Generacja X, czyli kryzys wieku średniego - ebook
Generacja X, czyli kryzys wieku średniego - ebook
Big „Dude“ Lebowski, w polskim Antycalifornictaion, powieście o kryzysie wieku średniego i towarzyskiej autolustracji.
Trzy imprezy, które stają się pretekstem do spotkania trójki starych znajomych. Szansa na dokończenie rozpoczętych przed laty spraw, na zrobienie życiowego remanentu, zaczęcie od nowa…
Luke, Lidka i Amadeusz są rówieśnikami, „między wiekiem chrystusowym a dziadowskim”, ale bliżej im do lat 44 niż 33. Mieszkają w Warszawie, są wykształceni, na studiach byli w jednej paczce, ale różnie potoczyły się ich losy.
Więcej niż 20 lat później, ale bez Trzech Muszkieterów i D’Artagnana, za to w realiach Polski drugiej dekady XXI wieku i z powrotami do roku 1996 kiedy to telefon komórkowy przestawał być symbolem bogactwa, a złotówka była jeszcze przed denominacją. Szybkie kariery i jescze szybsze upadki, zaprzepaszczone szanse i czas który można cofnąć oraz błędy, które można naprawić pod warunkiem, że dokona się właściwego wyboru.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-234-9 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OSOBY DRAMATU
Znacie ich. Znacie bohaterów tej historii, przynajmniej z widzenia, o ile macie jakichś znajomych w Warszawie czy w innym dużym mieście albo po prostu jesteście z tej samej półki wiekowej, czyli urodziliście się w czasach Gierka lub w stanie wojennym. Psychologowie, socjologowie, wszyscy ci szamani i profilerzy nauk społecznych mówią na takich „Pokolenie X”. Po angielsku brzmi lepiej: Generation X. I nie chodzi o to, że szpanersko, ale po co ma się komuś pomylić z klasykiem Wajdy? Bo Andrzej Wajda nakręcił Pokolenie, film o Gwardii Ludowej, czyli o żołnierzach przeklętych – bohaterowie byli komuchami. Ci, których za chwilę poznacie, nie byli w Gwardii Ludowej i mają po czterdzieści lat z hakiem, więc możecie być ich kumplami, przełożonymi, rodzicami, nauczycielami, młodszymi lub starszymi kuzynami, sąsiadami albo uczniami. Lepiej, żebyście nie byli ich dziećmi, bo po co macie wiedzieć, że wasi starzy i ich kumple są poważnie walnięci, choć z pełnym przekonaniem utrzymują, że są całkowicie normalni? Trudno, co zrobić, wszyscy grają porządnych i zorganizowanych, każda generacja robi teatr przed młodszymi. To taka dobrotliwa hipokryzja, małe oszustwo, niewinna manipulacja w słusznej sprawie, bo w trosce o morale i prawidłowy rozwój następców, by nie powtórzyli naszych błędów. Chociaż w sumie jakich błędów? No fakt, zdarzały się szaleństwa, ale my jednak byliśmy bardziej odpowiedzialni, rozsądniejsi, mieliśmy życiową mądrość, przeżyliśmy stan wojenny, widzieliśmy puste półki, żyliśmy w świecie bez komórek i internetu.
To nas ukształtowało, uczyniło lepszymi, mocniejszymi, młodym ludziom brakuje takich doświadczeń. Oni guzik wiedzą, bo tego nie doświadczyli, choć my często doświadczaliśmy, ciumkając smoczek albo siedząc na nocniku. Ale wiadomo, liczy się energia, to, co się wyssało z mlekiem matki, pozytywne wibracje i inne takie. Kombatanctwo to normalna sprawa, im dalej od wojny, tym więcej partyzantów, a ci, co siedzieli w Stoczni, mnożą się tak, że dla Wałęsy nie starcza już miejsca. Tak czy owak jakoś tam się na te wszystkie niezrozumiałe dla nich rzeczy załapaliśmy, rzadziej jako uczestnicy, nieco częściej jako widzowie, a najczęściej jako przechodnie, ale i tak możemy dawać dobre rady, bo jesteśmy namaszczeni. Że to bullshit? Może i tak, ale tak się właśnie robi politykę historyczną z jednoczesnym porzuceniem pedagogiki wstydu, bo przecież my nie mamy się czego wstydzić. Zresztą jak tu się wstydzić, skoro o wstydliwych rzeczach po prostu nie mówimy – zwykle zmiatamy je pod dywan albo czasem opowiadamy tak, że ze zwykłego tłuczenia szyb, balang, koncertów i powrotów nad ranem powstają epickie historie, mity założycielskie całej generacji.
Tak było, jest i będzie. Wy też się tacy staniecie. Będziecie gderać i pouczać, przekonani, że wasze rozrywki, muzyka, kluby, kumple i styl życia były cool – zgredów, czyli nas, waszych kochających rodziców, nudne jak cholera, a waszych dzieci niebezpieczne, pozbawione gustu i płaskie. I nawet jeśli braliście narkotyki, to tylko te zdrowe, bo w waszych czasach były zdrowe (nie to, co teraz), a poza tym robiliście to z głową. „Robiliście”, bo pomyślicie tak w przyszłości, dawno po tym, jak przeczytacie tę książkę. O ile przeczytacie, bo podobno młodzi nie czytają. Czytają głównie kobiety, i to przede wszystkim one kupują książki. Takie są statystyki, co nie wróży dobrze tej historii, bo główny bohater nie jest w typie przeciętnych czytelniczek. Żeby nie zamknęły książki i nie cisnęły jej w kąt, spróbuję odroczyć wyrok i najpierw opowiem o dwójce innych, drugoplanowych bohaterów, a tego numer jeden przedstawię na końcu, jak już połkniecie haczyk. Taka manipulacja, jak przy przepychaniu ustaw – daje się dwie na wabia i trzecia gładko przechodzi w sztucznym tłoku, ale wiadomo: cel uświęca środki.3
AMADEUSZ
Amadeusz odkręcił kurek baterii od Bossiniego, ozdobiony kryształkami Swarovskiego. Efektowny, ale nie wulgarny, łączył minimalizm z odrobiną przepychu, robił dobre wrażenie – po prostu design najwyższej próby. Żadne tam bzdety z marketów budowlanych, tylko wysmakowane, lekko ekstrawaganckie przedmioty, w które warto było zainwestować nawet tych kilkanaście tysięcy złotych. W sumie prawie dwadzieścia – tyle mimo zniżek kosztowały bateria, deszczownica, wąż i słuchawka prysznica. Wywalczył piętnaście procent rabatu, choć inni nie zbijali zwykle więcej niż dziesięć. Drugie tyle wydał na wykończenie pokoju kąpielowego, kafelki i całą resztę, bo skoro już się kupuje apartament w starej śródmiejskiej kamienicy, to nie może być mowy o oszczędnościach, choć oczywiście trzeba wydębić wszelkie możliwe zniżki. Wykonanie, dodatki – poszło na to grubo ponad sto tysięcy, nie licząc drzwi i nagłośnienia, bo to już inne zamówienie. Drzwi i system Bose liczone były z puli ogólnej, bo głośniki i drzwi były we wszystkich pomieszczeniach. Nie liczył, ile wydał, myślał raczej o tym, ile zaoszczędził – armatura, hiszpańska glazura, włoski marmur, wanna, podłoga z egzotycznego drewna, drzwi, meble, nagłośnienie. No i wykonawcy! Z wyjściowej ceny urwał trzydzieści pięć tysięcy czterysta osiemdziesiąt złotych! Cyfry układające się w kolejne liczby przeleciały przez jego głowę, miał w niej zanotowane wszystkie wydatki, kalkulacje i prognozy kosztów, jakby jego czaszka kryła folder pełen tabel Excela. W liczeniu był mistrzem, choć nie za to przede wszystkim mu płacili. Biznesowa kreacja, łączenie ludzi, praca z najlepszymi klientami, tworzenie wizji rozwoju firmy, umiejętne nawijanie makaronu na uszy i oczywiście cięcie kosztów – właśnie ta magiczna umiejętność uzupełniająca paletę jego biznesowych możliwości była prawdziwą perłą w koronie.
Woda z deszczownicy plusnęła na głowę i kark jednego z najgorętszych menedżerów w mieście, a on wmasował we włosy szampon od Jo Malone, który wart był tych sześćdziesięciu złotych za buteleczkę, podobnie zresztą jak dwukrotnie droższy olejek do kąpieli tej samej londyńskiej firmy. Wspaniały zapach określony został przez producenta jako amber & lavender. Naprawdę doskonały, podobał mu się i pewnie będzie się podobał kobietom. Ale na razie to tylko szampon i płyn do kąpieli, a przecież ubierze się jeszcze w zapach drogich perfum, a nieskazitelną sylwetkę dodatkowo podkreśli garniturem. A może lepiej włożyć po prostu dżinsy i marynarkę? Nie, jednak garnitur. Ma do załatwienia kilka spraw, pierwsze dwie będą wymagały stroju dość formalnego, choć bez przesady. TGIF – dzięki Bogu już piątek! Zatem niebieski sportowy garnitur i brązowe buty. Bez krawata, ale z poszetką. Albo z krawatem, który zdejmie przed imprezą.
Lubił planować, liczyć i przede wszystkim robić wrażenie na kobietach – a przez to także na mężczyznach, którzy z podziwem patrzyli na jego kolejne blitzkriegi. Amadeusz byłby idealnym bohaterem powieści z serii Harlequina – przystojny, elegancki, o miłym, aksamitnym głosie. Był ujmującym, ale bezwzględnym łajdakiem, typem faceta, który pociąga kochanki na ich własną zgubę. Kobiety uwielbiają takich jak on – wszystkie, i te z książek, którym pisarki każą się zakochiwać na potęgę, i czytelniczki chłonące z wypiekami na twarzy opisy tego, jak przystojny szczupły brunet bierze w swe silne ramiona przyszłą kochankę, przybliża do jej rozgrzanych z podniecenia policzków opaloną, pokrytą trzydniowym zarostem twarz i namiętnie całuje. To działa także w realu – kobiety wypierały informacje o jego reputacji podobnie jak inwestorzy mamieni przez szarlatanów od finansowych piramid. Tacy jak on działają jak magnes – i pewnie skorzysta z tej swojej mocy podczas wieczornego spotkania ze znajomymi ze studiów. Na bank błyśnie, bo lubił błyszczeć, ale czy stare (tak, to dramatyczne określenie wydawało się najwłaściwsze) koleżanki będą warte czegoś więcej niż tylko przelotnego kontaktu z mistrzem parkietu? „Zobaczymy” – powiedział w myślach, wycierając się ręcznikiem. Nie spodziewał się fajerwerków, no może z wyjątkiem tej jednej, u której był już spalony. „To by było wyzwanie” – uśmiechnął się sam do siebie i pokręcił głową. Gdyby były tam obie, mógłby pysznie pograć, ale jedna z nich na pewno się nie pojawi, poinformowała o tym wszystkich, nawet kolorową prasę! Szkoda, ale przecież życie potrafi pisać zaskakujące scenariusze, a o scenie z jego udziałem marzyło wiele kobiet.
Niestety, drogie panie, to nie Amadeusz jest głównym bohaterem tej historii.4
LUKE
Nasz numer jeden, postać, wokół której to wszystko będzie się kręciło, nie jest superprzystojnym playboyem, żołnierzem sił specjalnych ani żadnym Bondem. Nie jest też odnoszącym sukcesy menedżerem, jeden Amadeusz wystarczy. Oczywiście siłą rzeczy nie jest także kobietą. Ani metroseksualnym drwalem, ani nawet zwykłym hipsterem. Przytyło mu się, słabo by wyglądał w rurkach i obcisłym sweterku. Sytuacja nie jest jednak beznadziejna, bo jest artystą, choć nie należy spodziewać się po nim zbyt wiele. Nie jest schorowanym typem z loczkami cherubina. O takich coraz trudniej, umierający na suchoty poeta lub muzyk to prawdziwy rarytas. Bladzi romantycy w typie Słowackiego czy Chopina to towar niezmiennie poszukiwany, bo media są jak ksiądz Twardowski – kochają artystów, którzy tak szybko odchodzą. Już pierwszy rzut oka na wijącego się pod prysznicem Łukasza Stasiaka nie pozostawia żadnych wątpliwości: ten zdrowy, posapujący grubas to wprawdzie postać dość znana, ale nie gwiazdor ani celebryta. Do tego nawet osoby przychylnie do niego nastawione uważają, że ubiera się niemodnie. On z kolei uważa, że ponadczasowo w stylu lekko niechlujnym, to znaczy ciuchy są czyste, ale wygniecione. Łukasz nie ma i nie będzie mieć pomnika, Wawel też mu nie grozi, więc raczej nie nadciągną groupies spragnione seksu z legendą. Nagroda Nike? Także nie.
A może chociaż jest rentierem? Niestety, jego rodzice żyją, a nawet jeśli umrą, to nie zostawią mu sowitego spadku, tylko wygenerują koszty pogrzebu, lepiej więc niech długo cieszą się dobrym zdrowiem. Czy ma zatem jakieś plusy, poza umiarkowaną popularnością w pewnych kręgach? Myje się starannie, choć może ze zbyt dużym rozmachem (zaraz do tego dojdziemy), nie ma poważnych nałogów, nie jest ani wędkarzem, ani filatelistą, plasuje się gdzieś pomiędzy wiekiem chrystusowym a dziadowskim, czyli ma więcej niż trzydzieści trzy, a mniej niż czterdzieści i cztery lata. Wystarczająco mało, by nie trafić zbyt szybko na listę bestsellerów jako kolejny pośmiertny triumfator. I wystarczająco dużo, by czuć się wypalonym.
Do tego jakiś palant napisał niedawno: „Stasiak stracił wenę”. Może Słowacki też by ją stracił i przestał wielkim poetą być, gdyby przekroczył czterdziestkę? Ale nie zdążył jej przekroczyć, bo wyzionął ducha, a Łukasz Stasiak jako pisarz umarł jeszcze przed trzydziestką. Jest żywym literackim trupem, a zarazem bohaterem pokolenia, i musi z tym jakoś żyć.
Co do życia, to żyje skromnie, bez długów, ma też własne mieszkanie, a to już jest coś. I to chyba jego największy atut, o ile nie zagłębimy się w szczegóły, czyli w kwestie metrażu i lokalizacji. Najpierw zajmijmy się jednak inną zaletą, która bywa wadą: nasz literat nie jest obciążony rodziną. Wydaje się, że bez takiego balastu lekkopółśrednio przystojny i dość inteligentny osobnik z ciekawym zawodem, do tego tu i tam kojarzony, powinien wzbudzać zainteresowanie kobiet. A jednak to wcale tak nie działa! Nie wiedzieć czemu gamoń z żoną i rodziną, obrączką oraz kredytem zawsze jakoś skołuje sobie kochankę. Tatusiowie w delegacjach, wczasowo-sanatoryjni wdowcy, a nade wszystko zaobrączkowani biurowi amanci mają jakąś tajemniczą siłę przyciągania. Bezwzględni przystojniacy, często tak piękni, że aż tandetni, dupcyngle tacy jak Amadeusz. Szczery chłopak z sąsiedztwa nie może liczyć na powodzenie, jakie mają ci kolesie z wypisanym na twarzach hasłem: „Przelecę cię i porzucę, mała, a ty jak chcesz, to sobie wyobrażaj, że to związek na całe życie!”. Rynek podbojów został podzielony między tatusiów i banderasów, więc dla samotnych, poczciwych gości – a Luke jest z natury poczciwy – nie ma tu miejsca. „Zdarza się”, jak mawiałby pewien znajomy z Olsztyna, gdyby czytał Vonneguta, ale mówi po prostu: „Życie”. Bo takie właśnie jest życie i nie pomogą ani fachowe lektury, ani porady mamy i babci, ani emancypacja, ani nawet dżender. Mimo wielowiekowych doświadczeń i rosnącej świadomości kobiety wciąż wykazują zupełną bezradność wobec powyższych schematów. To dobry temat na rozprawę doktorską, a może i habilitację, bo na pewno byle magister nie rozkmini tego fenomenu. Mój bohater zresztą też nie, w związku z tym z wielkiego szwedzkiego stołu zostają mu tylko okruszki.
Może gdyby był gejem, kto wie? Bo geje to kolejny fenomen! Kobiety lgną do nich jak pszczoły do rozchylonych kwiatów, a oni rozumieją je, choć kompletnie ich nie potrzebują, a przynajmniej nie w takim sensie jak heterycy, potrafią za to słuchać ich zwierzeń i przytulać bez zobowiązań. Z kolei Luke, który także ich potrzebuje i też chciałby je przytulać, robiłby to rzecz jasna zobowiązująco i jednoznacznie, a ich zwierzeń mógłby wysłuchiwać co najwyżej po seksie, oczywiście o ile by nie usnął. Niestety z kobietami kompletnie mu nie wychodzi, mimo że nie jest ani impotentem, ani zakonnikiem czy księdzem, choć ostatnio okazuje się, że w stosunkach damsko-męskich celibat nie jest szczególną przeszkodą. No właśnie, podryw „na księdza” też bywa skuteczny, zwłaszcza na pielgrzymkach, gdzie sukienka z koloratką może przynieść obfity połów w postaci kobiet uduchowionych, ale nie do końca przywiązanych do tego, co napisano w katechizmie, czyli niemal ideał dla koneserów szukających nieoczywistych doznań.
Jeśli nie jest się tatusiem, banderasem, gejem ani księdzem, można jeszcze być brzydalem. Tak, brzydalem, czy też, jak się mówiło w czasach słusznie minionych, belmondziakiem. Francuski aktor Jean-Paul Belmondo zdecydowanie nie był jak Antonio Banderas – fizis miał nieco buldogowatą, a nos wskazywał na nieudaną bokserską przeszłość. I co z tego, skoro kobietami kręcił jak na karuzeli i był popularny jak dziś Brad Pitt czy Ryan Gosling, co przeczy przekonaniu, że facetowi wystarcza, by był tylko nieco ładniejszy od diabła. Jak wspomniałem, Luke nie jest typem amanta, ale do diabła też sporo mu brakuje. Można powiedzieć, że mieści się w zakresie szeroko pojętej przeciętności, takie solidne trzy plus, a może nawet cztery minus z dawnych czasów, kiedy w szkołach nie było pał ani szóstek. A jednak nie. Paru gości brzydszych od samego diabła rżnie jak w tartaku, a on nic. Totalna niesprawiedliwość! Czy może właśnie sprawiedliwość, bo brzydalom życie rekompensuje w ten sposób niedostatki, albo wiedząc o swojej daleko posuniętej niedoskonałości, mocniej się starają? A może po prostu kobiety mają skłonność do perwersji?
Tak czy owak Luke na pewno ich nie przyciągał. Byłoby pięknie, gdyby był obiektem damskich obsesji, gdyby kobiety go pożądały, słuchały tej samej muzyki, czytały tyle co on i czekały w napięciu na kolejną premierę Gwiezdnych wojen, Bondów czy filmów Marvela. I żeby były ładne albo przynajmniej dość ładne. Z grubsza pięć punktów, bez żadnego gotowania czy sprzątania, a i tak nie sposób znaleźć taką, która uzbiera przynajmniej trzy. Że to seksistowskie? To nie mówcie, że mężczyźni mają być przystojni albo inteligentni, że powinni mieć wycięty gen kibicowania oraz być częstującymi szampanem abstynentami. Poza tym większość z was klasyfikuje nas według tyłków! Tak, wiemy o tym! Tyłek Luke’a był podobno niezły, ale efekt psuły źle dopasowane spodnie. Tak mu powiedziała dziewczyna, z którą przespał się tylko raz, bo, jak się okazało, poszła z nim do łóżka dlatego, że była zła na swojego narzeczonego. Jak by to powiedział James Bond: „takie rzeczy nie przytrafiają się innym facetom”, jemu natomiast notorycznie. Rola seksualnego pogotowia ratunkowego była społecznie użyteczna, odpowiedzialna i dawała pewną satysfakcję, ale miała też znaczące wady – nieregularność i przypadkowość, bo to pacjentki dzwonią na pogotowie, a nie pogotowie do pacjentek. W zeszłym tygodniu dzwoniła Majka. Jej facet znów wyjechał na jakiś trekking czy inną wspinaczkę i bardzo chciała pogadać. Pogadać, czyli się przespać. Luke uniósł się honorem, bo jak poprzednio typ pojechał w Himalaje, to on dzwonił do niej, a ona wprawdzie się z nim umówiła, ale potem oświadczyła, że jest zdenerwowana, bo jej koleś od paru dni nie miał kontaktu z bazą. Jak gieroj się wspina, to niby ją zaniedbuje i wywołuje potrzebę zdrady, a jak leży pod lawiną albo w lodowej szczelinie, to budzi wirusa dziewictwa. A teraz przyszła koza do woza. Spławił ją w elegancki sposób – oznajmił, że ma dawno zaplanowane spotkanie i takie tam. Oczywiście po godzinie pękł i „odwołał” spotkanie. Kiedyś ten himalaista zajebie go czekanem i tak się skończy wspomaganie piękniejszej połowy ludzkości. Pomagał zresztą i jej, i sobie samemu, bo przecież sobie na supeł nie zawiąże.
Luke myślał o tym pod prysznicem, wylewając na głowę resztki szamponu, dzięki któremu zawodnicy reprezentacji Polski wygrywali kolejne mecze. Myślał o tym w rytm muzyki, która rozdzierała wnętrze dwudziestosiedmiometrowego M2 na piętnastym piętrze warszawskiego osiedla Za Żelazną Bramą. Dwie słusznych rozmiarów kolumny podłączone do lampowego wzmacniacza dudniły, rozsiewając melodie z pierwszej płyty The Cure. Ten zestaw audio odwalał kawał dobrej roboty, bo chodziło nie tylko o to, by nagłośnić złożone z jednego pokoju oraz wnęk na kanapę i kuchnię mieszkanie, ale też o to, by muzyka przedostała się w okolice prysznica. Nie był bogaczem, który mógłby sobie pozwolić na wstawienie wodoodpornych głośników do łazienki i ogrodu. Poza tym nie miał ogrodu, a w przypadku mikroskopijnej łazienki w jego gomułkowskiej kawalerce wystarczyło odpowiednio rozkręcić potencjometr i zostawić uchylone drzwi, by muzykę było słychać w kabinie prysznicowej. „Kabina” to określenie trochę na wyrost – została skonstruowana jakby z myślą o człowieku o sylwetce węgorza. Inna być nie mogła, boby się nie zmieściła, ale może mogłaby być zrobiona z gumy, żeby dało się swobodniej wcisnąć do jej wnętrza. Rzecz jasna nie była, o czym Luke przekonywał się przy okazji każdej kąpieli. Nie był chuchrem, w dodatku miał lekką nadwagę, korzystaniu z prysznica za każdym razem towarzyszyło więc obijanie się o popękane plastikowe ściany kabiny pokryte żółtawą warstwą kamiennego osadu. Pospiesznym ruchom – bo rzadko się nie spieszył – towarzyszyły odgłosy uderzeń łokciami o te piekielne ścianki, tak jakby ktoś grał na werblu. Od czasu do czasu następowała pauza. Działo się to po każdym upadku mydła, bo niklowany koszyczek notorycznie się przekręcał i mydło z pluskiem lądowało na dnie brodzika. Wtedy zamiast bębnienia łokciami rozlegało się sapanie i leciały przekleństwa, bo niełatwo było się schylić w tej ciasnocie. Fagas Majki, ten pojeb od łażenia po górach, nazwałby to pewnie wspinaczką w kominie. Usiłując się wykąpać, Luke poruszał się w kabinie jak tłok w cylindrze silnika, a sąsiedzi w tym czasie mieli okazję poobcować z porządnym rockiem. No i chuj – skoro on dostawał od nich regularne lekcje z techno i disco polo, to miał prawo do rewanżu. Mył się z zapałem, bo energii dodawał mu drugi kawałek na płycie, tytułowy Boys Don’t Cry. Luke wraz z Robertem Smithem nucił refren:
Because boys don’t cry
Boys don’t cryyyyyyyyyyy.
I dokładał gitarowy riff:
tam, ta da da dam,
tam, ta da da dam,
tam, da ta da dam dam,
taaaaa taaaaa taaaam.
Będąc na przemian Smithem i jego gitarą, szykował się do wyjścia spod prysznica. Najpierw z trudem otworzył zakleszczone drzwi, a później wyskoczył jak z procy. Zanim jego stopy dotknęły posadzki, był w doskonałym nastroju, bo wizualizował sobie ten manewr jako skok z Wielkiej Krokwi, w którego końcowej fazie skoczek miał przybrać sylwetkę à la Małysz albo Stoch i pewnie wylądować stopami na posadzce, z telemarkiem. Ale nie wylądował. Stopy miały zetknąć się bezpośrednio z podłożem, lecz wylądowały w całkiem głębokiej kałuży. Zanim do jego osobistego systemu ABS dotarło, że łapie poślizg, że ucieka mu na bok prawa narta, wyrzuciło go jak Kubicę z toru podczas Grand Prix Kanady w 2007 roku. Pozycja Luke’a w dramatycznym tempie z pionowej przybierała orientację poziomą, a jego komputer pokładowy wizualizował nieuchronnie zbliżający się finał: nogi wylecą w powietrze jak przy strzale z przewrotką, ale żadna ze stóp nie trafi w piłkę, głowa spotka się za to z krawędzią muszli klozetowej.
Za ułamek sekundy rozwali sobie łeb i tak zakończy się jego kariera. Ba, jego życie się skończy albo w najlepszym (najgorszym?) wypadku Luke zostanie warzywem. Oczyma duszy już widział tytuły w gazetach. Od zatroskanego tonu dzienników opiniotwórczych: „Głos pokolenia odszedł w tragicznym wypadku”, „Absurdalna śmierć człowieka, który miał jeszcze tyle do powiedzenia”, „Długie milczenie stało się wiecznością. Nie będzie kolejnej książki, Łukasz Stasiak nie zabierze już głosu w ważnych sprawach, banalny wypadek wysłał go w świat jego bohaterów”, po sensacyjne doniesienia tabloidów: „Tragiczne salto mortale za Żelazną Bramą. Śmierć, jakiej pisarz nie wymyśliłby swoim bohaterom, a wielu już ich uśmiercił” (pieprzeni dyletanci, zginął tylko jeden!) albo: „Nie wystarczy wyglądać jak Jackass, by zostać jednym z nich! On zrobił to w domu i został kaleką! Przestroga dla wszystkich: kaskaderskie popisy zostawcie zawodowcom”. No i relacje z pogrzebu, albo jeśli, nie daj Boże, przeżyje rozwalenie głowy o sracz, zdjęcia ze szpitala, hospicjum czy innego warzywniaka, gdzie będą składować jego ciało, w którym będzie się tliło niepotrzebne nikomu, a jemu już najmniej, życie.
– Nieeeeeee, kurwaaaaaaa! – zaklął, a jego systemy bezpieczeństwa zadziałały na tę komendę jak w ultranowoczesnym, niewidzialnym dla radarów myśliwcu.
Wykonał coś pomiędzy śrubą a hołubcem i z trudem odzyskał równowagę, waląc przy tym ręką o umywalkę. Potem znów zaklął, na czym świat stoi, ale nie dlatego, że zabolała go ręka, tylko dlatego, że będzie musiał to wszystko wytrzeć.
– Furwa! – ryknął gniewnie, bo nie miał czasu, bo jak zwykle drobiazgi trwające sekundy, góra minuty połączyły się w potoki kwadransów, które tworzyły rzekę i z bezpiecznego, niemal dostojnego wejścia na peron zmieniały się najpierw w trucht, później w bieg, a na koniec w skok Zbyszka Cybulskiego na stacji Wrocław Główny. Od: „Spoko, luz” po katastrofę, bo jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Tak mu kiedyś powiedział znajomy death metalowiec, który grał na perkusji z taką prędkością, jakby ktoś zasuwał na maszynie do szycia. Na pośpiech Luke’a złożyły się jak zwykle banalne drobiazgi, małe przeoczenia, nic nieznaczące duperele. Zaczęło się od tego, że zadzwonił Leopold i zaproponował felieton w nowym, opiniotwórczym – a jakże! – portalu. Mówił, że dobrze rokują, że rozmawiał z tym i owym, że będzie super, jak trzeba. Poniosą sztandar więdnącej inteligencji, odwrócą trend, staną w pierwszych szeregach kulturalnego i moralnego odrodzenia. Pogadali wstępnie o tematach, nawet o layoucie strony, o tym, że każdy kolumnista (ech, te jego anglosaskie nawyki!) będzie miał nie zdjęcie, lecz animowany portret wykonany przez Romana Hubę, międzynarodowej sławy malarza, rzeźbiarza, performera i mistrza wideo-artu. Gadali z pół godziny, omówili wszystko, aż w końcu doszli do wierszówki.
– Wierszówki nie ma, jest ryczałt – oznajmił pewnym głosem Poldek, po czym szybko uprzedził pytanie o jego wysokość. – Na razie będzie na poziomie zero – wygłosił ze spokojem, jakby wyjaśniał coś dziecku, a po krótkiej pauzie dodał: – Zero przecinek zero.
Zero przecinek zero, bo nie płacą – chwilowo oczywiście, bo nie mają z czego, ale to się wkrótce zmieni! O fak! FAK, jak Fabryka Armatury Kraków! Wszyscy ambitni tak mają, ale dzielą się na tych, co obiecują i nie płacą, oraz na tych, którzy nie mydlą oczu. Miło, że Leo nie ściemniał, gorzej, że zanim doszli do tego, o czym dżentelmeni nie rozmawiają, Luke już zgodził się dla niego pisać. KFA! Bo nie ma już FAK-a, nazwa, która pod wpływem anglicyzacji języka polskiego wydawała się ekscytująca, została przemodelowana na bezpłciową i nie tak porywającą, wręcz banalną Krakowską Fabrykę Armatury. Na szczęście baterie w jego mieszkaniu miały oldskulowe logo FAK. Fak!
Po zakończeniu rozmowy zaklął raz, drugi, trzeci i enty, bo nie dość, że zobowiązał się przez trzy miesiące wspierać za damski chuj słuszną, ale niestety niewypłacalną inicjatywę, to do tego wypadło mu ponad dwadzieścia minut! Chwilę później zaklął raz jeszcze, bo przypomniał sobie o kolejnym problemie. Zanim wszedł do łazienki, okazało się, że flaszka wina, która stała w kuchennej szafce, gdzieś wyparowała, a przecież miał zanieść ją na imprezę. Jeszcze wczoraj wieczorem, nieświadom, że butelka wina jest tylko fantasmagorią lub wspomnieniem, coś go podkusiło i otworzył butelkę whisky, którą ktoś kiedyś przytargał przy okazji wizyty. Nie lubił whisky i elegancka flaszka, która nie opuściła firmowego kartonu, była jego żelazną rezerwą na niespodziewane okazje. Była, bo wczoraj coś go podkusiło, wzięło i napadło, i przezwyciężając niechęć do wódy na rudych myszach, wyjął butelkę, otworzył, nalał do szklaneczki, która była dołączona do kompletu, i wypił kolejeczkę. Tyle co nic, ale flaszka została rozdziewiczona, a przecież nie zaniesie na imprezę otwartej butelki! Kiedyś by to przeszło, podobnie jak dolanie wody – ale w pradawnych czasach, wieki temu, przed maturą albo na wczesnych studiach. To było nie tylko w huk lat temu, ale jakby w odległej galaktyce.
Teraz jak zmokła pipa stał pośrodku łazienki i przez otwarte drzwi patrzył to na szafkę, w której nie było wina, to na półkę, na której stała napoczęta butelka whisky, to na kałużę, w której brodził. Znów zaklął, bo takiej kałuży jeszcze nie miał, wydawała się wielka i oddzielała go od pokoju jak Morze Czerwone oddzielało Mojżesza i jego ludzi od Ziemi Obiecanej. Rozmowa z Leopoldem, kryzys butelkowy i związana z nim konieczność zrobienia zakupów, i jeszcze ta kałuża w łazience! Analizował, jak to się stało, że w jego sraczowo-kąpielowej dziupli zebrało się tyle wody, że tama, jaką tworzył próg, może wkrótce zostać pokonana, i wtedy klepkę, a następnie stojące na niej kolumny i sprzęt grający – czyli jedyne, co miał naprawdę porządnego – zaleje woda! Po prostu źle ustawił słuchawkę prysznica (jak miał ją dobrze ustawić, skoro była zepsuta?), w dodatku rozkręcił wodę do oporu, bo chciał jak najszybciej zmyć pianę z włosów, a strumień jak na złość trafił go w ucho, wobec czego zrobił nerwowy ruch i woda chlusnęła prosto w szparę w drzwiach kabiny. Drzwi się nie domykały – to znaczy dało się je domknąć na siłę, przez co się zakleszczały, ale i tak na samym dole zostawała szpara. No i do tego sparciała uszczelka. Nie powinno tak być, ale przecież nie będzie wymieniał całości z powodu głupiej szpary w drzwiach. Raz, że koszty, a dwa, że szkoda na to czasu, poza tym wkurzały go te wszystkie korowody: zakupy, fachowcy, burdel w całym domu. Musi po prostu uważać i tyle. A teraz nie uważał – zdarza się, życie. Wystarczyła jedna, dwie chwile roztargnienia i łazienka zamieniła się w bajoro. Ale nawet gdyby kabina była szczelna jak prezerwatywa z reklamy, to i tak by coś rozlał, zalał, zapaprał. Podobno to kobiety robią powodzie w łazienkach, ale ta zasada rozciągała się także na niego, a może przede wszystkim na niego. Kiedy był dzieckiem, matka miała nadzieję, że z tego wyrośnie. Z tego i z paru innych rzeczy. Ale nie wyrósł.
Ile minut ma w plecy? Spojrzał na zegarek. „Fak!” – wymamrotał gniewnie, bo podawana przez producenta informacja o wodoszczelności tego badziewia była grubo przesadzona. Prezent od ojca, jak zwykle jakiś wynalazek. Nie pasował mu, ale go założył, bo w jego właściwym zegarku padła bateria.