George i poszukiwanie kosmicznego skarbu - ebook
George i poszukiwanie kosmicznego skarbu - ebook
Przeżyjmy razem kosmiczną przygodę!
Stephen Hawking i jego córka Lucy rozpalą wyobraźnię każdego czytelnika.
George bardzo się zasmucił na wieść, że jego przyjaciółka Annie i jej ojciec przeprowadzają się do Stanów Zjednoczonych, gdzie Eric ma rozpocząć nową pracę przy programie lotów kosmicznych – będzie szukać oznak życia we Wszechświecie. Na szczęście rozłąka nie trwa zbyt długo. Kiedy dziewczynka stwierdza, że kontaktują się z nią kosmici, by przekazać jej ostrzeżenie, George rusza na pomoc. On, Annie, superinteligentny komputer Kosmos i Emmett, nowy irytujący kolega, udają się na poszukiwanie kosmicznego skarbu po całej Galaktyce i nie tylko.
Lucy Hawking dzięki doświadczeniu, jakie zyskała podczas lotów w stanie nieważkości, i wywiadom z astronautami doskonale oddała realia programu lotów kosmicznych. Książka zawiera dodatkowo eseje Stephena Hawkinga oraz jego kolegów fizyków o najnowszych teoriach na temat podróży po Wszechświecie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-779-6 |
Rozmiar pliku: | 27 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
T minus siedem minut i trzydzieści sekund — odezwał się mechaniczny głos. — Ramię dostępu do orbitera odsunięte.
George przełknął głośno ślinę i poprawił się na swoim fotelu dowódcy w promie kosmicznym. To było to. Już nie może wysiąść ze statku. Za kilka krótkich minut, które mijają o wiele szybciej niż te ciągnące się w nieskończoność podczas ostatniej lekcji w szkole, opuści Ziemię i poleci w kosmos.
Teraz, gdy ramię dostępu tworzące pomost pomiędzy statkiem kosmicznym a światem zewnętrznym zostało odsunięte, chłopiec zrozumiał, że stracił szansę, by się wycofać. Był to jeden z ostatnich etapów przed startem, a to oznaczało, że włazy zaraz się zamkną. I nie tylko zamkną — zostaną uszczelnione. Gdyby nawet zaczął łomotać w jedną z pokryw i błagać, żeby go wypuszczono, po drugiej stronie nie będzie nikogo, kto by go usłyszał. Astronauci byli sami w tym potężnym statku kosmicznym, a od startu dzieliły ich tylko minuty. Nie można było zrobić nic więcej, jak tylko czekać, aby odliczanie doszło do zera.
— T minus sześć minut i piętnaście sekund. Rozpocząć procedury przedstartowe.
W sterowaniu wahadłowcem podczas startu i lądowania pomagały pomocnicze jednostki mocy, zasilane przez trzy komórki paliwowe, które pracowały już od kilku godzin. Jednak po ostatniej komendzie prom kosmiczny nagle ożył, jakby wiedział, że nadchodzi jego wielka chwila.
— T minus pięć minut — oznajmił mechaniczny głos. — Rozpocząć procedury startowe.
George poczuł łaskotanie w brzuchu. Najbardziej we Wszechświecie pragnął jeszcze raz polecieć w kosmos. A teraz siedział tu, na pokładzie prawdziwego statku kosmicznego, z astronautami w środku, czekając na start z wyrzutni. Było to ekscytujące, a zarazem trochę straszne. Co, jeśli zrobi coś nie tak? Zajmował fotel dowódcy, a to oznaczało, że stał na czele załogi promu. Obok niego siedział pilot, który był jednocześnie jego zastępcą.
— Ach, więc wy wszyscy jesteście astronautami odbywającymi Gwiezdną Wędrówkę?1 — wymamrotał do siebie nieco bezmyślnie.
— Słucham, komandorze? — usłyszał czyjś głos w słuchawkach.
— Och, hmm... — George zapomniał, że obsługa naziemna słyszy każde jego słowo. — Zastanawiałem się tylko, co powiedzieliby Obcy, gdybyśmy akurat na nich wpadli.
Kontroler lotu się roześmiał.
— Nie zapomnij przekazać im pozdrowień od nas wszystkich.
— T minus trzy minuty i trzy sekundy. Ustawić silniki w pozycji startowej.
„Brum, brum”, pomyślał George. Trzy silniki i dwie solidne rakiety pomocnicze miały podczas pierwszych kilku sekund od startu, zanim jeszcze wahadłowiec wydostanie się ponad wieżę wyrzutni, nadać mu prędkość 150 kilometrów na godzinę. A w ciągu ośmiu i pół minuty będzie leciał z szybkością ponad 28 tysięcy kilometrów na godzinę!
— T minus dwie minuty. Proszę zamknąć osłony na hełmach.
George’a aż kusiło, żeby dotknąć tysięcy przełączników, które miał przed sobą, i zobaczyć, co się wtedy stanie, jednak nie śmiał tego zrobić. Tuż przed nim znajdował się drążek, którego miał używać, jako dowódca, do sterowania wahadłowcem, gdy już się znajdą w przestrzeni kosmicznej, a później podczas cumowania do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. To zupełnie tak, jakby siedział za kierownicą samochodu, tyle że drążek przesuwał się we wszystkich kierunkach — nie tylko w prawo i w lewo, ale też w przód i w tył. George położył na nim palec tylko po to, aby sprawdzić, jakie to uczucie. W tym momencie drgnął lekko jeden z elektronicznych wykresów, które wyświetlały się przed chłopcem, a on sam natychmiast cofnął rękę, udając, że niczego nie dotykał.
— T minus pięćdziesiąt pięć sekund. Rakiety wspomagające start statku gotowe.
Dwie rakiety na stały materiał napędowy pomagały wystrzelić prom kosmiczny z wyrzutni na wysokość około 370 kilometrów nad powierzchnię Ziemi. Nie miały one wyłącznika — po uruchomieniu zapłonu wahadłowiec musiał wystartować.
„Do zobaczenia, Ziemio”, pomyślał George. „Niedługo wrócę”. Poczuł ukłucie smutku, że zostawia za sobą tę piękną planetę, przyjaciół i rodzinę. Niebawem, kiedy wahadłowiec połączy się z Międzynarodową Stacją Kosmiczną, będzie orbitował ponad ich głowami. Spojrzy w dół i dostrzeże Ziemię ze stacji kosmicznej, która okrąża naszą planetę co 90 minut. Z kosmosu będzie oglądał zarysy kontynentów, oceanów, pustyń, lasów i jezior, a wieczorem także światła wielkich miast. W bezchmurną noc jego rodzice i przyjaciele — Eric, Annie i Susan — zobaczą z Ziemi jedynie malutki jasny punkcik przesuwający się szybko po niebie.
— T minus trzydzieści jeden sekund. Rozpoczyna się automatyczna sekwencja startowa.
Astronauci drgnęli lekko w fotelach, aby się rozsiąść wygodniej przed długą podróżą. W kokpicie nagle zrobiło się zadziwiająco ciasno i klaustrofobicznie. Już samo zajęcie pozycji do startu było dość skomplikowane i George potrzebował pomocy inżyniera, żeby wdrapać się na fotel. Wahadłowiec stał skierowany dziobem w górę, więc wszystko w kokpicie wydawało się nienaturalnie odwrócone. Siedzenie było odchylone tak, że palce u stóp chłopca celowały w dziób statku, a kręgosłup był rozciągnięty równolegle do powierzchni ziemi.
Wahadłowiec znajdował się w trybie rakiety. Czekał na pionowy start w niebo, przebicie się przez chmury i atmosferę i w końcu wyjście w przestrzeń kosmiczną.
— T minus szesnaście sekund — powiedział bardzo spokojny, automatyczny głos. — Uruchomić wodny system tłumiący fale dźwiękowe. T minus piętnaście sekund.
— Start za piętnaście sekund, dowódco — oznajmił pilot siedzący obok chłopca. — Prom kosmiczny wystartuje za piętnaście sekund. Odliczanie w toku.
— Juu-huu! — wykrzyknął George. „O rany!”, pomyślał jednocześnie.
— Juu-huu dla dowódcy — odparł kontroler. — Miłego lotu.
George zadrżał z radości. z każdym jego oddechem przybliżał się wielki start.
— T minus dziesięć sekund. Rozpocząć sekwencję zapłonu. Rozpocząć zapłon silników głównych.
Tak! To wszystko działo się naprawdę!
George widział za oknem kawałek zielonej trawy, a nad nią błękitne niebo, na którym krążyły ptaki. Leżąc na plecach na fotelu dowódcy, próbował się uspokoić i opanować emocje.
— T minus sześć sekund — powiedział głos. — Odpalić silniki główne.
George poczuł silne drgania, kiedy włączały się po kolei wszystkie trzy silniki, choć wahadłowiec jeszcze nie ruszył. W słuchawkach znów usłyszał głos z centrum dowodzenia.
— Gotowi do startu w czasie T minus pięć sekund. Odliczanie w toku. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Gotowi do startu.
— Tak — powiedział George bardzo spokojnie, mimo że w środku krzyczał na cały głos. — Jesteśmy gotowi do startu.
— T minus zero. Zapłon silników wspomagających.
Drgania się wzmogły. Pod kapsułą, w której przebywał George z innymi astronautami, włączyły się silniki rakiet wspomagających — zupełnie tak, jakby ktoś dał im kopniaka w tyłek. Rakiety z głośnym rykiem wdarły się w ciszę i wyniosły prom kosmiczny z wyrzutni startowej w niebo. George miał wrażenie, jakby ktoś wystrzelił go z Ziemi przywiązanego do gigantycznej petardy. Teraz mogło się zdarzyć wszystko — mogło dojść do wybuchu, prom mógł zboczyć z kursu i rozbić się na Ziemi albo wzlecieć wysoko w górę i zacząć bezładnie wirować, a George nie byłby w stanie nic z tym zrobić.
Przez okno dostrzegł błękit otaczającej statek ziemskiej atmosfery, ale nie widział już Ziemi — opuszczał rodzimą planetę! Kilka sekund po starcie wahadłowiec wykonał obrót, a astronauci lecieli teraz do góry nogami, pod wielkim pomarańczowym zbiornikiem na paliwo!
— Aaaaaa! — krzyknął George. — Jesteśmy do góry nogami! Lecimy w kosmos w niewłaściwej pozycji! Pomocy! Pomocy!
— Wszystko w porządku, dowódco — uspokoił go pilot. — Zawsze robimy to w taki sposób.
Dwie minuty po starcie George poczuł mocne szarpnięcie, które zakołysało całym statkiem.
— Co to było? — wykrzyknął.
Zobaczył przez okno, jak pierwsza, a potem druga rakieta pomocnicza oddzielają się od statku i oddalają po wielkim łuku.
Gdy zniknęły rakiety pomocnicze, nagle zrobiło się cicho — tak cicho, że orbiter wydawał się całkiem pusty. Chłopiec wyjrzał przez okno i poczuł, że ma ochotę wypełnić tę ciszę radosnymi okrzykami. Wahadłowiec jeszcze raz się obrócił i orbiter znów znalazł się ponad ogromnym pomarańczowym zbiornikiem paliwa.
Po ośmiu minutach i trzydziestu sekundach w powietrzu — według George’a mogłoby to trwać całe wieki, a on i tak by nie zauważył upływu czasu — włączyły się trzy silniki główne i zewnętrzny zbiornik paliwa oddzielił się od statku.
— Odlatuje! — gwizdnął pilot, a chłopiec zobaczył, jak za oknem promu ogromny pomarańczowy zbiornik znika z pola widzenia, aby spłonąć w atmosferze.
Minęli granicę, za którą błękit ziemskiego nieba zmienia się w kosmiczną czerń. Wokół nich lśniły odległe gwiazdy. Wciąż się wznosili, ale to miała być tylko krótka wędrówka przed osiągnięciem maksymalnej wysokości.
— Wszystkie systemy pracują prawidłowo — powiedział pilot do George’a, sprawdziwszy lampki, które migały na znajdujących się przed nim panelach. — Zmierzamy w stronę orbity. Panie dowódco, czy wprowadzi nas pan na orbitę?
— Tak — odparł George z pewnością w głosie. — Houston... — Wypowiadając to najsłynniejsze w historii podróży kosmicznych słowo, zwrócił się do naziemnej kontroli lotów. — Houston, jesteśmy gotowi do wejścia na orbitę. Czy mnie słyszysz, Houston? Tu Atlantis. Jesteśmy gotowi do wejścia na orbitę.
W panującej na zewnątrz ciemności gwiazdy nagle wydały się bardzo błyszczące i bliskie. Jedna z nich wyraźnie kierowała się w ich stronę, niemal oślepiając George’a, tak bliska i jasna, że...
Obudziwszy się gwałtownie, chłopiec zobaczył, że znajduje się w nie swoim łóżku. Ktoś mu świecił w oczy latarką.
— George! — syknęła postać. — Wstawaj. Mamy problem!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Jedno z wielu pojawiających się w tej książce nawiązań do serialu Star Trek. (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).Rozdział pierwszy
Niełatwo było zdecydować, co na siebie włożyć. „Przebierz się za swój ulubiony obiekt kosmiczny”, powiedział do George’a Eric Bellis, naukowiec mieszkający po sąsiedzku, kiedy zapraszał chłopca na bal przebierańców. George miał jednak tyle ulubionych obiektów, że nie wiedział, który z nich wybrać.
Może powinien się przebrać za Saturna z jego pierścieniami?
Albo wystąpić jako Pluton — biedna mała planeta, która nie jest już nawet prawdziwą planetą?
A może jako najmroczniejsza i najpotężniejsza siła Wszechświata, czyli czarna dziura? Nad tym George nie zastanawiał się zbyt długo. Choć czarne dziury są wspaniałe, ogromne i fascynujące, nie mógł ich zaliczyć do swoich ulubionych obiektów. Naprawdę trudno darzyć sympatią coś, co jest tak żarłoczne, że pochłania wszystko, cokolwiek za bardzo się zbliży — nawet światło.
W końcu decyzja została podjęta dzięki przypadkowi. George oglądał właśnie z tatą w Internecie zdjęcia Układu Słonecznego i natknął się na fotografię, którą zrobił łazik marsjański — automatyczny robot badający powierzchnię Czerwonej Planety. Widniał na niej zarys czegoś, co wyglądało jak człowiek stojący na Marsie. Chłopiec już wiedział, że chce pójść na bal przebrany za człowieka z Marsa. Nawet Terence, jego tata, bardzo się podekscytował tym zdjęciem. Oczywiście obaj mieli świadomość, że tak naprawdę nie ma na nim Marsjanina — była to tylko iluzja świetlna, która sprawiła, że skalne wypiętrzenie wyglądało jak ludzka sylwetka. Jednak myśl, że nie jesteśmy sami w tym wielkim Wszechświecie, była naprawdę fascynująca.
— Tato, uważasz, że ktoś tam jest, w kosmosie? — spytał George, kiedy tak obaj wpatrywali się w zdjęcie. — Na przykład Marsjanie albo istoty z odległych galaktyk? A jeśli istnieją, to czy kiedyś przybędą do nas z wizytą?
— Jeśli istnieją, to już nas teraz obserwują — odparł tata. — Pewnie się zastanawiają, jacy naprawdę jesteśmy, skoro potrafiliśmy zniszczyć i zabałaganić taką piękną, wspaniałą planetę. Może myślą, że jesteśmy strasznie głupi... — Potrząsnął głową ze smutkiem.
Rodzice George’a byli ekobojownikami, którzy chcieli ocalić Ziemię. Z powodu prowadzonej przez nich kampanii w ich domu jeszcze do niedawna nie korzystało się z urządzeń elektrycznych, takich jak telefony czy komputery. Kiedy jednak George zdobył pierwszą nagrodę w szkolnym konkursie naukowym — swój własny komputer — ani mama, ani tata nie mieli serca zabronić chłopcu go zatrzymać.
I od kiedy komputer pojawił się w domu, George nauczył rodziców, jak obsługiwać urządzenie, a nawet pomógł im przygotować bardzo dowcipny plakat z ogromnym zdjęciem Wenus. Na plakacie umieszczone było pytanie: Kto chciałby tutaj mieszkać? A pod spodem znajdował się tekst: Chmury kwasu siarkowego, temperatury dochodzące do 470 stopni Celsjusza... Oceany dawno wyparowały, a atmosfera jest tak gęsta, że nie mogą się przez nią przedrzeć promienie słoneczne. Taka właśnie jest Wenus. A jeśli nie będziemy rozsądni, tak może wkrótce wyglądać nasza Ziemia. Czy chcielibyście żyć na takiej planecie? George był bardzo dumny z tego plakatu, który jego rodzice wraz z przyjaciółmi rozesłali pocztą elektroniczną do ludzi na całym świecie, promując swoją kampanię.
Po tym wszystkim, czego George dowiedział się o Wenus, był pewien, że na tej śmierdzącej, gorącej planecie nie ma żadnego życia. Dlatego nie przyszło mu nawet do głowy, by na przyjęcie u Erica przebrać się za Wenusjanina. Tak więc poprosił swoją mamę, żeby mu pomogła przygotować ciemnopomarańczowy strój z wieloma pomponikami oraz wysoki spiczasty kapelusz. Miał wyglądać dokładnie tak, jak Marsjanin ze zdjęcia znalezionego w Internecie.
Przebrany w kostium George pomachał na pożegnanie rodzicom, którzy tego wieczora planowali pomóc swoim kolegom ekologom przygotować zdrowe przekąski na ich własne przyjęcie, a potem przecisnął się przez dziurę w płocie do ogrodu Erica. Wyrwa pojawiła się wtedy, gdy Freddy, udomowiona świnka chłopca (podarowana mu przez babcię), uciekła z chlewika, staranowała ogrodzenie i włamała się do domu Erica przez tylne drzwi. Podążając śladami raciczek pozostawionych przez Freddy’ego, George wszedł do środka, a potem poznał swoich nowych sąsiadów, którzy niedawno się wprowadzili do opuszczonego Domu Obok. To przypadkowe spotkanie z Erikiem i jego rodziną na zawsze odmieniło życie chłopca.
Eric pokazał George’owi swój wspaniały komputer, Kosmos, tak mądry i potężny, że potrafił stwarzać portal, dzięki któremu naukowiec, jego córka Annie i George mogli się przedostać do każdej znanej części Wszechświata.
Ale przestrzeń kosmiczna potrafi być bardzo niebezpieczna. Chłopiec przekonał się o tym podczas jednej ze swoich pozaziemskich przygód, kiedy to komputer wybuchł z przeciążenia w trakcie organizowania misji ratunkowej.
Od tamtej pory Kosmos przestał pracować i George nie miał już okazji ponownie przejść przez portal ani podróżować po Układzie Słonecznym i poza jego granicami. Chłopiec tęsknił za komputerem, ale przynajmniej miał Erica i Annie. Mógł ich widywać, kiedy tylko chciał, nawet jeśli nie mogli już wyruszać razem na wycieczki w przestrzeń.
Teraz George potruchtał ścieżką prowadzącą przez ogród do drzwi na tyłach domu Erica. Budynek był jasno oświetlony i dobiegały z niego odgłosy rozmów i muzyki. Chłopiec otworzył drzwi, po czym wszedł do środka.
Nigdzie nie widział Annie ani jej rodziców, ale było tam mnóstwo innych osób, które snuły się po pokojach. Jeden z dorosłych natychmiast podetknął chłopcu pod nos talerz z lśniącymi, ozdobionymi srebrzystym lukrem muffinami.
— Poczęstuj się meteorytem! — zaproponował radośnie. — A może powinienem raczej powiedzieć: meteoroidem.
— Och... hmm, cóż, dziękuję bardzo — odparł nieco zaskoczony George. — Wyglądają smakowicie — dodał, biorąc jedną babeczkę.
— Gdybym zrobił coś takiego... — mężczyzna zrzucił część muffinów na podłogę — mógłbym powiedzieć: „Weź sobie meteoryt”, bo wtedy leżałyby już na ziemi. Tymczasem kiedy ci je ofiarowałem, były nadal zawieszone w powietrzu, czyli technicznie rzecz biorąc, nadal pozostawały meteoroidami. — Uśmiechnął się do George’a, a potem do babeczek rozsypanych u jego stóp. — Dostrzegasz różnicę? Meteoroid to kawałek skały przemieszczający się w powietrzu, meteoryt zaś jest kawałkiem skały, który wylądował już na Ziemi. A więc teraz, skoro zrzuciłem babeczki na podłogę, możemy je nazywać meteorytami.
Trzymając muffina w ręku, George uśmiechnął się uprzejmie, pokiwał głową i zaczął się powoli wycofywać.
— Auć! — pisnął za jego plecami ktoś, na kogo chłopak wpadł.
— Oj, przepraszam! — powiedział, odwracając się.
— Nic nie szkodzi, to tylko ja! — Przed nim stała Annie, ubrana cała na czarno. — I tak byś mnie nie zauważył, bo jestem niewidzialna! — Wyrwała babeczkę z ręki George’a i wsadziła ją sobie do buzi. — Zdajesz sobie sprawę, że tu jestem, tylko na podstawie tego, w jaki sposób wpływam na obiekty znajdujące się w pobliżu. Czym jestem?
— Oczywiście czarną dziurą — odparł George. — Połykasz wszystko, co się do ciebie zbliży, ty żarłoczna świnko.
— Wcale nie! — zawołała triumfalnie dziewczynka. — Wiedziałam, że tak powiesz, ale to nieprawda. — Wydawała się z siebie bardzo zadowolona. — Jestem... ciemną materią.
— A co to takiego? — zaciekawił się George.
— Nikt tego nie wie — odparła tajemniczo Annie. — Nie widzimy jej, ale ciemna materia wydaje się absolutnie niezbędna, żeby ochronić galaktyki przed rozpadnięciem się na kawałki. A ty czym jesteś?
— Cóż, ja jestem człowiekiem z Marsa... Wiesz, tym ze zdjęć.
— No tak! — ucieszyła się Annie. — Możesz być moim marsjańskim przodkiem. Fajowsko!
Zabawa wokół nich trwała w najlepsze. Dziwacznie ubrani dorośli stali w grupkach, jedząc, pijąc i głośno rozmawiając. Jeden z gości przyszedł przebrany za kuchenkę mikrofalową, inny za rakietę. Była też pani z plakietką wyglądającą jak wybuchająca gwiazda, a także mężczyzna z minianteną satelitarną na głowie. Któryś z naukowców skakał po pomieszczeniach w jasnozielonym kombinezonie i nakazywał innym, by „zabrali go do swojego przywódcy”, inny nadmuchiwał ogromny balon z napisem WSZECHŚWIAT SIĘ ROZSZERZA. Ubrany od stóp do głów na czerwono mężczyzna stawał obok kolejnych gości, a potem odsuwał się od nich szybko, zachęcając do zgadywania, czym jest. Obok niego był naukowiec z mnóstwem różnego rozmiaru hula-hoopów umieszczonych wokół pasa. Do każdego koła przyczepiona była innej wielkości kula. Kiedy chodził, hula-hoopy wirowały wokół niego.
ŚWIATŁO I JEGO WĘDRÓWKA W PRZESTRZENI KOSMICZNEJ
Jedną z najważniejszych rzeczy we Wszechświecie jest pole elektromagnetyczne. Sięga ono wszędzie. Nie tylko trzyma razem atomy, ale to również dzięki niemu małe części składowe atomów (zwane elektronami) mogą się poruszać i tworzyć prąd elektryczny. Otaczający nas świat jest zbudowany z ogromnych ilości atomów, które są ze sobą związane za pomocą pola elektromagnetycznego. Nawet istoty takie jak ludzie polegają na owych oddziaływaniach, aby żyć i funkcjonować.
Drgania elektronu wzbudzają fale w polu elektromagnetycznym — zupełnie tak jak wtedy, gdy poruszając palcem w wodzie, wywołujemy zmarszczki na jej powierzchni. W efekcie drgań elektronów powstają fale elektromagnetyczne, a ponieważ pole elektromagnetyczne znajduje się wszędzie, fale te mogą podróżować w przestrzeni, dopóki nie zostaną zatrzymane przez elektrony, które pochłoną ich energię. Istnieje wiele rodzajów fal elektromagnetycznych. Niektóre z nich wpływają na ludzkie oko i dzięki temu postrzegamy je jako różne kolory światła widzialnego. Inne ich rodzaje to fale radiowe, mikrofale, promieniowanie podczerwone, nadfioletowe, rentgenowskie (promieniowanie X) i promieniowanie gamma. Elektrony drgają przez cały czas, gdyż atomy również nieustannie wibrują. Z tego powodu wszystkie obiekty nieustannie wytwarzają różnego rodzaju fale elektromagnetyczne. W temperaturze pokojowej są to głównie fale podczerwone, ale w obiektach bardziej gorących drgania stają się szybsze i dzięki temu powstają fale światła widzialnego.
Światło podróżuje z prędkością 300 tysięcy kilometrów na sekundę. To bardzo szybko, a mimo to światło wypromieniowane przez Słońce dociera do nas dopiero po ośmiu minutach. Z kolei światło, które wytworzyła najbliższa gwiazda poza Układem Słonecznym, podróżuje na Ziemię ponad cztery lata.
Bardzo gorące obiekty w przestrzeni kosmicznej, takie jak gwiazdy, emitują światło widzialne, które może podróżować bardzo długo, zanim na coś natrafi. Światło gwiazdy obserwowanej przez nas z Ziemi wędrowało przez kosmos od setek lat. Dociera ono do naszego oka i wzbudza drgania elektronów w siatkówce, doprowadza do wytworzenia ładunku elektrycznego, który następnie jest wysyłany wzdłuż nerwu optycznego do mózgu. Wtedy mózg mówi nam: „Widzę gwiazdę!”. Jeżeli ta gwiazda znajduje się bardzo daleko, możemy potrzebować teleskopu, aby zebrać wystarczająco dużo światła do wykrycia jej przez nasze oczy. Pobudzone do drgań elektrony mogą również stworzyć fotografię lub wysłać sygnał do komputera.
Wszechświat nieustannie się rozszerza, rozdymając się jak balonik. Oznacza to, że gwiazdy i galaktyki oddalają się od Ziemi. Ich podróżujące w naszym kierunku światło rozciąga się — im większą pokona odległość, tym bardziej się „rozwleka”. To rozciąganie sprawia, że światło widzialne przesuwa się ku czerwieni. Określa się to też mianem „poczerwienienia”. Im dłużej światło będzie podróżować, tym bardziej będzie się przesuwać ku czerwieni, aż w końcu nie będzie już widoczne. Stanie się najpierw promieniowaniem podczerwonym, a potem mikrofalowym (takim samym, jakiego używa się na Ziemi w kuchenkach mikrofalowych). Właśnie coś takiego zdarzyło się z niezwykle silnym światłem wytworzonym na skutek Wielkiego Wybuchu — po 13 miliardach lat podróży pozostałość tego promieniowania jest dziś wykrywana jako mikrofale docierające do nas ze wszystkich zakątków kosmosu. Zostało ono szumnie nazwane Mikrofalowym Promieniowaniem Tła lub promieniowaniem reliktowym.
— Annie — zaniepokoił się George. — Nie rozumiem tych wszystkich strojów. Co one oznaczają?
— Jak wiesz, wszyscy tutaj przebrali się za obiekty, które można znaleźć w kosmosie, jeśli człowiek wie, jak ich szukać — odparła dziewczynka.
— Na przykład za co?
— Cóż, weźmy tego pana ubranego na czerwono... — zaczęła wyjaśniać Annie. — Wciąż odsuwa się od ludzi, czyli udaje, że jest przesunięciem widma ku czerwieni.
— Przesunięciem czego?
— Jeżeli odległy obiekt w kosmosie, taki jak galaktyka, oddala się od nas, jego światło będzie się wydawało bardziej czerwone, niż jest w rzeczywistości. Więc ten pan ubrał się na czerwono i zawsze odsuwa się od ludzi, żeby im zademonstrować, za co się przebrał. Inni goście przyszli tu jako różne kosmiczne obiekty, na przykład mikrofale i dalekie planety.
Annie powiedziała to wszystko bardzo rzeczowo, jakby była to wiedza najoczywistsza pod słońcem i każdy potrafił się nią popisać na balu przebierańców. Po raz kolejny George poczuł ukłucie zazdrości. Kochał naukę, czytał dużo książek, wyszukiwał w Internecie artykuły i zamęczał pytaniami Erica. Sam chciał zostać naukowcem, kiedy dorośnie, i dokonać jakichś niezwykłych odkryć. Annie z kolei podchodziła do cudów Wszechświata z dużo większą swobodą.
Gdy George ją poznał, dziewczynka pragnęła być baletnicą, ale teraz zmieniła zdanie i postanowiła zostać piłkarką. Zamiast spędzać czas po lekcjach w biało-różowym kostiumie baletowym, biegała po ogrodzie, kopiąc piłkę w stronę George’a, który zawsze musiał stać na bramce. A mimo to nadal się zdawało, że z dziedziny nauki wie dużo więcej niż on.
Obok pojawił się wreszcie tata Annie, ubrany normalnie i wyglądający tak jak zwykle.
— Panie Ericu — wykrzyknął George, który miał w głowie mnóstwo pytań — za co się pan przebrał?
— Ja? — mężczyzna się uśmiechnął i odparł skromnie: — Jestem jedyną inteligentną formą życia we Wszechświecie.
— Co takiego? Chce pan przez to powiedzieć, że jest jedyną inteligentną osobą w całym Wszechświecie?
Eric znowu się roześmiał.
— Nie mów tego zbyt głośno w tym towarzystwie. — Szerokim gestem wskazał pozostałych naukowców. — Ci ludzie mogliby się poczuć urażeni. Chodziło mi o to, że przebrałem się za człowieka, który jest jedyną znaną nam do tej pory formą inteligentnego życia w przestrzeni kosmicznej.
— Och. Ale co z tymi wszystkimi pana przyjaciółmi? Za co się poprzebierali? I dlaczego czerwone światło oznacza, że coś się oddala? Nie rozumiem tego.
— Na pewno byś zrozumiał, gdyby ktoś ci to wszystko wytłumaczył — pocieszył go dobrotliwie Eric.
— A czy pan może mi to wyjaśnić? — spytał George. — Te wszystkie rzeczy o Wszechświecie. Tak jak pan to zrobił w przypadku czarnych dziur. Mógłby mi pan opowiedzieć o czerwonym świetle, ciemnej materii i innych takich?
— Ojej — zaczął Eric przepraszająco. — George, bardzo bym chciał ci poopowiadać o Wszechświecie, ale problem w tym, że nie jestem pewien, czy będę miał czas... Jedną chwileczkę... — przerwał, wpatrując się w przestrzeń tak jak wtedy, gdy przychodził mu do głowy jakiś pomysł. Potem zdjął okulary, przetarł je rąbkiem koszuli i w końcu wsadził na nos pod tym samym dziwacznym kątem, co zawsze. — Mam! — wykrzyknął podekscytowany. — Wiem, co musimy zrobić! Zaczekaj, George, wymyśliłem świetny plan.
Z tymi słowy chwycił w dłoń obity filcem młotek i uderzył w wielki mosiężny gong, który wydał z siebie głęboki, melodyjny dźwięk.
— Dobrze, proszę, zbliżcie się tu wszyscy — przywołał gestem obecnych w pokoju gości. — Chodźcie szybciej, no już! Mam wam coś do powiedzenia.
Przez tłum przebiegł szmer ekscytacji.
— No dobrze — ciągnął Eric. — Zaprosiłem na dzisiejsze przyjęcie cały Cech Naukowców...
— Hurrraaa! — wykrzyknął ktoś z tyłu.
— I postarajmy się wszyscy odpowiedzieć na pytania, które zadał mi mój młody przyjaciel George. On chce się dowiedzieć mnóstwa rzeczy, ale jestem pewien, że na początek pragnąłby poznać znaczenie twojego kostiumu! — Eric zwrócił się do mężczyzny z hula-hoopami.
— Przyszedłem na to przyjęcie jako odległy system planetarny, w którym być może uda się znaleźć drugą Ziemię — odparł uradowany naukowiec.
— Annie — szepnął George. — Czy nie tym właśnie zajmował się doktor Reeper? Odkrywaniem nowych planet?
Doktor Reeper, dawny kolega Erica, chciał wykorzystać naukę dla swoich własnych, samolubnych celów. Zdołał przekonać ojca Annie, że znalazł egzoplanetę — czyli planetę krążącą wokół innej gwiazdy niż nasze Słońce — która jest w stanie podtrzymać ludzkie życie. Jednak namiary, jakie podał, były fałszywe i podczas poszukiwań planety Eric niebezpiecznie zbliżył się do czarnej dziury. Reeper usiłował w ten sposób pozbyć się byłego kolegi, żeby samemu przejąć kontrolę nad Kosmosem — superkomputerem Erica. Jednak ta diabelska sztuczka mu się nie udała, bo Eric zdołał wrócić bezpiecznie z podróży do wnętrza czarnej dziury.
Nikt nie wiedział, gdzie w tej chwili znajduje się doktor Reeper. Przepadł bez wieści po tym, jak jego wielki plan spalił na panewce. George próbował przekonać Erica, żeby zrobił coś ze swoim dawnym kolegą, ale naukowiec pozwolił mu po prostu odejść.
— Doktor Reeper wiedział, jak szukać nowych planet — odparła Annie. — Nie wiemy jednak, czy faktycznie jakąś znalazł. W końcu planeta, o której napisał w liście do taty... Przecież nie udało się nam udowodnić, że istnieje naprawdę.
— Dziękuję, Sam. A ile planet udało się tobie odkryć do tej pory? — Eric spytał mężczyznę z hula-hoopami.
— Ponad siedemset egzoplanet — rzekł Sam, potrząsając przy tym okręgami. — Ponad sto z nich krąży wokół sąsiadujących z nami gwiazd. Niektóre mają więcej niż jedną planetę w swoim układzie. — Wskazał swoje hula-hoopy. — Ja jestem pobliskim układem z planetami krążącymi wokół ich gwiazdy.
— Co to znaczy „pobliskim”? — George spytał cicho Annie, która przekazała pytanie tacie. Eric odpowiedział jej szeptem i dziewczynka zwróciła się z powrotem do George’a.
— Ma na myśli jakieś czterdzieści lat świetlnych stąd, czyli mniej więcej trzysta siedemdziesiąt osiem bilionów kilometrów — odparła. — Jak na Wszechświat, to całkiem niedaleko!
— Zaobserwowałeś jakieś planety przypominające Ziemię? Które można by nazwać domem? — spytał Eric.
— Zidentyfikowaliśmy kilka planet, które mogłyby, podkreślam, mogłyby być drugą Ziemią. Nasze polowanie na planety jest w toku.
— Dziękuję, Sam. A teraz chciałbym, abyśmy odpowiedzieli na pytania George’a. — Wręczył wszystkim gościom długopisy i kartki papieru. — Do końca przyjęcia niech każdy z was napisze stronę lub dwie o tym, co uważa za najbardziej interesującą rzecz w dziedzinie, jaką się zajmuje. Jeżeli nie zdążycie napisać wszystkiego dzisiaj, możecie wysłać mi odpowiedź później pocztą elektroniczną.
Naukowcy wyglądali na uszczęśliwionych. Uwielbiali opowiadać o najbardziej interesujących aspektach swojej pracy.
— A zanim wrócimy do przerwanej zabawy, mam jeszcze jedno krótkie ogłoszenie — dodał szybko Eric. — Tym razem swoje własne. Z niezwykłą przyjemnością chciałbym wam oznajmić, że dostałem nowy etat! Będę pracował w ŚAK, czyli Światowej Agencji Kosmicznej1, i poszukiwał śladów życia w naszym Układzie Słonecznym, poczynając od Marsa!
— O rany! To niesamowite! — George spojrzał na Annie, która jednak nie patrzyła mu w oczy.
— A zatem — ciągnął Eric — już za kilka dni spakuję się razem ze swoją rodziną... i przeniesiemy się do kwatery głównej agencji w Stanach Zjednoczonych!
Po tych słowach wszechświat George’a rozpadł się na kawałki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Agencja wymyślona przez autorów, aluzja do NASA, amerykańskiej Narodowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej.Rozdział drugi
George patrzył z ogromną przykrością, jak jego sąsiedzi pakują się przed przeprowadzką. Chciał jednak spędzić z nimi jak najwięcej czasu, zanim znikną z jego życia, więc odwiedzał ich dzień po dniu i widział, jak wnętrza w ich domu robiły się większe i większe, a wszystkie rzeczy lądowały najpierw w dużych kartonowych pudłach z logo Światowej Agencji Kosmicznej, a potem w ciężarówkach, które wywoziły je z domu.
— To takie ekscytujące! — powtarzała wciąż Annie. — Jedziemy do Ameryki! Staniemy się gwiazdami filmowymi! Będziemy jeść ogromne burgery! Zobaczymy Nowy Jork! Będziemy... — Bez końca opowiadała o swoim nowym wspaniałym życiu i o tym, jak wszystko się polepszy, kiedy zamieszka w innym kraju.
Czasami George próbował zasugerować, że może jednak rzeczywistość nie będzie aż tak fantastyczna, jak Annie się wydaje, ale ona była zbyt pochłonięta swoim wyobrażonym życiem w Ameryce, by zwracać na niego uwagę.
Eric i Susan, aby nie urazić George’a, bardziej się starali ukrywać radość z powodu wielkiej przeprowadzki, ale nawet im nie do końca się to udawało. Pewnego dnia, kiedy dom był już niemal pusty, George siedział w bibliotece Erica i pomagał owijać jego cenne książki w stare gazety, a potem odkładał je ostrożnie do wielkich pudeł.
— Wrócicie, prawda? — spytał błagalnie. Wszystkie zdjęcia i obrazy zniknęły ze ścian, a teraz jeszcze półki zostały niemal ogołocone z książek. Dom zaczynał wyglądać niemal tak pusto i smutno jak przed ich wprowadzeniem się tutaj.
— To zależy — odparł Eric radośnie. — Może zabiorę się na kolejną misję kosmiczną i opuszczę Ziemię na zawsze. — Dostrzegł posmutniałą twarz George’a. — Nie, nie to miałem na myśli — dodał pospiesznie. — Nie mógłbym zostawić was wszystkich tutaj. W razie czego upewniłbym się, że będę mógł wrócić na naszą planetę.
— Ale czy wrócicie tutaj? Czy zamieszkacie tu ponownie? — drążył George. — W tym domu?
— Ten dom tak naprawdę nie należy do mnie — odparł Eric. — To tylko miejsce, gdzie mogłem zamieszkać, aby pracować nad Kosmosem niezauważony. Niestety ktoś, a dokładnie Graham Reeper, już się tutaj na mnie przyczaił.
— Skąd doktor Reeper wiedział, że pan tu przyjedzie? — spytał George i zaczął owijać stary teleskop Erica.
— Ach, z perspektywy czasu widzę, że wybór tego miejsca był znacznie bardziej oczywisty, niż mi się wcześniej wydawało — rzekł Eric. — Widzisz, ten dom należał do naszego dawnego nauczyciela, jednego z największych naukowców, jacy kiedykolwiek żyli na tym świecie. Nikt nie wie, gdzie on teraz przebywa. Wygląda na to, że zniknął. Zanim jednak do tego doszło, napisał do mnie list, w którym zaoferował mi ten dom jako bezpieczne miejsce do pracy z Kosmosem. Utrzymanie komputera z dala od wszelkich niebezpieczeństw było bardzo istotne, ale i tak nie udało mi się go ochronić. — Eric wyraźnie posmutniał.
George odsunął teleskop i sięgnął po szkolny plecak. Wyciągnął z niego paczkę ciasteczek z dżemem, otworzył ją i podał Ericowi. Mężczyzna uśmiechnął się na widok swoich ulubionych słodyczy.
— Powinienem zrobić nam herbatę do tych ciasteczek, ale chyba spakowałem już czajnik — powiedział.
George skruszył ciasteczko między zębami.
— Nie rozumiem jednego — zaczął, zdając sobie sprawę, że być może to jego ostatnia szansa na zadanie tego pytania. — Dlaczego po prostu nie zbuduje pan nowego Kosmosa?
— Zrobiłbym to, gdybym mógł — odparł Eric. — Ale Kosmos został skonstruowany wiele lat temu przeze mnie, Grahama Reepera i naszego nauczyciela. Nowoczesna wersja Kosmosa nadal posiada niektóre oryginalne elementy pierwszej maszyny. Dlatego właśnie nie mogę tak po prostu zbudować kolejnego komputera. Nie wiem, czy potrafiłbym to zrobić bez pomocy pozostałych dwóch wynalazców. Ale nasz nauczyciel gdzieś zniknął, a Reeper... cóż, wiemy o nim wszystko. W pewnym sensie uszkodzenie Kosmosa odmieniło życie nas wszystkich... — Eric zlizał dżem ze środka herbatnika. — Teraz, kiedy już go nie mam, muszę znaleźć inny sposób, by kontynuować swoją pracę w kosmosie. Ale to też oznacza, że nie będę już musiał martwić się przez cały czas, że ktoś pozna tajemnicę mojego superkomputera i będzie próbował go ukraść. Przeprowadzaliśmy się tak wiele razy, aby trzymać Kosmosa z dala od niebezpieczeństw. Biedna Annie mieszkała już w tylu miejscach, w tym domu jednak była najszczęśliwsza.
— Wcale tego po niej nie widać — odparł George ponuro. — Nie wydaje się smutna z powodu przeprowadzki.
— Annie nie chce cię zostawiać. Przecież jesteś jej najlepszym przyjacielem. Będzie za tobą tęskniła, George, nawet jeśli tego po sobie nie pokazuje. Nie znajdzie sobie łatwo drugiej bratniej duszy.
George głośno przełknął ślinę.
— Ja też będę za nią tęsknił — wymamrotał, czerwieniąc się. — I za panem. I Susan.
— Na pewno jeszcze się zobaczymy — powiedział łagodnie Eric. — Nie będziesz tęsknił za nami w nieskończoność. Poza tym, jeśli będziesz mnie potrzebował, wystarczy tylko dać mi znać. Zrobię dla ciebie, co będę mógł, George.
— Dzięki — wyszeptał chłopiec. Nagle uderzyła go pewna myśl: — Ale czy to bezpieczne, żebyście się przeprowadzili? — Uczepił się promyka nadziei. — Czy nie powinniście zostać tutaj? A jeśli Reeper pojedzie za wami do Ameryki?
— Nie sądzę, żeby biedny stary Reeper mógł mi teraz w czymś zaszkodzić — powiedział Eric ze smutkiem.
— Biedny stary Reeper? — wykrzyknął gniewnie George. — Przecież on próbował wrzucić pana do czarnej dziury! Nie rozumiem, dlaczego pan go jeszcze żałuje! Czemu nie zrobił pan z nim porządku, kiedy była taka szansa?
— I tak już wystarczająco namieszałem mu w życiu — odparł Eric. George otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale tata Annie go powstrzymał. — Reeper nieźle mnie załatwił i pewnie to mu wystarczy. Zemścił się i nie sądzę, żebym kiedykolwiek jeszcze miał się z nim spotkać. W każdym razie Kosmos nie działa, więc nie mam niczego, co Reeper chciałby zdobyć. Jestem bezpieczny, moja rodzina jest bezpieczna i chcę teraz zacząć pracę w Światowej Agencji Kosmicznej. Dzięki niej będę miał możliwość szukania śladów życia na Marsie i w innych miejscach Układu Słonecznego. Sam rozumiesz, że nie mogłem odmówić.
— Pewnie nie — odparł George. — Powie mi pan, jeśli znajdzie pan kogoś w kosmosie?
— Oczywiście, że tak — obiecał Eric. — Będziesz jedną z pierwszych osób, które się o tym dowiedzą. I jeszcze jedno, George. Chcę, żebyś zatrzymał ten teleskop... — Wskazał cylinder z brązu, który chłopiec pieczołowicie owijał w papier. — I żebyś pamiętał, aby nadal spoglądać w gwiazdy.
— Naprawdę? — zachwycił się George, a kiedy odpakowywał teleskop, czuł pod dłonią jego chłodną, gładką, metalową powierzchnię. — Ale czy on nie jest przypadkiem zbyt cenny?
— Tak jak ty i wszystkie obserwacje, które dzięki niemu poczynisz. A żeby ci pomóc, przygotowałem dla ciebie jeszcze jeden specjalny prezent na pożegnanie. — Eric zaczął szperać w znajdującym się obok stosie książek i wreszcie wyłowił z niego triumfalnie jasnożółte tomiszcze, którym zamachał chłopcu przed nosem. Wielkie litery na okładce głosiły: PODRĘCZNIK UŻYTKOWNIKA WSZECHŚWIATA. — Pamiętasz, jak poprosiłem na przyjęciu wszystkich znajomych naukowców, żeby napisali dla mnie krótkie teksty, w których mieli odpowiedzieć na niektóre z zadanych przez ciebie pytań? Zrobiłem z tego książkę, jeden egzemplarz jest dla ciebie, a drugi dla Annie. Bardzo proszę! Kiedy będziesz ją czytał, pamiętaj, że chciałem, abyś zrozumiał pewną rzecz o byciu naukowcem. Ja i moi przyjaciele, choć nazywamy siebie kolegami, uwielbiamy czytać własne prace i o nich rozmawiać. Wymieniamy się teoriami i pomysłami. Jest to jeden z najważniejszych i najfajniejszych aspektów bycia badaczem: posiadanie kolegów, którzy ci pomagają, inspirują i stawiają przed tobą wyzwania. I o tym właśnie jest ta książka. Pomyślałem, że może chciałbyś przejrzeć kilka pierwszych stron ze mną. Sam je napisałem — dodał skromnie.
Eric zaczął czytać:
PODRĘCZNIK UŻYTKOWNIKA WSZECHŚWIATA
Dlaczego podróżujemy w kosmos?
Dlaczego podróżujemy w przestrzeń kosmiczną? Dlaczego zadajemy sobie tyle trudu i wydajemy tak wiele pieniędzy, żeby przywieźć kilka kamyków z Księżyca? Czyżby nie było lepszych zajęć tutaj, na Ziemi?
Cóż, to trochę tak jak z Europą przed rokiem 1492. W tamtych czasach ludzie również uważali, że wysłanie Krzysztofa Kolumba na poszukiwanie wiatru w polu jest ogromną stratą pieniędzy. Kiedy jednak odkrył on Amerykę, wiele się zmieniło. Pomyślcie tylko — gdyby Kolumb tego nie zrobił, nie mielibyśmy Big Maca! I oczywiście wielu innych rzeczy.
Podróże w kosmos będą miały jeszcze poważniejsze skutki. Całkowicie zmienią przyszłość rasy ludzkiej, a może nawet zdecydują o tym, czy w ogóle czeka nas jakakolwiek przyszłość.
Nie rozwiążą one żadnych palących problemów na planecie Ziemi, ale pomogą nam spojrzeć na nie z innej perspektywy. Przyszedł czas, żebyśmy skierowali nasz wzrok na zewnątrz, w stronę Wszechświata, a nie patrzyli tylko na naszą coraz bardziej przeludnioną planetę.
Kolonizacja przez rasę ludzką przestrzeni kosmicznej nie będzie szybkim procesem. Chodzi o to, że może nam to zająć setki, a nawet tysiące lat. Moglibyśmy ustanowić bazę na Księżycu w ciągu 30 lat, za 50 dotrzeć do Marsa, a za 200 zbadać satelity zewnętrznych planet. Oczywiście myślę tu o lotach załogowych, czyli z ludźmi. Mamy już łaziki na Marsie i sondę, która wylądowała na Tytanie, księżycu Saturna. Żeby jednak zająć się przyszłością rasy ludzkiej, musimy tam polecieć osobiście, a nie tylko wysyłać roboty.
Ale dokąd mamy się udać? Teraz, gdy astronauci spędzają wiele miesięcy w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, wiemy, że ludzie są w stanie przetrwać z dala od Ziemi. Przy okazji dowiedzieliśmy się również, iż życie na stacji przy zerowej grawitacji sprawia trudności nie tylko wtedy, kiedy chcemy się napić herbaty! Długotrwałe przebywanie w takich warunkach nie wpływa dobrze na ludzi, więc jeśli mamy założyć bazę w kosmosie, musi się ona znajdować na jakiejś planecie lub jej naturalnym satelicie.
Co powinniśmy wybrać? Najbardziej oczywisty jest Księżyc. Znajduje się blisko i stosunkowo łatwo się na niego dostać. Ludzie wylądowali już na ziemskim satelicie i jeździli po jego powierzchni w łaziku. Ale Księżyc jest mały i nie ma ani atmosfery, ani pola magnetycznego, które odbijałoby cząsteczki wiatru słonecznego, tak jak to się dzieje na Ziemi. Nie ma tam również wody w stanie ciekłym, choć być może w kraterach na północnym i południowym biegunie znajduje się lód. Kolonia na Księżycu mogłaby go wykorzystywać jako źródło tlenu, energii zaś dostarczałyby reaktory jądrowe lub panele słoneczne. Księżyc stałby się bazą wypadową w pozostałe obszary Układu Słonecznego.
A co z Marsem? To kolejny oczywisty cel. Czerwona Planeta znajduje się dalej od Słońca niż Ziemia, więc dociera do niej mniej ciepła wypromieniowywanego przez naszą gwiazdę. Dlatego panują tam dużo niższe temperatury. Kiedyś Mars posiadał pole magnetyczne, które jednak zanikło cztery miliardy lat temu. Oznacza to, że został niemal całkowicie pozbawiony atmosfery. Jej pozostałości to zaledwie jeden procent ziemskiego ciśnienia atmosferycznego.
W przeszłości ciśnienie atmosferyczne — które jest wartością wagi powietrza nad naszymi głowami — musiało być wyższe, ponieważ obserwujemy na Marsie coś, co wygląda jak wyschnięte jeziora i koryta rzek. W tej chwili woda w stanie ciekłym nie może istnieć na Marsie, ponieważ zaraz by wyparowała.
Jednak na obu biegunach Czerwonej Planety jest dużo wody w postaci lodu. Gdybyśmy mieli tam zamieszkać, moglibyśmy wykorzystać te zasoby, podobnie jak minerały i metale wyniesione na powierzchnię przez wulkany.
Zatem Księżyc i Mars mogą się nadawać na ludzkie kolonie, ale do której części Układu Słonecznego moglibyśmy się jeszcze udać? Merkury i Wenus są zbyt gorące, natomiast Jowisz i Saturn to olbrzymy gazowe bez stałej powierzchni.
Moglibyśmy spróbować osiedlić się na księżycach Marsa, ale są one bardzo małe. o wiele bardziej nadawałyby się do tego niektóre z satelitów Jowisza i Saturna. Tytan, księżyc Saturna, jest dużo większy i masywniejszy niż ziemski satelita i w dodatku ma gęstą atmosferę. Dzięki misji bezzałogowej sondy Cassini-Huygens, wspólnemu przedsięwzięciu agencji NASA i ESA1, na Tytanie wylądował próbnik, który wykona zdjęcia jego powierzchni. Jednak na Tytanie jest bardzo zimno, ponieważ znajduje się on dość daleko od Słońca, a poza tym nie chciałbym mieszkać obok jeziora ciekłego metanu.
A co z obiektami poza Układem Słonecznym? Z obserwacji Wszechświata wiemy, że całkiem sporo gwiazd posiada własne planety. Do niedawna byliśmy w stanie obserwować jedynie gigantyczne obiekty o rozmiarach Jowisza lub Saturna. Teraz jednak zaczynamy również identyfikować mniejsze, podobne do Ziemi ciała niebieskie. Niektóre z nich leżą w „Strefie Złotowłosej”2, czyli w ekosferze, gdzie odległość od gwiazdy rodzimej jest taka, że na powierzchni takich planet może istnieć woda w stanie ciekłym. W odległości dziesięciu lat świetlnych od Ziemi znajduje się prawdopodobnie około tysiąca gwiazd. Jeżeli jeden procent z nich posiada na swojej orbicie planetę o rozmiarach Ziemi, położoną w ekostrefie, to w sumie posiadamy dziesięć kandydatek na nowe światy.
W chwili obecnej nie jesteśmy w stanie podróżować w odległe części Wszechświata. W zasadzie nie potrafimy nawet sobie wyobrazić, w jaki sposób moglibyśmy pokonać tak ogromne odległości. Dlatego właśnie powinniśmy pracować nad tym w przyszłości, przez kolejne 200 do 500 lat. Rasa ludzka istnieje jako odrębny gatunek od około dwóch milionów lat. Pierwsze cywilizacje pojawiły się mniej więcej 10 tysięcy lat temu i od tego czasu stale się rozwijają. Osiągnęliśmy w tej chwili etap, w którym śmiało możemy podążać w miejsca, gdzie jeszcze nikt nie dotarł — i nie wiadomo, co tam znajdziemy ani kogo spotkamy.
Powodzenia podczas wszystkich waszych kosmicznych podróży. Mam nadzieję, że ta książka okaże się dla was przydatna.
Z międzygalaktycznymi pozdrowieniami
Eric
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Europejska Agencja Kosmiczna.
2 Żartobliwa nazwa ekosfery lub „strefy zamieszkiwalnej”, spotykana w publikacjach anglojęzycznych. Wywodzi się z bajki Złotowłosa i trzy niedźwiedzie, w której Złotowłosa próbuje jedzenia należącego do trzech niedźwiedzi i stwierdza, że pierwsze jest za gorące, drugie za zimne, a trzecie w sam raz.