Augusta odpowiada bez skrępowania:
– Ci utalentowani młodzi ludzie będą kiedyś sławnymi pisarzami, mój drogi. Wtedy te listy zyskają wielką wartość.
Około jedenastej udaje się do garderoby, by przyszykować się do wyjścia, starannie wybiera kapelusz i rękawiczki oraz doprowadza do porządku jasne loki.
– Greto, wychodzę, a ty idziesz ze mną. Weź listy, wstąpimy po drodze na pocztę!
Greta wyraźnie się cieszy, lubi wychodzić ze swoją panią. Zarzuca wełnianą chustę na ramiona i wkłada pocztę do wiklinowego koszyka, po czym biegnie otworzyć pani drzwi wejściowe.
– Uch, co za nieprzyjemne wietrzysko! – wzdycha Augusta. – Ach, Greto, lato minęło. Tak mi niewymownie smutno. Patrz, tam już fruną przez ulicę pierwsze jesienne liście!
– Tak, jaśnie pani. Będziemy musieli palić w piecach.
Ależ prozaiczna jest ta dziewczyna, myśli Augusta. Ja dumam nad utratą lata, a ta się martwi tylko tym, że wkrótce będzie musiała co ranka targać wiadro z węglem i rozpalać w piecach. A i tak wykorzysta każdą okazję, by zrzucić tę robotę na biednego Antona.
Augusta wybiera drogę przez Kohlenmarkt, Targ Węglowy, obok ulubionego teatru, zwanego przez gdańszczan nieco uszczypliwie „młynkiem do kawy”⁶. Ale oni w ogóle nie żywią szczególnych uczuć do sztuki. Porządny posiłek i pełny mieszek będą zawsze dla nich ważniejsze niż oddanie się muzom. Kiedy przed kilku laty Augusta von Kleiwitz wprowadziła się jako świeżo poślubiona małżonka do kamienicy przy Heilig-Geist-Gasse, przy Świętego Ducha, sądziła najpierw, że zabłąkała się na pustynię kulturalną. Ale, chwalić Boga, udało jej się stopniowo stworzyć krąg pokrewnych dusz i dzisiaj jej salon stał się ogromnie poważanym miejscem comiesięcznych spotkań poetów, kompozytorów i innych dzieci muz. Augusta von Kleiwitz jest z tego szalenie dumna. Teraz też co chwila się zatrzymuje, by krótko porozmawiać z miłym znajomym lub przyjacielem domu, a przy sposobności napomknąć, że bez wątpienia zobaczą się pojutrze o stałej porze u Kleiwitzów. Dwóch młodych skrzypków z teatralnej orkiestry popisze się wykonaniem kilku utworów, ponadto powszechnie znany poeta, doktor Arthur Hempel, przeczyta fragmenty swoich dzieł…
Nim skieruje kroki ku kamienicy Berendów, zagląda jeszcze szybciutko do jednego ze sklepów, które oferują słodycze i inne delikatesy, i nabywa ładne pudełeczko marcepanów. Biedna Luiza może sobie pozwolić na takie łakocie, bo chudziutka jest jak trzcinka i koniecznie powinna przybrać parę funtów. Augusta wie od krawcowej, że Luiza Berend kazała sobie zwęzić dwie suknie.
Drzwi jak zwykle otwiera jej Danuta, która dwornie dyga i prosi przybyłą na pierwsze piętro, gdzie musi zaczekać w niewielkim przedsionku, aż służąca zaanonsuje pani jej wizytę. Augusta słyszy dobiegające zza drzwi szepty.
– Ach, Boże! Czy ona już przyszła?
– Tak, jaśnie pani.
– To wprowadź ją, na co czekasz?
Zdaje się, że jej wizyta nie wywołała zbytniej radości, ale no cóż – Augusta w zasadzie może zrozumieć pewną rezerwę w obecnej sytuacji.
– Proszę wejść, jaśnie pani! – mówi Danuta i otwiera jej drzwi.
W pokoju uderza ją groteskowy obraz. Luiza siedzi w wysokim fotelu, wsparta pod plecami poduszką, nogi moczy w misce z ciepłą wodą. Rzeczywiście nieboraczka wygląda na chorą. Zdjęła czepek, widać więc jej cienkie, jasne włosy, splecione w warkocz. Przypuszczalnie głowa ją boli, bo gdy Augusta weszła do pokoju, zdejmowała akurat z czoła mokrą szmatkę, którą chłodziła sobie skronie. W pomieszczeniu mocno czuć rumiankiem i olejkiem eukaliptusowym.
– Moja kochana Luizo! W jakimż strasznym stanie cię znajduję! – woła współczująco Augusta. – Widzę, że naprawdę przychodzę nie w porę. Ale koniecznie chciałam cię odwiedzić i przynieść drobny upominek, bo tak dawno się nie widziałyśmy…
Luiza zmusza się do uśmiechu i oświadcza, że to nic poważnego, zwykła migrena, która ją trapi od czasu do czasu.
– Wobec tego nie będę ci się długo naprzykrzać, droga przyjaciółko. Wiem po sobie, jak dolegliwe bywają takie ataki. Na szczęście rzadko mi się to zdarza, ale jeśli już mi dokuczą, muszę spędzać cały dzień w ciemnym pokoju, ponieważ światło drażni moje nerwy.
– Ależ skądże znowu, bardzo się cieszę z twojej wizyty – odzywa się słabym głosem Luiza. – Na małą pogawędkę zawsze trzeba znaleźć czas mimo niedomagań, prawda?
Odkłada nieuważnie podarunek na stół obok naczynia, które zapewne zawiera herbatkę rumiankową.
Augusta opowiada o paskudnym wietrze, dmącym ulicami, bez wątpienia sprawcy migreny. Mówi, że już nie może się doczekać otwarcia sezonu teatralnego i że ma nadzieję na ponowne wynajęcie ulubionej loży, by siedzieć jak najdalej od miejsc, gdzie dzisiaj niestety kłębi się pospólstwo. Następnie zmienia temat i serdecznie zaprasza Luizę, by odwiedziła jej salon.
– Mała odmiana na pewno dobrze ci zrobi i skieruje myśli w inną stronę…
– Nie mogę obiecać – waha się Luiza. – Ale do pojutrza, jak sądzę, już mi przejdzie. Jak to miło z twojej strony, Augusto, że o mnie pomyślałaś!
– To oczywiste, droga przyjaciółko. Wiem przecież, że potrzebujesz teraz chwili oddechu, bo masz nowe troski na głowie…
Luiza, która właśnie kładzie sobie wilgotny ręcznik na głowie, zastyga w pół ruchu.
– Nowe troski? Co masz na myśli, Augusto?
– No cóż, dotarło do mnie, że Johanna wróciła – odpowiada niewinnym głosem Augusta. – Jeśli to prawda, ogromnie by mnie to ucieszyło. Wiesz, że zawsze była mi bardzo bliska.
Jak się należało spodziewać, Luiza nie wygląda na uszczęśliwioną. Z wiadomych powodów długo nie poruszały tematu Johanny.
– Od wczoraj znowu jest w domu – przyznaje jednak Luiza. – Jestem zaskoczona, że już cię o tym poinformowano.
– Kochana, takie rzeczy szybko się roznoszą. Znasz mnie nie od dzisiaj, jestem otwartą, szczerą osobą, która woli powiedzieć coś przyjaciółce prosto w oczy, a nie obmawiać ją za plecami. Wierz mi, że jestem szczerze zainteresowana losami Johanny i w każdym momencie jestem gotowa zrobić, co w mojej mocy, by pomóc jej na nowo odnaleźć się w Gdańsku.
Luiza kładzie sobie ręczniczek na czoło i bierze głęboki oddech.
– Na to jeszcze poczekamy. Teodor postanowił, że moja szwagierka na razie nie będzie opuszczać domu. Nie chodzi tu jedynie o ochronę reputacji rodziny, lecz o jej własne dobro.
– Oczywiście – spieszy z zapewnieniem Augusta. – W takim przypadku trzeba postępować ostrożnie i nie wolno niczego przyspieszać. Chętnie bym z nią zamieniła parę słów, droga Luizo…
– Augusto, to niestety niemożliwe – pada prędka odpowiedź. – Teodor nie chce, by Johanna utrzymywała jakiekolwiek kontakty. To konieczne, by uświadomiła sobie powagę swego położenia i nie robiła niczego nieprzemyślanego. Sama wiesz, jak szybko złe plotki rozchodzą się po mieście.
– I właśnie w tym duchu chcę porozmawiać z Johanną – próbuje raz jeszcze Augusta. – W końcu jesteśmy bliskimi przyjaciółkami i mam na nią pewien wpływ.
– Może później – oświadcza Luiza i szuka lewą ręką dzwonka na służbę. – Na razie nie mogę niestety pozwolić ci na odwiedziny.
Na głos dzwonka przybiega Danuta.
– Dolej mi ciepłej wody – nakazuje pani, pokazując na miednicę, w której moczy nogi. – I przynieś mi proszek od bólu głowy. Pospiesz się!
Augusta pojmuje, że wizyta dobiega końca. Ależ to irytujące – Klaus miał po stokroć rację, uwięzili biedną dziewczynę i nikogo do niej nie dopuszczają. Niewątpliwie dyskrecja jest tu wskazana, ale właśnie dlatego mogłaby zobaczyć się z przyjaciółką! Tyle że wygląda na to, że tym butnym patrycjuszom najbardziej by odpowiadało usunięcie dziewczyny z powierzchni ziemi. Byle tylko nic nie splamiło ich białych szatek!
– Szybkiego powrotu do zdrowia, droga Luizo – mówi ściszonym głosem. – Do pojutrza z pewnością staniesz na nogi.
– Mam taką nadzieję, kochana Augusto. I dziękuję ci bardzo za wizytę oraz uroczy podarunek.
– Ufam, że będzie ci smakował, przyjaciółko – odpowiada Augusta, żywiąc zarazem niepobożne życzenie, że marcepan stanie Luizie kością w gardle.
Danuta jest zajęta, Augusta sama zatem wychodzi na korytarz. Już, już zamierza popędzić po schodach, by choć na chwilę chwycić Johannę w objęcia, ale niestety na horyzoncie pojawia się koścista postać Teodora Berenda, musi więc grzecznie się z nim przywitać i powiedzieć, że właśnie złożyła wizytę jego drogiej żonie.
– Ujmująca to troska z pani strony – odpowiada oschle pan domu, kłania się uprzejmie i czeka, póki Augusta nie zejdzie do sieni. Cóż za podstępny człowiek! Przejrzał jej zamiary i z zimną krwią je udaremnił. A żeby tak się udławił własną pychą, ten bezduszny kościotrup!
Rozzłoszczona stoi w ponurej sieni i woła Gretę, która nie poszła z nią na górę, lecz została w części gospodarczej. Gdzież ta znowu utknęła? Zagadała się gdzieś na podwórzu z kucharką? Augusta zuchwale postanawia przejść przez pomieszczenia biurowe na parterze, by dostać się na podwórze na tyłach kamienicy i rozejrzeć za dziewczyną. Ze złośliwym zadowoleniem stwierdza, że w kantorze Berendów niewiele się dzieje. Słychać skrzypienie pióra, to pisarz kantoru, teraz kaszle i odkrztusza flegmę – obrzydliwe! Augusta znajduje drzwi na podwórze i bierze głęboki oddech. Jak to miło wyjść z tych zatęchłych kątów na świeże powietrze! No tak właśnie myślała – tam oto na podwórzu stoi jej służąca Greta i wdzięczy się do rudowłosego chłopaka, który wygląda na onieśmielonego i mnie w rękach czapkę.
– Greta! Gdzie ty się podziewasz?! – woła niecierpliwie. – Musimy jeszcze zdążyć na pocztę!
I wtedy raptownie otwiera się okno na drugim piętrze, a Augusta widzi Johannę. Ładnie wygląda, kiedy tak zarumieniona, z rozpuszczonymi włosami o barwie miodu, wychyla się przez parapet i macha do niej.
– Augusta! Jak ja się cieszę, że cię widzę! – woła ku przyjaciółce. – Ileż ja o tobie myślałam. Chodź do mnie na górę, mam ci strasznie dużo do opowiadania…
Cóż za okropny dylemat! Na górze stoi ponury strażnik, a ona nie ma możliwości przedostać się do przyjaciółki.
– Później, kochana Haneczko! – woła. – Spieszę się, niestety, bo zaraz zamkną pocztę!
– Och, jaka szkoda! – dobiega z góry zmartwiony głos. – To jutro z rana do ciebie zajrzę. Przed południem jesteś przecież w domu?
– W domu… tak, naturalnie… – jąka się Augusta. – Tak się cieszę… Myślę o tobie. Haneczko, napiszę do ciebie.
– A po co ty chcesz do mnie pisać, kiedy ja jutro do ciebie przyjdę! – rozbrzmiewa wesoła odpowiedź. – _À demain, ma chérie!_⁷ I pozdrów jak najserdeczniej małżonka!
– On cię też serdecznie pozdrawia, kochana. Do rychłego zobaczenia, jak najrychlejszego! Jestem i pozostanę twoją przyjaciółką! Nigdy nie wolno ci o tym zapomnieć! _Adieu, adieu…_
Głowa Johanny znika, okno zostaje zamknięte. Augusta nie chce sobie nawet wyobrażać, co się teraz dzieje w pokoju dziewczyny, lecz najprawdopodobniej wpadł tam właśnie jej brat, by przywołać ją do porządku.
Ach, mój Boże! Biedaczka! Ależ ona jest naiwna, jak nic nie przeczuwa, co się święci. Auguście łzy napływają do oczu, gdy pomyśli, przez co będzie musiała przejść jej przyjaciółka w najbliższych miesiącach. Gdybyż tylko mogła jej pomóc! Ach, musi omówić to wszystko z Klausem, ten zawsze zachowuje trzeźwe spojrzenie i potrafi jej mądrze doradzić.
– Greto, nie słyszałaś, jak cię wołałam? – pyta rozdrażniona służącą. – Zmykajmy stąd. Jeśli zostanę tu dłużej, też dostanę migreny!Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
W 1860 r. był to Dworzec Brama Nizinna przy ul. Toruńskiej; przestał on przyjmować pociągi pasażerskie w 1896 r., kiedy funkcję tę przejął tymczasowo Dworzec Centralny przy ul. 3 Maja, póki w 1900 r. nie zaczął działać dzisiejszy Dworzec Gdańsk Główny (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2.
W 1860 r. Gdańsk był częścią jednego z mocarstw rozbiorowych – Królestwa Prus. W pamięci mieszkańców zachowało się jednak zapewne wspomnienie (pierwszego) Wolnego Miasta Gdańska, utworzonego w 1807 r. na mocy traktatu tylżyckiego po zdobyciu miasta przez wojska napoleońskie. Autonomia nie trwała długo, w 1814 r. ponownie znalazł się pod pruskim panowaniem.
3.
Mowa tu zapewne o nieistniejącej dziś – drugiej o tej samej nazwie – Bramie św. Jakuba, wybudowanej w pierwszej połowie XVII w. w ciągu ulicy Rajskiej. Pełniła ona funkcję głównego wjazdu do miasta z północy i północnego zachodu.
4.
Ówcześnie nazywano tak Małą Zbrojownię (przy pl. Wałowym).
5.
Powieściowa rodzina Berendów różni się jedną literą od historycznych Behrendów, znanego kupieckiego rodu, którego protoplastą był Michael Gerhard Behrend (1756–1820), ojciec m.in. Johanny i Wilhelma Michaela Theodora, założyciela firmy Theodor Behrend & Co., specjalizującej się w eksporcie zboża i drewna do Europy Zachodniej.
6.
Mowa o zaprojektowanym przez Samuela Helda, otwartym w 1801 r. teatrze miejskim, który zyskał swoje przezwisko od charakterystycznej kopuły budynku. Dziś już nie istnieje, uległ zniszczeniu w czasie II wojny światowej, a na jego miejscu powstał pod koniec lat 60. Teatr Wybrzeże. Zob. https://teatrwybrzeze.pl/o-teatrze, dostęp: 6.12.2024.
7.
Do jutra, moja droga!
8.
Lipnik, niemiecki Löbenicht, to historyczna dzielnica Königsbergu.
9.
Powstała w 1843 r. na Uniwersytecie Albrechta korporacja studencka (burszostwo).