Gdy dojrzewa gryka - ebook
Gdy dojrzewa gryka - ebook
„Gdy dojrzewa gryka” – zbiór opowiadań oraz tytuł jednego z nich – jest książką przedstawiającą polskiemu czytelnikowi po raz pierwszy prozaika Yi Hyosoka (1885–1930), który często określany jest mianem „koreańskiego Lawrence’a”. Podobnie do swojego brytyjskiego rówieśnika Yi Hyosok uczynił pożądanie motywem przewodnim swoich utworów, starał się pragnienia człowieka przedstawić w sposób bezpruderyjny, przez co wzbudzał kontrowersje, nawet doświadczał różnych form ostracyzmu. Erotyzm jego utworów łączył z problematyką społeczną lub też zmitologizowanym obrazem świata natury, będącym dla człowieka ostoją i wzorcem działań oraz zachowań.
Wyboru opowiadań dokonała, przetłumaczyła oraz posłowiem opatrzyła profesor Ewa Rynarzewska, która już wcześniej dała się poznać polskiemu czytelnikowi jako świetna tłumaczka zbioru opowiadań innego legendarnego twórcy koreańskiego – Yi Sanga.
Spis treści
Gdy dojrzewa gryka (1936) ......................................... 5
Punnyŏ (1936) ............................................................ 18
Cierpkie morele (1937) .............................................. 53
Róża jest chora (1938) ............................................... 83
Widma miasta (1928) ............................................. 108
Przypisy .................................................................... 125
Yi Hyosŏk: socjalista, modernista, outsider ...... 127
Bibliografia .............................................................. 141
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8196-945-1 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(_Memil kkot p’il muryŏp_)
Handel nigdy nie szedł dobrze latem, a tego dnia plac targowy ział pustką, choć słońce wisiało jeszcze wysoko na niebie. Rozżarzone promienie wciskały się między brezentowe płachty straganów, przypiekały kark. Większość wieśniaków wróciła już do domu, kilku mężczyzn z chrustem kręciło się niezdecydowanych, wciąż liczyli, że dostaną może butelkę nafty, może kilka ryb, ale nawet oni nie zamierzali sterczeć tu bez końca. Chmary lepkich much dawały się coraz bardziej we znaki, podobnie jak zgraja dzieciarni, natrętnej niczym komary. Hŏ Saengwŏn¹, wędrowny handlarz tkanin, mańkut, o twarzy upstrzonej dziobami, zerknął na Cho Sŏndala, wiernego druha, jak on handlarza tekstyliami.
– Zwijamy się?
– Dobra myśl. W Pongp’yŏng nigdy nam nie szło. Odbijemy sobie jutro, w Taehwa.
– Przyjdzie nam wędrować całą noc.
– Będzie świecił księżyc.
Cho Sŏndal liczył dzienny utarg, monety pobrzękiwały, gdy rzucał je na kupkę. Hŏ Saengwŏn przyglądał mu się przez chwilę, po czym zabrał się za zwijanie szerokiej płachty brezentowej, potem zaczął zbierać towar wyłożony na ziemi. Kilka pakiecików bawełny i jeden zwój jedwabiu wypełniły po brzegi dwa plecione kosze. Na słomianej macie zostały rozrzucone skrawki tkaniny.
Większość handlarzy kończyła zwijać swoje stragany. Niektórzy w pośpiechu opuszczali już targowisko. Pustką świeciły miejsca po handlarzach ryb i po druciarzach, po sprzedawcach ciągutek i imbiru. Ruszyli do Chin’bu, do Taehwa, bo jutro tam dzień handlowy. Wszyscy, nieważne, który targ wybrali, mieli do pokonania sześćdziesiąt, siedemdziesiąt _li_², wiedzieli, że będą iść całą noc, pewnie wolno, noga za nogą, bo po ciemku. Plac targowy wyglądał jak pobojowisko, w karczmie wybuchła burda. Ostry krzyk kobiety zmieszał się z pijackimi przekleństwami i wzbił ponad dach karczmy. Kobiece jęki zapowiadały nadejście wieczoru, koniec dnia targowego.
– Saengwŏn! Nie udawaj niewiniątka... Przecież wiem... Że ty, że ta karczmarka...
Cho Sŏndal uśmiechnął się pod nosem, tę myśl przywiodły właśnie jęki kobiety.
– Mogę sobie pomarzyć. Gdzie mnie tam stawać w szranki, nie dorównam tym młokosom.
– Tego nie wiadomo. Co oni tam wiedzą? Młode to i głupie, choć zdaje się, że ten Tong’i smali do niej cholewki.
– Co? Ten smarkacz?! Pewnie zbałamucił ją jakimiś świecidełkami. A ja myślałem, że porządny z niego chłopak.
– Kto tam wie, co on umyśla. Nie ma co dociekać, chodź do karczmy. Stawiam.
Hŏ Saengwŏn poszedł, choć z oporem, jakoś go nie ciągnęło. Z kobietami nigdy mu się nie układało. Nie miał śmiałości, by którą zagaić, chował przed nimi dziobatą facjatę, a kobiety też patrzyły na niego krzywo, więc życie wiódł samotne i takie jakieś pogmatwane. Już na samą myśl o karczmarce czerwienił się jak żółtodziób, kolana mu miękły, tracił resztki animuszu. Wszedł do środka, w progu zobaczył Tong’i, był tam, a jakże! Sam nie rozumiał, skąd go nagle taka złość naszła. Nie mógł zdzierżyć, że popija sobie w jej towarzystwie, wpatruje się w nią podchmielony i głupio mizdrzy. Babiarz i pijak – co za wstyd! Stanął przed Tong’i, nie krył irytacji.
– Mleko ci jeszcze nie wyschło pod nosem, a w głowie ci wódka i baby! Wstyd tylko przynosisz kupcom! Mamy się jeszcze na ciebie zrzucać?
Tong’i wbił wzrok w Hŏ Saengwŏna. A ktoś się prosił? – mówił jego wzrok. Hŏ Saengwŏn nie wytrzymał, rozjuszony trzasnął chłopaka w twarz. Ten poderwał się wzburzony, ale Hŏ Saengwŏn ani myślał odpuścić, dalej ciskał słowami, musiał je z siebie wyrzucić.
– Gdzieś ty się chował, gałganie?! Gdzie twoja matka? Gdzie ojciec? Co by powiedzieli na takie błazeństwa? Jesteś kupcem, więc traktuj swój fach z powagą! A ty co? Zabawiasz się z babami! Wynoś się! Zejdź mi z oczu! Ale już!
Tong’i wybiegł, wyraźnie przybity. Hŏ Saengwŏn pożałował swoich słów. „Chyba przesadziłem” – pomyślał ponuro. – „Toż ja go właściwie nie znam, nie wypadało”.
– Co cię naszło? Przyszedł się napić, jak ty. Młody jest, to prawda, ale już nie dzieciak. Musiałeś go tak obsztorcować? I na co to było?
Karczmarka burknęła z przekąsem i szorstko dolała wódki.
– Młodym przyda się nauczka – Cho Sŏndal chciał obrócić wszystko w żart. – Przyznaj, wpadł ci w oko, co? Nie wolno bałamucić smarkaczy!
Sprzeczkę udało się zażegnać. Przez pewien czas Hŏ Saengwŏn sączył wódkę, nie odmawiał żadnej kolejki. Jakiś duch bojowy w niego wstąpił, nie wiedzieć skąd, naszła go też ochota, by się upić. A kiedy już poczuł, że w głowie mu szumi, zaczął rozmyślać, ale wcale nie o karczmarce, tylko o Tong’i. „Spójrz na siebie! Myślałeś, że ją odbijesz” – w duchu wyrzucał sobie głupotę i ganił bezlitośnie. Troska o chłopaka wzięła górę i pewnie dlatego, kiedy Tong’i wpadł zdyszany i zaczął go wywoływać, zerwał się bez namysłu i w pośpiechu wybiegł z karczmy.
– Saengwŏn! Wasz osioł zerwał się ze sznura, dostał jakiejś wścieklicy!
– To pewnie te smarkacze znowu go dręczą!
Tak, los osła leżał mu na sercu, ale teraz bardziej poruszyła go troska Tong’i. Biegł za chłopakiem, przeciął plac targowy, a kiedy ujrzał osła, poczuł w zamglonych oczach jakieś szczypanie.
– To robota tych gałganów, nie ma na nich siły – mruknął pod nosem Tong’i.
– Nie puszczę im tego płazem! Nie będą mi dręczyć zwierzaka!
Ten zwierzak spędził z nim połowę życia. Spał z nim w tej samej tawernie, ta sama poświata księżyca oświetlała go, gdy wędrowali od targu do targu. Towarzyszył mu od ponad dwudziestu lat, razem z nim się starzał. Przerzedzona, stercząca na wszystkie strony grzywa osła przypominała liche, rozrzucone w nieładzie włosy na jego głowie, oczy osła były tak samo wilgotne jak jego oczy i tak samo zbierała się w nich ropa. Krótki, wystrzępiony ogon podobny był do zużytej miotły, nie sięgał już nawet nóg, więc nie mógł nim odgonić much, nieważne, jak zamaszyście nim machał. Ileż to razy kazał wygładzić starte kopyta i przybić do nich nowe podkowy. Aż w końcu kopyta przestały odrastać, a z wytartych podków sączyła się strużka krwi. Ten osioł już z dala potrafił rozpoznać go po samym tylko zapachu. I wtedy wydawał z siebie przeciągły jęk, w którym radość mieszała się ze skargą.
Pogłaskał osła po grzbiecie, jak głaszcze się dziecko na pocieszenie. Ten wydął szeroko chrapy i prychnął donośnie. Ślina rozprysła się naokoło. Hŏ Saengwŏn kipiał ze złości. Dzieciaki musiały mu nieźle dokuczyć. Osioł drżał zlany potem, wciąż nie mógł się uspokoić. Wędzidło zwisało z pyska, siodło leżało porzucone na ziemi.
– Ach wy, wredne nicponie! – wrzasnął rozjuszony.
Na nic się to zdało. Dzieci rozpierzchły się już na wszystkie strony, te, które zostały na placu, przyglądały się z bezpiecznej odległości, przestraszone wrzaskiem Hŏ Saengwŏna.
– My mu nic nie zrobiliśmy. Zobaczył oślicę i coś w niego wstąpiło.
Zasmarkany wyrostek wykrzyknął z oddali.
– Uważaj na słowa!
– Widział, jak Kim Ch’ŏmji ją odprowadza, zaczął wierzgać, ryć ziemię kopytami, parskać, skakać, jakby go jakiś giez ukąsił. My tylko patrzyliśmy, a bo było na co patrzeć. Sam pan spojrzy na jego brzuch.
Wyrostek krzyknął nadąsany, po czym parsknął śmiechem. Hŏ Saengwŏn poczuł, jak jego twarz oblewa jakaś gorąc. Stanął obok osła, musiał zasłonić jego brzuch przed wzrokiem gapiów. „Głupie oślisko! Na stare lata chuć go wzięła...” – wymamrotał. Śmiech dzieciaków rozjuszył go, nie mógł go zdzierżyć, chwycił jakiś badyl i rzucił się za nimi w pogoń.
– Łap nas, łap! Mańkut myśli, że nas złapie!
Dzieciaki rozpierzchły się w mgnieniu oka, był bez szans. Taki mańkut nikogo nie złapie. Cisnął badyl na ziemię. Wódka zaszumiała mu w głowie, znów zalała go jakaś dziwna gorąc.
– Daj sobie spokój, ruszajmy! – odezwał się Cho Sŏndal. – Za tymi gałganami bez końca można się uganiać. Te wyrostki, co po targach się szwendają, gorsze są nawet od miejscowych cwaniaków.
Cho Sŏndal i Tong’i dopięli paski siodeł i zaczęli na nich układać towar. Najwyższy czas, bo słońce schodziło już niżej i niżej.
Od ponad dwudziestu lat Hŏ Saengwŏn przemierzał wiejskie targi, gdzie sprzedawał tkaniny. I przez tych dwadzieścia lat rzadko kiedy zdarzało mu się ominąć targ w Pongp’yŏng. Krążył po całej okolicy, bywał w Ch’ungju i w Chech’ŏn, docierał nawet do Yŏngnam, aż na południe półwyspu, na ogół jednak trzymał się Pongp’yŏng, chyba że musiał udać się po zakup nowych materiałów na północ, aż do Kangnŭng.
Dzień targowy odbywał się co pięć dni, więc wędrował z miejsca na miejsce i każdy wiedział, że prędzej księżyc nie wzejdzie, niźli on miałby nie dotrzeć na czas. Szczycił się, że pochodzi z Ch’ŏngju, a jednak ani razu nie odwiedził swoich stron rodzinnych. Jego wymarzonym domem były góry, rzeki, wszystkie te piękne krajobrazy, które towarzyszyły mu w drodze od jednego targu do drugiego, przez kolejne wsie i miasteczka. A kiedy po wielu godzinach dreptania noga za nogą zbliżał się do jednego z takich miasteczek, kiedy jego narowisty osioł wydawał z siebie donośny, przeciągły ryk, kiedy w dodatku panował już półmrok i w ciemnościach migały światła lamp, Hŏ Saengwŏn czuł, jak jego serce przyspiesza, czuł to zawsze, niezmiennie.
Za młodu Hŏ Saengwŏn żył oszczędnie i zdołał odłożyć niewielką sumkę, ale kilka lat temu podczas Festiwalu Buddyjskiego³, jaki odbywał się w jednym z okolicznych miasteczek, roztrwonił wszystko w trzy dni, wydał na zabawę i zakłady. Gotów był nawet sprzedać swojego osła, zacisnął jednak zęby i porzucił tę myśl, bo co jak co, ale osła nie mógł się pozbyć, za bardzo się z nim zżył. I tak oto zatoczył koło i zaczął znowu sprzedawać na targach swój towar. „Jakie to szczęście, że ciebie nie sprzedałem” – powtarzał, kiedy wraz z osłem uciekał z miasteczka. Szedł zalany łzami i co rusz głaskał czule grzbiet zwierzęcia. Tonął w długach, wiedział, że żadnego majątku już nie zbierze. Krążył więc kolejno po targach, żeby zarobić przynajmniej na coś do jedzenia.
Tak się niby dobrze zabawił, ale jakoś nie zdołał podbić serca żadnej kobiety. Takie oziębłe mu się wydawały, takie bezduszne. Smutek go ogarniał na myśl, że z żadną się nie zwiąże i pisane mu życie samotne. Bliski był mu tylko jego osioł, od początku, zawsze.
Choć kiedyś był jeszcze ktoś, kto głęboko zapadł mu w sercu. Coś takiego przeżył tylko raz, nigdy wcześniej, nigdy później. Był wtedy młody, dopiero co zaczął parać się handlem w Pongp’yŏng, i po tylu latach, ilekroć przywoływał to wspomnienie, czuł, że dla tej jednej chwili warto było żyć.
– Wtedy też świecił księżyc... Nawet teraz, po tylu latach, wciąż nie rozumiem, jak to się stało.
Hŏ Saengwŏn zamierzał po raz kolejny opowiedzieć tę historię. Cho Sŏndal, wierny towarzysz, słyszał ją już wielokrotnie. Wiedział jednak, że nie może pokazać, jak bardzo mu się znudziła. Hŏ Saengwŏn z kolei udawał, że niczego się nie domyśla i, jakby nigdy nic, zaczął snuć swoją opowieść.
– W sam raz na tę księżycową noc.
Hŏ Saengwŏn zerknął na Cho Sŏndala, bynajmniej nie szukał wymówki, naprawdę wzruszył się widokiem księżyca, który osiągnął pełnię dzień, może dwa dni temu, utracił już swoją obfitość i teraz roztaczał miękką, delikatną poświatę. Miał im towarzyszyć do Taehwa, siedemdziesiąt _li_ wędrówki przez dwa wzgórza, przez strumień, rozciągające się po horyzont pola, leśne ścieżki. Szli wzdłuż zbocza, musiało być po północy, w głębokiej ciszy słychać było oddech księżyca, wisiał nad nimi, zdawać się mogło, że żyje i jest tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki. Poświata księżyca oblała liście fasoli i łodygi kukurydzy intensywną barwą zieleni. Całe zbocze pokrywały pola gryki, a w zamglonym świetle księżyca rozkwitające kwiecie wyglądało jak rozrzucone kryształki soli, swym widokiem zapierało dech w piersiach. Czerwone szypułki gryki, delikatne jak ich woń, lekkie, coraz lżejsze stąpanie osłów. Droga była teraz wąska, więc mężczyźni wsiedli na osły i jechali jeden za drugim. Dzwonki, zawieszone na uzdach, niosły się lekko po polach gryki. Hŏ Saengwŏn jechał na przodzie, Tong’i zamykał pochód, więc właściwie go nie słyszał, nie nudził się jednak, miał swoje własne, miłe wspomnienia.
– To była właśnie taka noc jak dzisiaj. Dzień targowy dobiegł końca, chciałem przenocować w przydrożnej gospodzie, na klepisku, ale podłoga była brudna, duchota straszna doskwierała, nie mogłem zasnąć. W środku nocy wstałem i poszedłem nad strumień, chciałem się wykąpać. Przez te wszystkie lata Pongp’yŏng nic się nie zmienił, gdzie nie spojrzeć, same pola gryki, wszędzie białe kwiaty, ciągną się aż nad brzeg strumienia. Pomyślałem, że tam się rozbiorę, na kamieniach, ale księżyc jasno przyświecał, zmieniłem zdanie i poszedłem na tyły młyna, do przybudówki. Oj, dziwny jest ten świat. Patrzę, a tam córka starego Sŏnga. Najurodziwsza panna w całej okolicy.
– Widać, było tak pisane...
– Widać – odparł Hŏ Saengwŏn, przez jakiś czas ćmił tylko papierosa, jakby ważył słowa. Woń liliowego dymu rozproszyła się i wsiąkła w czerń nocy. – Wiem, że nie na mnie czekała, właściwie to nie czekała na nikogo. Płakała. Domyślałem się dlaczego. Rodzina Sŏngów popadła w tarapaty, musiała sprzedać cały majątek i opuścić dom. Jak miała się nie martwić? Była córką Sŏnga, ją też czekał ten los. Rodzina chciała wydać ją za mąż, zaczęła szukać kandydata, ale ona na to, że nie wyjdzie za mąż, za nic na świecie. Eh, nic tak nie rozczula mężczyzny, jak dziewczyna we łzach. Na początku była zmieszana, ale szybko uległa, pewnie przez te swoje troski, więc zaczęliśmy rozmawiać i... no wiesz... To była niezwykła noc, aż strach pomyśleć, jak bardzo niezwykła.
– Następnego dnia uciekła do Chech’ŏn, prawda?
– Rodzina wyniosła się po kilku dniach, przed kolejnym dniem targowym. Na targu aż huczało od plotek. Ludzie gadali, że rodzina pewnie sprzedała ją do karczmy, że w jej położeniu tylko na to mogła liczyć. Ile to razy schodziłem targ w Chech’ŏn, nigdzie ani śladu, jakby zapadła się pod ziemię. Widziałem ją tylko raz i to był ostatni raz. To dlatego ciągnie mnie do Pongp’yŏng, dlatego tam ciągle wracam. Pół życia minęło, a ja nie mogę zapomnieć.
– Los się do ciebie uśmiechnął. Mało kto może liczyć na taki łut szczęścia. Przeważnie trafia nam się jakaś brzydka baba, rodzą się dzieciaki, mnożą kłopoty... Na samą myśl ciarki przechodzą. Choć, muszę przyznać, takie życie kupca wędrownego na stare lata daje nieźle w kość. Dlatego ja się wycofuję, pociągnę jeszcze tylko do jesieni. Otworzę jakiś mały sklepik w okolicach Taehwa i sprowadzę rodzinę. Takie człapanie przez cały rok na okrągło może człowieka wykończyć.
– Ja tam będę szedł, aż wyzionę ducha, będę szedł przed siebie, patrzył na księżyc... Chyba, że spotkam tę dziewczynę z dawnych lat...
Z górskiej ścieżki weszli teraz na szeroki trakt. Tong’i dołączył i wszyscy jechali ramię w ramię.
– Ty, Tong’i, młody jeszcze jesteś, wszystko przed tobą – odezwał się Hŏ Saengwŏn. – W karczmie poniosło mnie, moja wina, nie miej mi za złe.
– Ani myślę! To ja się wygłupiłem. W mojej sytuacji o ożenku mogę sobie pomarzyć. Mamą muszę się zająć, tylko ona się liczy.
Tong’i przypomniał sobie słowa Hŏ Saengwŏna, przygnębiony odezwał się ściszonym głosem:
– Zabolało mnie, co powiedzieliście wtedy. Bo ja nie mam ojca. Mam tylko mamę.
– Zmarł?
– Od początku nie miałem.
– Widział kto co takiego!
Hŏ Saengwŏn i Cho Sŏndal wybuchli śmiechem, ale Tong’i nie dał się zbić z tropu, ciągnął z poważną miną:
– To prawda. Nie chciałem nic mówić, bo to wstyd. Mama wydała mnie na świat, kiedy z rodziną mieszkała we wsi, w pobliżu Chech’ŏn, byłem wcześniakiem. Wyrzucili ją z domu. Wiem, jak to dziwacznie brzmi, ale nigdy nie widziałem ojca, nie wiem, gdzie żyje.
Przed nimi wyrosło wzgórze, więc zsiedli ze swoich osłów. Wzniesienie było wyboiste, nie dało się rozmawiać, przez jakiś czas szli w milczeniu. Kopyta osłów ślizgały się co rusz po nierównej powierzchni. Hŏ Saengwŏnowi brakowało tchu, często przystawał, by dać odpocząć nogom. Ilekroć pokonywał wzgórze, tylekroć jego wiek dawał mu się we znaki. Jakże zazdrościł młodym, takim jak Tong’i. Pot zalewał mu całe plecy.
Zeszli ze wzgórza prosto nad szeroki strumień. Drewniane kłody prowizorycznej kładki podmyły silne ulewy, musieli przeprawić się wpław. Zdjęli spodnie, zarzucili je na plecy i przywiązali tasiemkami. Na wpół nadzy wyglądali dosyć cudacznie, kiedy wchodzili do wody. Jeszcze przed chwilą Hŏ Saengwŏna zalewał pot, teraz czuł, jak lodowaty strumień, wyziębiony przez noc, przenika w kości.
– Więc kto cię chował?
– Mama wyszła za mąż, nie miała innego wyjścia, otwarła też szynk. Mój ojczym pił na umór i okazał się zwykłym łajdakiem. Zaczął mnie tłuc, jak byłem jeszcze dzieckiem, nie było dnia spokoju. Mama próbowała mnie bronić, wtedy ją kopał, bił, groził nożem, nie dało się tak żyć. Wyniosłem się, jak skończyłem osiemnaście lat, od tamtej pory handluję na targach.
– Tak mi się zdawało, że dojrzały jesteś na swój wiek, teraz wiem, jak wiele przeszedłeś.
Woda była głęboka, sięgała pasa. Nurt napierał, stopy ślizgały się na kamieniach, Hŏ Saengwŏn czuł, że w każdej chwili może stracić równowagę. Cho Sŏndal ze swoim osłem szli szybciej, już prawie przeprawili się na drugi brzeg. Tong’i czuwał nad Hŏ Saengwŏnem, obaj zostali daleko w tyle.
– Rodzina mamy pochodzi z Chech’ŏn?
– Raczej nie. Nie chciała powiedzieć, ale słyszałem, że z Pongp’yŏng.
– Z Pongp’yŏng? A jak twój ojciec miał na nazwisko?
– Skąd miałbym wiedzieć? Nie chciała powiedzieć.
– No tak, trudno się dziwić.
Hŏ Saengwŏn wymruczał te słowa pod nosem, poczuł, jak oczy zachodzą mu jakąś mgłą, zaczął mrugać powiekami, postawił nieostrożnie stopę, zachwiał się i runął prosto w wodę. Ciskał się w panice, a im więcej się ciskał, tym trudniej było mu się podnieść. Tong’i z krzykiem rzucił się za nim na ratunek, bo nurt był silny i zaczął go znosić. Hŏ Saengwŏn, cały przemoczony, wyglądał żałośniej niż pies ociekający wodą. Tong’i uniósł go lekko i wziął na barana. Mokre ubranie Hŏ Saengwŏna ważyło swoje, ale on sam był niewielkiej postury, więc silne, młode plecy Tong’i nie czuły żadnego ciężaru.
– Znowu ci biedy napytałem. Nie wiem, co się dzisiaj ze mną dzieje.
– Tym się nie martwcie.
– A jak ci się zdaje, twoja mama myśli czasem o twoim ojcu?
– Mówi, że chciałaby go spotkać.
– A gdzie ona teraz jest?
– W Chech’ŏn, przeniosła się tam, jak rozeszła się z moim ojczymem. Myślę, żeby jesienią sprowadzić ją do Pongp’yŏng. Zacisnę zęby i jakoś nas utrzymam.
– Na pewno. Dobrze to wymyśliłeś. Jesienią, powiadasz?
Ciepło pleców Tong’i przenikało przyjemnie w jego kości. Wyszli na brzeg, a on poczuł jakiś smutek, chciał, żeby Tong’i poniósł go jeszcze trochę.
– Saengwŏn! Co w ciebie dzisiaj wstąpiło?
Cho Sŏndal wybuchnął śmiechem na widok przyjaciela.
– To przez tego źrebaka... Zacząłem o nim myśleć i straciłem równowagę. Nie mówiłem ci? To stare oślisko doczekało się potomstwa. Pokrył dorodną klacz z Kangnŭng. Nie ma nic bardziej uroczego niż małe osiołki. Ach, te osiołki. Strzygą uszkami, śmigają drobnym truchtem, nie znajdziesz urokliwszych stworzeń. Czasami nadkładam drogi, żeby je zobaczyć.
– Musi to być jakiś dorodny źrebak, skoro tak cię urządził.
Hŏ Saengwŏn osuszył trochę ubranie, włożył je na siebie. Szczękał zębami, dygotał cały, było mu przeraźliwie zimno, ale, nie wiedzieć czemu, na sercu było mu lekko.
– Spieszmy do tawerny. Na podwórzu rozpalimy ognisko, ogrzejemy się przy nim, wypoczniemy. Osły napoimy ciepłą wodą. Jutro wyruszamy do Taehwa, na targ, a potem do Chech’ŏn.
– Wy też do Chech’ŏn? – Tong’i był zaskoczony.
– Dawno tam nie byłem. Czas złożyć wizytę. Wybierzesz się ze mną, Tong’i?
Ruszyli, Tong’i trzymał witkę w lewym ręku. Był mańkutem. Nie umknęło to uwadze Hŏ Saengwŏna, którego wzrok już od tak dawna zawodził.
Ruszył raźno, a wtedy dzwonek, zawieszony na uździe osła, wydał czysty, skoczny dźwięk, który rozniósł się po polu zielenią.
Księżyc schodził za horyzont.PRZYPISY
Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.
¹Słowo „saengwŏn” jest tytułem stosowanym w kulturze dawnej Korei w odniesieniu do mężczyzn w podeszłym wieku, którzy mogli poszczycić się wykształceniem bądź też wywodzili się z rodziny uczonych; zastępuje on imię głównego bohatera i funkcjonuje jako przydomek.
² _Li_ – koreańska jednostka długości, odpowiada ok. 500 metrom.
³ Festiwal Buddyjski (kor. _paekchung_) – święto buddyjskie, odprawiane piętnastego dnia siódmego miesiąca według kalendarza księżycowego.