Gdy oślica ujrzała anioła - ebook
Gdy oślica ujrzała anioła - ebook
Debiutancka powieść Nicka Cave'a o dążeniu do zrozumienia siebie i świata, o walce z samotnością i przeciwnościami losu.
Euchrid, kaleki chłopiec z religijnej społeczności, zostaje odrzucony przez najbliższych. Jego inność nie mieści się w wąskich ramach prowincjonalnego świata, przez co musi samotnie mierzyć się z wyzwaniami, które stawia przed nim życie.
Nick Cave kreuje wizjonerski, pełen symboli i oryginalnych metafor kosmos. Jego poetycka opowieść wciąga od pierwszej strony.
Gdy oślica ujrzała anioła to niezwykle oryginalne dzieło nie tylko dla fanów muzyki Australijczyka. Po raz pierwszy opublikowana w 1989 roku, ukazuje się teraz w odświeżonym przekładzie Jerzego Łozińskiego.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367515306 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
24 Tedy stanął Anioł Pański na ścieżce u winnicy między dwoma płoty.
25 A widząc oślica Anioła Pańskiego, przyciskała się do płota, tak iż przyparła nogę Balaamową do ściany; a on znowu ją bił.
26 Potem Anioł Pański szedł dalej, i stanął na miejscu ciasnem, gdzie nie było drogi do ustąpienia na prawo ani na lewo;
27 A widząc oślica Anioła Pańskiego, padła pod Balaamem; i rozgniewał się Balaam wielce, a bił oślicę kijem.
28 Zatem otworzył Pan usta onej oślicy, i rzekła do Balaama: Cóżem ci uczyniła, żeś mię bił już po trzy kroć?
29 I rzekł Balaam do oślicy: Iż ze mnie szydzisz; bym był miał miecz w ręku swych, byłbym cię teraz zabił.
30 Tedy oślica rzekła do Balaama: Azażem ja nie oślica twoja, na którejś jeżdżał, jakoś mię dostał, aż do tego czasu? A on rzekł: Nigdy.
31 Wtem otworzył Pan oczy Balaamowe, że obaczył Anioła Pańskiego, stojącego na drodze, i miecz jego dobyty w ręce jego; tedy skłoniwszy się, pokłonił się twarzą swoją.
Księga Liczb 22Trzy brudne kruki, krążąc, jeden tuż za drugim, wykrawają okrąg na pomarszczonym, zatroskanym niebie, a ich wartka, ciemna obręcz błyska między gęstymi płatami dymu.
Tyle czasu powała doliny była jasna i błękitna, ale teraz, na miły Bóg, huczy. Z miejsca, gdziem zaległ, chmury mają wygląd prehistoryczny: bekające wielkie bestie bez oblicza, które przewalają się i giną, jak tam w górze.
I te kruki – ciągle fruną, ciągle krążą, tyle że bliżej – bliżej teraz – bliżej mnie samego.
Te ospałe kruki to ptaki śmierci. Rzucały na mnie cień przez całe moje życie. Dopiero jednak teraz potrafię włączyć je, kruki, w nie, życie. Oczyma moimi.
I myślę, że w tym miękkim, ciepłym kręgu błota potrafiłbym nawet sobie przypomnieć, jak się zasypia, gdyż rytmy moje zaczynają się zmieniać. Zaiste.
Wsysany przez dziąsła tego bezzębnego grobu, pogrążam się oto w topieli, w tej jamie, chociaż strach jest we mnie, że zamoknie ręka moja mordercza. A gdy tak mówię, dwa kruczyska uwięziły oczy moje, niczym dwie fałszywe pensówki, które toczą się i czekają, podczas gdy przewalający się dym wiruje i rozmywa w górze, i widzę ja, że się ściemnia i że już ze mnie pozostała tylko ćwiartka – mniej! – czy prawie i stale jej ubywa.Tam w dole! Ach, dolino!
Dwa rozkraczone kolana okolicy unoszą się i rozwierają, aby ukazać bruzdę. Mkniemy ku nadgryzionej pachwinie, gdzie na drżących stokach rosną drzewa obarczone ciężkimi pnączami. Niektóre zwieszają się w dolinę pod niebezpiecznym kątem, a spłoszone korzenie sterczą z gleby, boleśnie obciążone pełzającym brzemieniem, które spaja, wiąże i obwisa. Ów spleciony pełzacz, owe drzewa, wszystkie zespolone i wczepione w ziemię przez winorośle.
Gdy, jak to kruki, podążamy wzdłuż doliny z południa na północ, suniemy nad jej główną drogą, wijącą się doliną po jej płaskim brzuchu. Z tej wysokości może wydać się wstążką, gdy mijamy pierwsze setki akrów kopcącej się trzciny.
Dziś mamy pierwszą noc sezonowego „wypalania”, co jest wydarzeniem bardzo ważnym i świętowanym w dolinie Ukulore, gdy ludzie z miasta wylęgają na wysokie pola, aby oglądać, jak ściana ognia odziera trzcinę z jej zbędnego listowia, z jej „śmiecia”. Tej nocy jednak dziwnie spokojnie jest na polach: mokre worki i pałki na węże beztrosko porzucone, skry i szary popiół niesione w ciszy przez niski wiatr.
Rafineria cukru rozłożyła się przy wschodnim zboczu jakąś milę za miastem. Słychać ciągły łoskot maszyn. Wózki – niektóre puste, inne na pół załadowane – zastygły zapomniane na szynach.
Fruniemy dalej, nad miasto, gdzie pordzewiałe dachy z blachy falistej tłoczą się gęściej, gdzie widać z góry plac zabaw, gmach sądu, Memorial Square.
A w centrum placu, w samym sercu doliny, marmurowa urna zawierająca relikwie proroka pęka i kruszy się pod uderzeniami trzech młotków.
Grupa żałobników w czerni, głównie kobiet, przygląda się zniszczeniu pomnika. Jakże zawodzą, jakże zgrzytają zębami! Widzicie tego wielkiego marmurowego anioła, na jego twarzy święte skupienie, we wzniesionej dłoni pozłacany sierp? Zwalą i jego?
I dalej nad ruchliwym centrum, nad pulsującym sercem miasta, gdzie kobiety lamentują niczym przy zwłokach, rozdrapane piersi, pokrwawione knykcie. Spójrzcie, jak wachlują ulice, dzikie, czarne gesty, włosiennica sukien skręcona przez błagalne ruchy i spazmy!
Stąd, z wysokości, wyglądają jak naziemne ptaki.
Raz jeszcze okrążamy te żałobne istoty, a potem dalej nad posępnym miastem, nad gromadką przyczep, w których mieszkają ścinacze trzciny, żyjący wedle rytmu zbiorów. W tej mrocznej godzinie zostały tu tylko kobiety i dzieci. Stoją w oknach, na szybach pojawiają się i znikają widma ich oddechów, one zaś wsłuchują się w dźwięk silników mężowskich aut, oddalających się na północ, a potem ginących w szeleście i chrzęście pól.
Dalej jednak, dalej, czy może skrzydła już zmęczone, bracia?
Dalej nad Maine Road, aż cztery mile za miastem, a dwie przed północnym skrajem doliny, gdzie trzcina znienacka zatrzymuje się przed drutami kolczastymi. Widać pikapy, ciężarówki, auta, jak toczą się drogą, a spod ich kół wzbijają się kokony czerwonego pyłu, i toczą ku wysmołowanym ruderom ze sklejki. Tu żyją wyrzutki, menele, górskie śmiecie.
Samotna chata na wysypisku płonie i płonie, spluwając purpurowymi płomieniami w rozedrgane powietrze.
Choć skrzydła zmęczone, lećmy jeszcze dalej.
Za chatą ziemia mięknie, robi się grząska, a z mokradła wyrasta krąg roślinny: wysokie drzewa wydźwigające się spomiędzy perzu i dereni, dźwigające na swych drewnianych barkach baldachim splecionych pnączy.
Tu nurkujemy, tu koszący lot, bo to nasze trzęsawisko.
Gdy przemykamy nad splątaną koroną drzew, widzimy, jak pod nią migają skierki pochodni; wąska wstążka ogników poruszająca się ku centrum kręgu.
A w samym środku bagniska polana, okrągła niczym talerz, niczym koło w środku koła, misa grząskiego błota, miękkiego, czarnego i parującego, dostatecznie wielka, aby pochłonąć krowę. Rozbłyska ciemno, gdy przelatujemy. Ale stop! Wiraż! W koło! Spójrzcie, kto leży na tej błotnej paterze, zwinięty niczym noworodek! Patrzcie, jak kości napierają na skórę! Jak unoszą się żebra przy każdym oddechu! Spójrzcie, jak leży nagusieńki. I jaki nieruchomy!
Tylko to oko.
Obraca się w swym oczodole i przywiera do nas.
Zastygamy w ruchomym kole.I
W dzień ich narodzin to jego brat rozerwał membranę, i jak gdyby ten samotniczy akt asercji miał być au rebours precedensem dla inercji jego życia, Euchrid, wtedy bezimienny, następował na pięty bratu i wyśliznął się na świat w glorii niezaproszonego gościa.
Południowe słońce wirowało na niebie niczym płynny grom, łomocząc w blaszany dach i wysmołowane ściany z dykty. Wewnątrz w otoczeniu zmyślnych pułapek ze sprężyn i żelaza siedział przy stole Pa i, z racji upału ociekając potem, oliwił sidła, na próżno usiłując zamknąć uszy na pijackie wrzaski żony, która rozwalona i rozdarta leżała na tylnym siedzeniu starego, spalonego chevroleta. Prawdziwa to była duma śmietniska, ów samochód, na słupkach z cegieł ustawiony za ruderą niczym wielka skorupa, zrzucona przez ogromnego robala.
I tak pośród skrzętnych wysiłków Pa jego zapijaczona małżonka darła się na przekór cudowi, który nabrzmiewał i wierzgał w jej wnętrzu, podczas gdy ona wsysała się w butelkę Czystego Jezusa, kołysząc chevym na resorach, wrzeszcząc, krzycząc, pojękując: „Pa! Pa-a! P-a-a!”, aż wreszcie usłyszała, jak otwierają się drzwi chaty, a potem zamykają, wtedy mogła już bowiem porzucić poranek i zapaść w nieświadomość.
– Zbyt naprana, żeby przeć – miał potem objaśnić Euchrida Pa.
Oswobodził butelkę trunku z brudnego uścisku, gdyż Ma nawet nieprzytomna ze wszystkich sił trzymała się flaszki, i umiejętnie rozbił ją o zardzewiały tylny zderzak.
Biorąc intuicję za położną, a długi kawałek szkła traktując jako skalpel, rozpostarł nieprzytomną żonę i polał jej intymne części obierzynówką. I popłynął z ust jego ciąg przekleństw, i buczały w powietrzu wszystkie letnie insekty, i stało słońce na niebie bez jednej chmurki, gdy z piekielnym jazgotem i chlustem wód wytoczyły się na zewnątrz dwa śluzowate tłumoki.
– Chryste! Dwa! – wrzasnął Pa, ale jeden wkrótce umarł.
W budzie spoczywały obok siebie na stole dwie skrzynki po owocach wyłożone gazetami. Sidła ustąpiły im miejsca i zawisły na ścianach.
Dwa pudełka, a w każdym dzieciak. Pa łypał na nie okiem.
Żaden nie wydał z siebie dźwięku, oba leżały spokojnie na plecach, goli jak dzień powszedni, z oczyma szeroko otwartymi i myszkującymi. Pa wydobył z kieszeni spodni ogryzek ołówka, mrużąc oczy, nachylił się nad szkrabami i od strony stóp nakreślił na pierwszym „1”, a następnie pośliniwszy koniuszek rysika, na kołysce Euchrida napisał „2”. Zrobiwszy to, wyprostował się, cofnął i popatrzył na jednego i drugiego, a oni odpowiedzieli mu szczerym spojrzeniem.
Mieli dziwne oczy o kształcie migdałów z lekko napuchniętymi górnymi powiekami, prawie bez rzęs, tak jasno niebieskie, że niemal różowe, uważne, czujne, ani na chwilę niezastygające: przeciwnie – wydawało się, że pływają, te rozgadane oczy, pływają i wibrują w oczodołach bez brwi.
Mały Euchrid zakaszlał krótko i sucho, różowy języczek pokazał się na dolnej wardze i zaraz schował. A wtedy dzielny pierworodny jakby czekał na znak i rozpoznał go w cichym kaszlnięciu Euchrida, zamknął oczy i zapadł w sen, z którego nigdy się nie obudzi.
– Bywaj, braciszku – mruknął jam do siebie, kiedy się osuwał, i przez dobrą minutę dumałem, że także i ja zatonę, tak kurewsko zimna była jego śmierć.
Wtedy spokojne powietrze nocne rozpruł głos kurewstwa, jej, mojej matki, Ma, w chrapliwym złorzeczeniu drący się przez istny anus obsceniczności, podczas gdy pięść waliła w ścianę chevroleta: „Dzie moja flaszka?!”.
– Dzie mooo-ja flaaaszka?!
Pa naprędce zainstalował dwa ograniczniki na wysokości mych kostek i piersi, zmuszając tym samym, bym w mej skrzynce – kołysce mojej – zachował pozycję horyzontalną, aliści przeniknięty przemożną potrzebą, aby zerknąć, dokąd tak spieszno było memu bratu, iż tak impulsywnie wystartował w Wieczność, nieustannie ponawiałem próby, by unieść głowę i chociażby przez chwilkę na niego zerknąć.
Skoro ciśnięto mnie w Życie bez uprzedzenia, wyrwawszy z upojnego balsamu wód płodowych – ach, ta otulina, w której pławilibyśmy się bez końca! – i zostawiwszy oszołomionego traumą narodzin, to – jak łatwo zrozumiecie – moje pojęcie o owej ostatecznej Zagadce było nader ubożuchne. Skąd, pytam, miałem wiedzieć, jak cholernie śmiertelna jest Śmierć?
Tak czy owak, chociaż wiłem się i wyciągałem szyję, więzy nie chciały ustąpić, nie, ani trochę, w końcu więc porzuciłem wszelką nadzieję. Umęczony i wyczerpany, leżałem i myślałem, zaiste, myślałem o mym uświęconym bracie, który leżał w owocowej skrzynce obok, myślałem, jak, u diabła, ma się dostać do Nieba, jeśli jego kłopoty z wyrwaniem się z pęt były chociażby w połowie tak wielkie jak moje.
Tymczasem w trakcie owej pierwszej, wielkiej, czczej, ale ostatecznie brzemiennej w skutki walki udało mi się wyrwać malutką rączkę i knykciem wielkości pędraczka wystukałem wiadomość, do czego wykorzystałem złożony z drgnięć, kopnięć i przerw kod, który opracowaliśmy z bratem, pławiąc się w szemrzących wodach łona.
_Nie_zapomnij_o_swoim_braciszku_odpowiedź_
On tymczasem nie odpowiadał. Zastukałem ponownie, tym razem dodając na końcu „błagam”, ale i to nie pomogło. Błagam. Niezrażony, poinformowałem go, jakie jest życie, wypytując, czy po śmierci zyskał może jakieś nowe zdolności. Moje sygnały robiły się coraz bardziej natarczywe i niepowiązane. Bezowocne stuki brzmiały pusto i samotnie, gdy żadna nie przychodziła na nie odpowiedź.
_Życie_jest_marne_czy_piekło_także_czy_możesz_fruwać_ piek_pier_mocy_
W końcu opanowałem się i małym paluszkiem, otartym i ociekającym, wystukałem o wnętrze pudełka ostatnią już wiadomość.
Nadeszła noc – wiem to teraz – kiedym tak jednak leżał skrępowany, zawieszony w samotności, z rosnącą grozą patrząc, jak gaśnie bolesne światło dnia, i nasłuchując dziwacznej muzyki ciemności – rechoty, wycia, tupoty, mrożące krew w żyłach wrzaski – myślałem, że nadszedł koniec świata.
Nastał dzień Sądu Ostatecznego, a jedyne, co mogłem zrobić, to leżeć – cóż, zdaje się, że dokładnie to robiłem – leżeć, pozwalając, by połknęła mnie mroczna śmierć, podczas gdym czekał na Arkę Jego Testamentu, błyskawice, głosy, gromy, trzęsienie ziemi i straszliwy grad.
Mój świat z wolna poszarpał się na strzępy trwogi i czarnych cieni i kiedy nic już więcej nie mogłem zobaczyć, jeno mrok ciemny jak smoła, usłyszałem złowieszcze kroki, ołowiane i nierówne, jak wstępują na werandę i zatrzymują się przed drzwiami.
Skuliłem się w swym pudle.
Rozległ się obrzydliwy skowyt, drzwi poleciały z hukiem do środka i zatrzęsły się w zawiasach, odpowiadając na „jebane drzwi”, eksplozja białego światła, drzwi trzepoczą, okropne beknięcie – i macierz moja głową do przodu wtoczyła się do pokoju, na ślepo przeleciała mimo mnie i zniknęła po drugiej stronie.
Jedna naga żarówka zwisała z sufitu wprost nad moją kołyską. Bulwa pulsowała gorącem, oślepiająca i hipnotyczna, a jam leżał na plecach i z rosnącym niepokojem obserwowałem mnożącą się gęstwę nocnych owadów, które skupiały się wokół mruczącego centrum fascynacji. Bezradny patrzyłem, jak co, powiedzmy, minutę roznamiętniona ponad miarę ćma, komar czy mucha zderza się ze śmiercionośną bańką, spopielając swe skrzydełka i cienkie jak włoski odnóża. Ów czczy zapał kończył się rozpaczliwym upadkiem, którego nieuchronną metę stanowiła skrzynka, gdzie leżałem. Wijące się owadzie kadłubki zapełniały moją kołyskę, ginęły upiorną śmiercią, te ich ostatnie podrygi w całej swej wrzaskliwej potworności rozgrywające się na moich oczach i wreszcie kres owych istot ograbionych z życia, skamieniałych.
Wiedziałem chyba, dlaczego mój nieodżałowany brat się poddał. Nie było już w nim Życia. Tylko Śmierć.
No cóż, potem dzień powrócił. Wyłaniające się słońce wrzaskami maślanego światła zalało wschodnią flankę, budząc całą dolinę do napuszonego jazgotu.
Dwa kruki rechotliwie naśmiewały się z nieba. Między pagórkami zawył dziki pies. Mogłem posłyszeć pisk wygłodniałych kurcząt. Gdzieś niedaleko zawodził w desperacji muł. Słyszałem idiotyczne trele skowronka. Pszczoły buczały z powagą.
Cały świat dokoła mnie domagał się uwagi.
Z brzucha doliny doleciał odgłos dzwonów. Zaskrzeczała ropucha. Bzyknęła mucha. Rozdarł się klakson samochodu sunącego Maine.
Cały świat wokół mnie domagał się, aby poświęcić mu uwagę. To czas, gdy wszystkie pisklaki i kurczęta, źrebięta i cielęta, jagnięta, prosiaki i dzieci skupiały na sobie uwagę.
Ja rozpaczliwie wręcz jej potrzebowałem. Rozpaczliwie. Rozpaczliwie potrzebowałem pożywienia. Moje ciało marzyło o tym, by je podtrzymano przy życiu. Jak długo przyjdzie mi czekać? Nie wiecie? Czyż nie powiedziałem wam, że jestem naprawdę kurewsko głodny?
Zastanawiałem się, czy nie spożyć jednego lub dwóch usmażonych owadów, które spoczywały na mym brzuszku… ale nie…
Postanowiłem, że raczej podniosę trochę wrzawy – przywabię uwagę mych opiekunów w sposób normalny u wszystkich głodnych, zaniedbanych dzieci, nabrałem więc powietrza w płuca i zawyłem, zawyłem, darłem się, wrzeszczałem, piekliłem, krzyczałem coś w rodzaju: „Jeść!”, „Żreć!”, „Cyca!”, a jednocześnie szarpałem się i kopałem pod mymi nieustępliwymi więzami, tak pomysłowo zadzierzgniętymi przez Pa – prawdziwy mistrz wnykowy – że każde kopnięcie i szarpnięcie mego niemowlęcego ciałka zaciskało je jeszcze bardziej, wystarczyła zatem minuta, by ruchy mej małej postaci zostały ograniczone do lekkich przemieszczeń pośladków, dzikiego przewracania oczyma, wywalania języczka i, oczywiście, harmidru słów – ach, jakże spływały z mego języka – ach, jak wylewały się z moich usteczek – wielkie, krwiste słowa wyrwane z jamy mego brzucha: „Dawać jeść!”, „O, Śmierci, czy to musi być z głodu?!” i „Nakarmić mnie, kurwa, ale już” – i wiecie, wiecie co? – na przekór wszystkim mym podrygom i wrzaskom – wyciom i piskom, buhajowym rykom i kwileniom – pomimo tego wszystkiego – wiecie co?
Nie wydałem nawet najmarniejszego pisku – żadnego odgłosu z mojej skrzynki, mojej kolebki.
Tak, nie wydałem nawet najlżejszego pisku.
Oburzonym był tym odkryciem. Oszukany. Udupiony.
Samotnym był.
Jedyną wolną rączką udarłem kawałek papieru wyściełającego skrzynkę, zmiąłem go w małą kulkę, possałem, aż zmiękła, a potem połknąłem.
Z czasem udało mi się zaspokoić głód tą niewyszukaną kolacją, a mając pełny brzuch, ziewnąłem szeroko i znowu zwróciłem myśli ku memu bratu, który spoczywał w buczącej skrzynce tuż obok. Raz jeszcze ziewnąwszy, tym razem jeszcze szerzej, zamknąłem oczy i zapadając w sen, pomyślałem, czy mój brat także jest niemową.
„Chyba nigdy nie dowiem się na pewno – pomyślałem, pamiętam, podczas gdy sen wkręcał się we mnie – chyba się nigdy nie dowiem na pewno”.
I śniłem ja, że połączyliśmy się z bratem w Niebie, gdzie spoczywaliśmy na ciepłych, wełnianych chmurkach. Przeciągnął palcami po złocistej harfie i nad mym ciałem rozprysnął się potok srebrzystych dźwięków. Uśmiechaliśmy się do siebie.
Brat przestał grać i wzniósł się w powietrze. Skrzydła miał czarne, pożyłkowane, wydzielały jakiś lepki śluz. Potarł dwie owłosione nogi, a potem harfę, która była teraz koroną, nałożył na głowę. Też chciałem pofrunąć, ale miałem nie skrzydła, lecz jeszcze białe, wijące się ciałko pędraka – leżałem przeto bezsilny na plecach, swoich plecach. Brat pokazał na mnie i krzyknął: „Pirat! Zostaw mnie! Zostaw mnie! Zostaw mnieee!”. Wtedy zobaczyłem, jak Niebo czerwienieje i gęstnieje, ja zaś wolno sunąłem, okręcając się i przez cały czas słysząc rytm podwójny niczym bicie serca: „Bum-bum… Bum-bum… Bum-bum… Bum-bum…”.
Zbudziłem się.
Ojciec górował nade mną niczym skrzywiony patyk. Z szarej twarzy spoglądały dwa małe, bladawe oczka w głębokich jamach.
Pa usiadł, w ręku trzymając miskę i bochenek.
Possałem podstawiony mi kawałek umoczonego w mleku chleba; był ciepły i słodki.
Palec Pa pachniał smołą lub tłuszczem.
Głód przygasł. Zamknąłem usta i odwróciłem głowę. Nie mogłem już znieść ostrej, chemicznej woni.
Pa wstał.
Siedział na postawionej na sztorc skrzynce po owocach!
Poszukałem brata. Zniknął! Na jego miejscu leżały obok mnie metalowe wnyki powleczone czarnym smarem. Rozwarte szczęki! Napięta sprężyna! Kły tęskniące do krwi!
Odwróciłem wzrok, mój umysł broczył krwią.
Pa szedł do drzwi. Na lewym ramieniu miał szpadel o długiej rączce. Dopiero wtedy spostrzegłem narośl, omszały guz. Nieobecne ucho.
Pod pachą miał obwiązane sznurkiem pudełko po butach. Na przykrywce było wypisane „1”.II
PROROK
„The Voice of the Valley”, nr 38, sierpień 1932!
!!Posłuchajcie, o, wy, DZIECI PANA!!
W DRUGI PIĄTEK MIESIĄCA SIERPNIA ROKU PAŃSKIEGO 1932
PRZYPADA 70. ROCZNICA
MĘCZEŃSTWA PROROKA I ŚWIĘTEGO
JONASA UKULORE
Jego ziemskie szczątki i relikwie będą wzięte z miejsca,
gdzie są obecnie złożone, a mianowicie
ze ŚWIĄTYNI UKULORE VALLEY,
i umieszczone w przybytku na miejskim rynku,
który będzie odtąd się zwał MEMORIAL SQUARE.
Aby upamiętnić ten świątobliwy dzień,
ODSŁONIĘTY ZOSTANIE POMNIK
PROROKA.
Wierni Ukulici
o 15.00, w piątek, 12 sierpnia 1932 roku
wy, Dzieci Izraela, wierni Ukulici,
winniście przemaszerować od Świątyni na Memorial Square, gdzie ciało Proroka i Męczennika spocznie
do końca dni.
Modły poprowadzi Sardus Swift.
Historyk i biograf, Simon Bolsom,
w Sali Wielkiej Ratusza
odczyta fragmenty świeżo wydanej książki
_Jonas Ukulore: prorok i wieszcz, człowiek i męczennik_.
Zaśpiewa Eliza Snow, której akompaniować będzie
Alice Pritchard.
Po nabożeństwie w Sali Małej odbędzie się kolacja.
Miłe panie, naczyń będzie pod dostatkiem,
o wszystko zatroszczy się Valley Functions.
– STAWIĆ WINNI SIĘ WSZYSCY –
Pokrywał go gruby brezent, z mosiężnymi oczkami na skraju, przez które przepleciono linę. Pod tą powłoką wyglądał jak wielki, szary sfinks, któremu piach czasu starł oblicze i wszelkie rysy.
Skupiony wokół tłum Ukulitów patrzył z nabożnym lękiem.
Poprzedniego ranka wtoczyła się do miasta wielka ciężarówka, na skrzyni wioząca pomnik, zasłonięty i szary, tak jak obecnie. Sardus Swift, który opuścił dolinę o piątej rano, jadąc kolejką trzcinową do Davenport, skąd pociągiem udał się do Orkney – uparł się, że będzie towarzyszył pomnikowi ponad trzysta osiemdziesiąt mil „na wypadek komplikacji” – siedział z kapeluszem na kolanach, sztywno wyprostowany, surowy, ale z rumieńcem dumy na twarzy, którego nawet on nie potrafił stłumić.
Obaj konstruktorzy pomnika, gruby pan Godbelly i jeszcze grubszy pan Pry, wyglądali na zmęczonych, choć radosnych. Dwunastu chłopa było potrzeba, aby kołyszący się na łańcuchach pomnik opuścić na wyznaczone dlań miejsce na placu.
Pomagali także niektórzy z trzciniarzy, mimo że dla nich jutrzejsza ceremonia będzie niedostępna; ci, którzy nie należeli do ścisłego grona wiernych, nie mogli uczestniczyć w Dniu Świętym Ukulitów, dniu upamiętniającym „Męczeństwo Proroka”. Mieszkańcy doliny tolerowali, i to od dawna, nieortodoksyjne praktyki Ukulitów, chociaż ci, stanowiąc co najwyżej jedną piątą mniej więcej dwutysięcznej populacji doliny, posiadali rafinerię, większość akrów trzciny, większość interesów oraz przestrzeni mieszkalnej. Był to, rzecz jasna, główny powód, dla którego przystawano na działalność sekciarskiej kolonii w dolinie (owa zaś działalność była faktycznie władaniem), była to jednak niebezpieczna dominacja, zaś do stale toczącej się walki o zachowanie pozycji, budzącej zawiść, a przecież nie immunizowanej na napaści, sami Ukulici wnieśli swój własny wkład nieprzyjaźni.
Od czasu, gdy pod sam koniec zimy 1862 roku Jonas Ukulore małą grupkę swych zwolenników powiódł w dolinę wówczas nieuprawianą i właściwie niezamieszkaną, Ukulici z niezwykłą zaciekłością walczyli o swą wiarę: bronili jej i przy niej obstawali. Żywotność swej kolonii zawdzięczali owemu niezłomnemu trwaniu przy prostym dogmacie spisanym przez proroka w testamencie z 1861 roku, a także śmiałym i agresywnym metodom prowadzenia interesów, których imał się Joseph Ukulore, brat Jonasa. Jonas snuł proroctwa, Joseph zbierał profity.
Był rok 1859, gdy Jonas Ukulore, Walijczyk nawrócony na baptyzm, zaczął przeżywać objawienia, a po pewnym czasie oznajmił starszyźnie, że to on jest „siódmym aniołem” zwiastowanym w Księdze Daniela, a przeznaczenie upatrzyło w nim „mocarza i proroka w Izraelu”.
W roku następnym Jonas i garstka jego wyznawców zostali wyklęci przez władze Kościoła, jako że jego objawienia stały w konflikcie z przyjętym dogmatem.
Dwa były zdarzenia, gdy ledwie, ledwie udało mu się umknąć śmierci z rąk ortodoksyjnych strażników czystości wiary, a ponieważ rosła wrogość wobec baptystów i innych sekt, Jonas i jego zwolennicy, umykając kłopotom, zaczęli szukać miejsca nadającego się na „nowy zbór”. Uznali, iż samotna dolina znajduje się w „stanie posłuszeństwa Boga”, rozłożyli się tu z całym swym dobytkiem i zaczęli wznosić domostwa.
Prorok większość czasu spędzał na samotnych modłach, szykował się bowiem do ponownego zstąpienia Pana, o którym został uprzedzony w jednym z trzystu iluś objawień, każde z nich starannie odnotowane. Tymczasem jego brat, Joseph, znający się na rolnictwie i biznesie, zajął się finansami doliny i uprawą trzciny cukrowej.
W wilgotnej okolicy trzcina udała się świetnie; rychło nadwyżkę z każdych zbiorów zaczęli zawozić z godziwym zyskiem do Davenport Mills.
Dolina kwitła. Płony się mnożyły. Zyski rosły. Zdało się, iż istotnie Bóg łaskawym okiem spogląda na rozwój doliny, a pomyślną przyszłość kolonii można było uznać za zapewnioną.
Z początkiem sierpnia 1872 roku prorok w białej szacie, złotym wieńcu i z pozłacanym berłem w ręku oznajmił swym uczniom, że „godzina jest bliska”, nadejście Pana było tuż-tuż, oni zaś wszyscy musieli się przygotować do krucjaty, która miała wyjść z ustronia doliny.
Tydzień później, gdy jakaś pięćdziesiątka mężczyzn i kobiet maszerowała za swym odzianym w biel przywódcą, wykrzykując „hosanna” i wyśpiewując ułożone przezeń hymny, Jonas Ukulore został trafiony w sam środek głowy przez nieznanego snajpera. Padł tylko jeden strzał, ale za to śmiertelny. Zabójcy nigdy nie wykryto, lecz w sposób naturalny przyjęto, że musiał to być ktoś z zewnątrz. Uznawszy to tragiczne zdarzenie za kolejny dowód zdradliwości żyjących na zewnątrz pogan, Ukulici porzucili zamiar krucjaty i pozostali w dolinie, a ponieważ decyzja ta przyniosła krociowe zyski, z czasem dramat uznano za dramatyczne poświadczenie słuszności wiary.
Pod wodzą Josepha Ukulore, którego pomysłowość wydawała się niewyczerpana, dolina dalej rozkwitała, a mieszkańcy miasteczka położyli tory pozwalające transportować trzcinę do Davenport na wózkach i stopniowo do pracy na polach trzcinowych zaczęli zatrudniać „obcych”.
W roku 1904 Joseph podjął się gigantycznego przedsięwzięcia i rozpoczął budowę rafinerii cukru, znakomicie zdając sobie sprawę z tego, że mając osiemdziesiąt trzy lata, nie dożyje jej ukończenia, a cóż dopiero mówić o udziale w zyskach, które fabryka musiała bez wątpienia przynieść. Zmarł rok później, kiedy fundamenty pod rafinerię ledwie zostały położone, pozostawiając w schedzie zabezpieczoną pomyślność doliny.
_Vargus, A Regional History
_(Vargustone Municipal Offices, 1922)
I to był właśnie dzień, gdy Ukulici opłakiwali swego poetę.
_Sławmy Proroka, co wstąpił w niebiosa,_
_Tyrani i zdrajcy na próżno go lżą_
_Gdy Pana łaskawy wzrok na nim zawisa,_
_Bohater jest wyższy nad wredną śmierć złą_
– zaśpiewała Eliza Snow.
Sardus Swift zaś pociągnął za brezent.III
Jako dziecko nigdym nie płakał. Jak mówię: przez całe niemowlęctwo nie zapłakałem ani razu, ani nawet nie chlipnąłem. Nie wydzierałem się też jako chłopiec, a jako nastolatek postanowiłem trzymać w sobie wszystkie emocje i nie pozwoliłem na zewnątrz wydostać się żadnemu szlochowi – inne bowiem zachowanie narażało z pewnością na najróżniejsze krzywdy. Także i teraz, gdy odliczam ostatnie sekundy mego wieku dojrzałego – gdym odziany jest w kaptur śmierci – nie załamię się. Nie. Przez całe życie ani razu nie zapłakałem. Nie na głos. Nigdy na głos.
Także jako raczkujący dzieciak zawsze starałem się nie wchodzić mamie w drogę. Tak, tak. Takoż nie narzucałem się ojcu podczas pracy, zasypując go durnymi pytaniami, na które nie znał odpowiedzi. Nic z tych rzeczy.
Teraz, gdy wszystko to już się stało, z jakiejkolwiek strony spojrzeć i jakiekolwiek miary zastosować, widać, że byłem dzieckiem wzorowym. Zaiste.
Byłem też najbardziej samotnym dzieckiem w całych dziejach świata. To nie są jałowe spekulacje. Naprawdę. Tak mi powiedział Bóg.
Mama była maciorą – świnią ze śmierdzącą pizdą, chorym umysłem, po uszy nabuzowaną. Była leniwa, nieruchawa, brudna, wojownicza – zła, i tyle. Ma była pijaczką – moczymordą – o załzawionych oczach, sakwą najchętniej otwierającą się na bimber.
Pijaństwa Ma były cykliczne, przytomność następowała na pięty nieprzytomności, niczym dwie wielkie maciory podgryzające swe ogonki, jedna wielka, czarna, nieprawdopodobnie obrzydliwa, druga – bura, wrzaskliwa, z dwoma purpurowymi ślepiami, podłymi, małymi, jedno tuż obok drugiego. I rygorystycznie trzymała się Ma tego rytmu.
Kiedy Ma była przytomna, cała nasza rudera na szczycie pagórka kuliła się ze strachu, oczekując nieuchronnego szału destrukcji, który z reguły następował czwartego dnia, stając się wstępem do fazy nieprzytomnej.
Ocknąwszy się, Ma coraz częściej i dłużej kontaktowała się z kamionkową flaszą – to z niej zawsze sączyła trunek – aż wreszcie zaczynała odpływać: czy to chwiejnie bobrując po chacie albo po śmietnisku, czy też rozciągnięta w bujanym fotelu, zawsze z kamionkową butlą przytuloną do rozłożystego łona. Stąd wrzeszczała, klęła i piekliła się, wspominając dni młodości, zanim upaćkały ją brudne objęcia wódy i chłopów. I dnie stawały się nocami, a noce dniami.
A potem, kiedy wlała już w siebie tyle tego zajzajeru, że położyłoby to pokotem całą armię, zaczynała – omal nie leję po nogach na samo wspomnienie – zaczynała – pierdolona dzika kurwa – z coraz bardziej wściekłym charkotem zaczynała śpiewać swoją wersję _Ten Green Bottles._ A gdy docierała do miejsca: „…a kiedy stłucze się przypadkiem jedna zielona flaszka, nie będzie już zielonych buteleczek…”, dostawała po prostu szału, mówię wam, popadała w tak niepohamowaną wściekłość, że po prostu strach było się znaleźć w zasięgu ciosu podobnego do razu pałkarza.
Ledwieśmy posłyszeli pierwszą zwrotkę _Ten Green Bottles_, Pa ciskał wszelką robotę i wylatywał przez siatkowe drzwi, a ja chwiejnie ruszałem w jego ślady. Schronienia szukałem w przewróconej beczce na ogórki, która leżała za chatą. Jak przyjemnie było się poczuć bezpiecznym z kolanami przyciśniętymi do piersi i winnym zapachem wczepionym w deszczułki, przytulność tego wnętrza, czasami, powiem wam, wpełzałem do tej beczki tylko po to, aby na chwilę poczuć się bezpiecznie. W beczce słyszałem dziwne, poplątane rzeczy – nie z zewnątrz, lecz od wewnątrz.
Aż po dziś nie potrafię wyjść ze zdumienia, jak udało mi się przeżyć te dni skazania na skrzynkę. Gdybym bowiem rzekł, że byłem dzieckiem katowanym, nie byłoby to ani trochę prawdziwe – byłoby absolutnie prawdziwe! Tak! Byłem dzieckiem katowanym jak kurwa jego mać!