Geografie - ebook
Geografie - ebook
Zbiór krótkich opowiadań, w których scenerią są często dworce, perony, przedziały kolejowe, miejsca znamionujące potrzebę bycia w ciągłym ruchu, w nieustannej drodze, w podróży. To podróż służąca medytacji, próbie uchwycenia chwili, zatrzymania czasu, złowienia intensywnych, lecz ulotnych emocji. Stąd melancholia i niespieszność tej prozy.
Geografie to pierwsza książka Giovanniego Catellego przetłumaczona na język polski. Autorką przekładu i posłowia jest Anna Wasilewska.
Spis treści
Spopielały teatr cienia (Franco Loi)
Le château tremblant
Don Giovanni
Wiatr
Wschód
Nostos
Przyjazdy
Natarcie
Odległość
Ciągłość
Nic
Pasażer
Sarajewo
Aubervilliers
Dama ‘71
Vodičkova
Hlavní Nadraži
Telcz
Pankrác
Le Mans
Schody
Pustka
Ciało
Przebudzenie
Światło
Tu i teraz
Dom
Wskazówki
Objaśnienia
Nie tylko Praga (Anna Wasilewska)
Nota o Autorze
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65358-65-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spopielały teatr cienia (Franco Loi)
Le château tremblant
Don Giovanni
Wiatr
Nostos
Przyjazdy
Natarcie
Odległość
Ciągłość
Nic
Pasażer
Sarajewo
Aubervilliers
Dama ‘71
Vodičkova
Hlavní Nadraži
Telcz
Pankrác
Le Mans
Schody
Pustka
Ciało
Przebudzenie
Światło
Tu i teraz
Dom
Wskazówki
Objaśnienia
Nie tylko Praga (Anna Wasilewska)
Nota o AutorzeNic
Wczoraj zabito psa, zatłuczono go kijem.
Tutaj, pod łukiem sklepienia, gdzie podwórze wychodzi na ulicę.
Właśnie tu.
Zatłuczono go kijem.
Ktoś patrzył, z daleka, bez słowa, bez ruchu, bez czynnego protestu.
Ale pies jest niczym.
Zabił go właściciel, na nic się nie zda coś z tego zrozumieć, dowiedzieć się czegoś więcej, wyjaśnić.
Okładał go kijem bez wahania, nawet kiedy pies konał, i jeszcze jakiś czas potem, bez słowa, bez ustanku, do wyczerpania, do schyłku godzin, zmęczenia i ciszy.
Właściciel psa rozmawiał z kimś już po wszystkim, i nie dał żadnego wyjaśnienia, powiedział tylko, że uprzątnie ciało.
Ale właściciel jest niczym.
Tamtego dnia wieść rozniosła się po okolicy, ktoś się ruszył, nie poprzestając na słowach, na konwencjonalnych formułkach, przyszli karabinierzy, zobaczyli, przesłuchali, oszczędni w gestach, w krótkich słowach, w chwilach milczenia.
Doniesienie nabiera biegu, niewidoczne pisma pojawiają się na biurku sędziego, daleko stąd, a potem wprawiają w ruch inne pisma, inne słowa, milczących karabinierów, nowe urzędy, drzwi, osoby.
Sędzia, być może po długim namyśle, gestach, słowach, pewnego dnia w tej samej sali, gdzie spotkają się osoby całkiem sobie nieznajome, ogłosi wyrok, łagodny, niewiele znaczący, który niczego nie zmieni, o niczym nie rozstrzygnie, pozostanie w zawieszeniu, w zbytecznym szumie, w bezsilnej zwłoce, nigdy nie będzie bliżej życia, nigdy nie pozbędzie się ulotnego, mechanicznego brzmienia słów, rytualnych zwrotów.
Ale sędzia jest niczym.
My także rozmawiamy teraz na ulicach, na pustych progach gościnnych domów, rozmawiamy o zmęczeniu, o porażkach, o bezcelowej nienawiści, o okrucieństwie, o próżnej woli, mówimy o czymś, co dzieje się na ulicach, o frenetycznym napadzie, o kiju, o milczącym skowycie, który nie stawia oporu, o wystygłym ciele, które już się nie porusza.
Rozmawiamy.
Ale my jesteśmy niczym.Le Mans
Dla Luciena Bianchi, André Hallera,
Jean-Louisa La Fosse, Jo Gartnera
Tankowanie, wymiana opon.
Siedzisz już w kokpicie, zaciskasz pasy, mechanicy nieszczędzą wysiłków, drzwi zatrzaskują się z głuchym łoskotem.
No i wszystko gotowe, usuwasz tablicę brakes, kciuk włącza zapłon, silnik obnaża swą dzikość, teraz sprzęgło, pierwszy bieg, i samochód gwałtownie rusza, pas startowy jest krótkim odcinkiem pierzchających kolorów, zaraz potem tor, pusty i zamglony w oparach upału.
Widać już zjazd za mostem Dunlop, wyczuwasz siłę i lekkość samochodu, to dziwne, masz w pamięci jego ociężałość przy pełnym zbiorniku, tymczasem manewry w lewo i w prawo są precyzyjne, i oto skutecznie hamujesz na zakręcie Tertre Rouge, to aż niewiarygodne, jest tak, jak na jazdach próbnych, z kilkoma litrami w baku.
Teraz nurkujesz, przed tobą otwiera się prosta, niczym gościnna kładka, bezkresna rzeka asfaltu, to najgorętsza godzina poranka, ścigasz nieosiągalną wodę, wciąż umykającą aż po horyzont.
Ilu godzin brakuje do mety, już niewielu, tylu co nic, po długim ociąganiu się świtu, po anemicznej i pustej niepewności poranka, dręczącym wspomnieniu nocy, jest jazda w fosforyzującym pejzażu, w geografii wytyczonej przez drogowskazy, świetlne pasy, strzałki, odległości zanikające przy hamowaniu, zryw auta, i coraz większe zmęczenie ramion, wzrok zasnuty lekką mgłą, jak palce, które badają niepewność jutra.
Wszystko jeszcze tu jest, blisko, obok ciebie, jak uporczywa obecność w głośnym warkocie jazdy, jak rozrastające się doznanie blasku popołudnia, które nadciąga i czeka tylko na jakiś powód, na los, na geometrię bardziej wyrazistą i dokładniejszą od rysunku, na bezlitosne współrzędne znaczenia, sensu, który wytryska z niczego, zakwita pośród zdarzeń i prowadzi je, bezbronne, w suchych dłoniach losu, do bezkresnego końca.
Auto w niemilknącym wojennym okrzyku wymazuje głębię twojej drogi, dziurawi świąteczny pejzaż, zdobiący młodość lata, wbija się, rozpalone, w lekkie powietrze, które go nie ogranicza, na zakręcie wyhamujesz jego dzikość, za każdym razem spostrzegasz, że przychodzi ci ją poskramiać z coraz większym trudem.
Czujesz w ramionach wibrującą moc maszyny, wyciągasz ręce w pustkę toru, niczego nieświadomych świateł, które obejmują twoje długotrwałe złudzenie, barwy życia są wyblakłe i niepewne, i tylko to zatapia w łunie mirażu twój niepojęty dzień, bez wrogów, bez zagrożeń dla prędkości myśli, dla niezawodności ręki spoczywającej na dźwigni zmiany biegów, nikt nie usłyszy twojego głosu na pustkowiu prostej drogi, twoich nieustraszonych słów w miękkich warstwach kasku, kogo miałbyś zamiar wzywać, gdy z radosnym gniewem będziesz zmierzał do mety, kogo chciałbyś tu widzieć w półcieniu oczekiwania, wzdłuż swojej trasy, kogo zdołasz ocalić od żałości czasu, żadna odległość nie przetrwa dłużej niż pamięć, żaden dzień nie oprze się skałom podwodnym wieczoru, prowadzisz sam, opieczętowany kruchością pędu, jeszcze nie widać zakrętu, mkniesz do linii horyzontu, kto by zechciał dostrzec czarne strzałki zmiany trasy, drogowskazy, hamulce, tutaj, w samym środku prawdy pamięci, masz jeszcze czas, żeby wypatrzyć swój kierunek, ale dopada cię niepewność, nie dostrzegasz w rzeczach choćby zapowiedzi, preludium zakrętu, wahania drogi w drżeniu świateł, teraz już wiesz, nie możesz zwolnić, ta prosta była krótka, nie ociągasz się nigdy, niezależnie od nieokreśloności trasy, z nawyku wyczuwasz moment hamowania, ale nie dostrzegasz niczego, co by zapowiadało kres wolności, tak wyjątkowy jest ten relaks, jeszcze nadejdzie chłód lasu, okrutny impet zakrętów, wieczna młodość trybun, odnowione święto mety, jeszcze jest ci dany ten nieokreślony interwał, ta zwłoka, ulga w męczącej gęstości rzeczy, nie przekraczaj progu tej chwili, jej spokój jest nikły, nie zdoła przetrwać bez twojego przyzwolenia.Dom
Dobrze znam drogę, która prowadzi na południe.
Od wielu lat przebywam ją, podążając za swoim życzeniem lub koniecznością, i potrafię rozpoznać twarz każdej z jej pór roku, z tych migawkowych i znikomych śladów życia, które pojawiają się wzdłuż wybrzeża zatrutego przez ruch drogowy i zaniedbanie.
Kiedy podróżuję nocą, bywa, że niespodziewanie, za szerokim zakrętem, w całkowitej pustce dostrzegam światła jakiegoś domu; to wiejski dom, ogromny i ciemniejący w mroku, o kilka kroków od drogi, ze starą lampą w progu, jego wielkie okna biegną wzdłuż mojej trasy, dociera z nich mocne światło, złociste, które odbija się na połyskliwym asfalcie i wnika głęboko w noc, sięgając, jestem tego pewien, daleko.
Nie potrafię odnaleźć tego domu w zwodniczym blasku dnia, wiele razy próbowałem go odszukać, bez powodzenia, przypominam sobie o nim za późno albo tracę go z oczu między setkami zabudowań wyzbytych życia, tłoczących się wzdłuż mojej drogi, i wytężam uwagę dopiero wówczas, gdy ten konkretny punkt jest już za moimi plecami, zatarty w kieracie pędu, ukryty i niewidoczny w jasnej przemocy poranka.
A jednak, kiedy już wracam, w towarzystwie ciemności, rozpoznaję go z daleka, dostrzegam jego światła zagubione w niewyraźnej konstelacji na nizinie, i powoli się zbliżam, o tej porze nikt tędy nie przejeżdża, rzucam okiem na poświatę dużego pokoju, jak ktoś, kto nigdy jej nie widział, i nie umiem skupić się na konkretnych detalach, żeby zachować trwałe wspomnienie, może wprowadza mnie w błąd światło, wysoka temperatura, jaka według mojego wyobrażenia panuje za szybami, czy też niepokonywalna odległość, która mnie od nich dzieli.
Jednego mogę być pewien, jakkolwiek moje obserwacje są urywkowe, a przestronność sali z łatwością może mnie zwodzić: w tym domu nigdy nikogo nie dostrzegłem, w tym pokoju nie zjawił się nigdy nikt, kto byłby pochłonięty życiowymi czynnościami, albo też zwyczajnie rozparty w fotelu, żeby wytracić zmęczenie po całym dniu; może o tej porze niewidoczne ściany zmuszają mieszkańców, żeby pogrążyli się w myślach lub oddali rozmowie, albo też udzielają im schronienia na nocny odpoczynek.
Nie mogę się zatrzymać, za każdym razem najbardziej błahe konieczności pośpiesznie udaremniają mi postój, skrótową próbę zrozumienia, czy w tym domu naprawdę ktoś pozostał przy życiu, w cieple, przy świetle, ocalając to, co gdzie indziej się zagubiło, udaje mi się tylko zahamować, niemal przystanąć, i widzę, że w pokoju panuje porządek, wszystko jest lśniące i czyste, jakby ludzka obecność zanikła dopiero niedawno, ledwie przed chwilą; jadę dalej ciemną drogą, dostrzegam jeszcze, jak za moimi plecami światło domu bucha zza krat, czuję wielką presję tego światła, które z pewnością wypełnia każdy zakamarek budowli, zajmuje każdą możliwą szczelinę, dławi, nie pozostawiając nadziei, najdrobniejsze wibracje rzeczy, każdą wątłą próbę wykrycia cienia, bez trudu mogłoby lekkim impulsem uwolnić jego moc, wyburzyć ściany, skruszyć szyby, zniszczyć to, co je więzi, i rozlać się, oślepiające, zdolne ujarzmić nizinę opustoszałą w nocy. Nadal nic się nie wydarza, jego błyski dają się dojrzeć z oddali, znieruchomiałe, prawie jak gwałtowny pożar, który nie chce się rozprzestrzenić.
Szybko, bardzo szybko dopada mnie melancholia.