- W empik go
Głowa swoje a serce swoje - ebook
Głowa swoje a serce swoje - ebook
Przystojny a dodatek interesujący młodzieniec, niezbyt interesująca płeć brzydką panna Jadwinia, ale też inne miłe stworzonka, no i oczywiście drugi jeszcze kawaler, ba! a nawet mowa o pojedynku!… Zda się banalny romans, ale jednak nie do końca… A oto początkowy fragment opowiadania: „Siedziało ich dwoje w grabowej altanie. – Wypadek to tak często powtarzający się w powieściach, romansach i w poezji, że nie ośmieliłbym się nudzić nim, jak pan Jowialski pięknych czytelniczek, gdyby nie to, że para moich kochanków, zamiast gruchać miłośnie, jak każe regulamin romansowy, czytała Stuarta Milla: «o poddaństwie kobiet», to jest właściwie on czytał, a ona, siedząc naprzeciw niego, słuchała go z powagą i uwagą tak wielką, że od natężenia myśli, smagława jej twarzyczka rozpaliła się gorączkowym rumieńcem i drobne perełki potu zarosiły czółko, do czego niemało przyczynił się także upał południowy, którego gorące tchnienie nawet w cienistej altanie czuć się dawało. Panienka była w ciemnej sukience, opiętej lakierowanym paskiem, włosy miała gładko uczesane, haftowany maleńki kołnierzyk i takież mankietki, żadnego kwiatka we włosach, żadnego świecidełka w ubraniu – nic, coby zdradzało chęć podobania się, zalotność tak właściwą i tak zwyczajną w jej wieku”.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-225-7 |
Rozmiar pliku: | 141 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Siedziało ich dwoje w grabowej altanie. – Wypadek to tak często powtarzający się w powieściach, romansach i w poezyi, że nie ośmieliłbym się nudzić nim, jak pan Jowialski pięknych czytelniczek, gdyby nie to, że para moich kochanków, zamiast gruchać miłośnie, jak każe regulamin romansowy, czytała Stuarta Milla: «o poddaństwie kobiet», to jest właściwie on czytał, a ona, siedząc naprzeciw niego, słuchała go z powagą i uwagą tak wielką, że od natężenia myśli, smagława jej twarzyczka rozpaliła się gorączkowym rumieńcem i drobne perełki potu zarosiły czołko, do czego niemało przyczynił się także upał południowy, którego gorące tchnienie nawet w cienistej altanie czuć się dawało.
Panienka była w ciemnej, bareżowej sukience, opiętej lakierowanym paskiem, włosy miała gładko uczesane, haftowany maleńki kołnierzyk i takież mankietki, żadnego kwiatka we włosach, żadnego świecidełka w ubraniu – nic, coby zdradzało chęć podobania się, zalotność tak właściwą i tak zwyczajną w jej wieku. Ale bo też to była panienka niezwykła – fenomen, jak mawiał jej ojciec, lubiący się popisywać nią przed znajomemi. Kończyła edukacyę w Krakowie, uczyła się oprócz języków i muzyki, stanowiących u nas podstawę wychowania panieńskiego, także i historyi i fizyki i astronomii, wskutek czego, młodzież okoliczna, kawalerowie wiejscy, bali się jej, jak ognia, bo każda rozmowa z nią, była rodzajem egzaminu, do którego nie każdy czuł się przygotowanym.
Jeden tylko znalazł się taki, który nie unikał jej, owszem szukał jej towarzystwa i znajdował w niem przyjemność, a był to właśnie ten, który teraz czytał jej Stuarta Milla. – Był to ukończony słuchacz filozofii, gotujący się obecnie do doktoratu. Przebywał teraz chwilowo w charakterze nauczyciela młodszego brata panienki – i wkrótce zawiązała się między nimi bliższa znajomość. Zbliżyło ich ku sobie podobieństwo usposobień, wykształcenie i jednakie zapatrywanie na świat, ze strony poważnej, głębszej. Ona podziwiała ogrom jego wiadomości, on zachwycał się zamiłowaniem jej do nauki i ta wzajemna adoracya była magnesem, który ich pociągał ku sobie. Szukali się wzajemnie i po kilka godzin dziennie spędzali razem na wspólnem czytaniu i poważnej rozmowie, co się potem stało ich potrzebą i przyzwyczajeniem.
Rodzice panny nie widzieli w tem nic niebezpiecznego. Zaślepieni w swojej jedynaczce, dumni z jej uczoności, o której w okolicy głośno mówiono, kontenci byli, że Jadwinia znalazła kogoś, z kim sobie porozmawiać może o tem, czego się w szkołach nauczyła – i jeszcze coś nowego skorzystać. Papa uważał te rozmowy kandydata filozofii z córką, jako nadliczbowe lekcye, za które miał zamiar ofiarować mu gratyfikacyą w formie jakiegoś prezenciku na imieniny. Ani mu to przez myśl nie przeszło, żeby tam jakiś mieszczuch, profesorzyna in spe, śmiał podnieść oczy na szlachecką córkę. Aż tu jednego pięknego dnia panna, jakby nigdy nic, oświadcza rodzicom, że po głębokim namyśle przyszła do przekonania, że nikt inny, jeno pan Kazimierz Filuciński może być jej mężem. Mama, jak każda mama, ucieszyła się w duszy tą wiadomością, bo prawdę powiedziawszy, obawiała się trochę, żeby Jadwinia starą panną nie została z powodu, że młodzież jakoś nie bardzo garnęła się do niej i że ona sama nie okazywała zbyt wielkiej ochoty do małżeńskiego stanu. Decyzya więc panny wcale jej przypadła do smaku, zwłaszcza, że i kawaler był niczego sobie, bo miał i miarę przepisaną i oczy, jakby na porcelanie malowane i wąsik i bródkę, jakby z najdelikatniejszego tytoniu tureckiego, no, a rozum taki, że z księdzem proboszczem wytrzymywał dysputy. Były to dla niej, jako dla matki, zupełnie wystarczające kwalifikacye.
Ale papa nie dał sobie ani mówić o tem. Oburzył się i zżymał niesłychanie na takie samowolne wystąpienie jedynaczki. Nazwał jej miłość głupstwem, w którem za grosz sensu nie ma i w końcu oświadczył, że tego nieproszonego konkurenta wypędzi na cztery wiatry, a pannę odda do klasztoru.
Dla każdej innej panny byłoby to wystarczającem do cofnięcia się; co najwyżej, próbowałaby łzami, prośbami, zmiękczyć groźnego papę, – wreszcie zemdleć lub spazmować, a w razie potrzeby zachorować niebezpiecznie, aby tem skłonić go do zgodzenia się z wolą Bożą. Ale panna Jadwiga nie należała do zwyczajnych panien, nie była to wiotka trzcina, którąby łatwo nagiąć można było, to też z całą stanowczością oświadczyła papie, że postanowienie to nie jest wynikiem chwilowego upodobania, ale dojrzałego namysłu, że jeśli nie będzie mogła zaślubić pana Kazimierza, to nie pójdzie wcale za mąż. Zacytowała mu przy tej sposobności kilka sentencyj z Russa, Peletana o wyborze męża, czem mu tak zaimponowała, że chwilowo zapomniał języka w gębie. A ponieważ i matka zaczęła po swojemu popierać sprawę jedynaczki, to jest płaczem i lamentami na srogość ojca, «że jest tyranem własnego dziecka», przeto panu Kajetanowi nie pozostawało nic innego, jak tylko zrejterować z placu boju. Chwycił więc z kołka słomiany kapelusz, zaczął sypać piorunami i dyabłami dla zamarkowania odwrotu, trzasnął drzwiami i poszedł w pole.
Przez następne dwa dni nie patrzał ani na żonę, ani na córkę, a głównego sprawcę zamieszania domowego, pana Kazimierza, ignorował zupełnie; przy stole siedział jak mruk, bębniąc tylko palcami po stole, albo targał Adasia za uszy o lada jakie przewinienie, nazywając go dardańskim osłem, czem chciał niejako dać przytyk nauczycielowi, że się jego nauką mało zajmuje. Ale długo tak trwać nie mogło. Pan Kajetan był z natury gawędziarz, lubił pobaraszkować, pośmiać się, pożartować, to też milczenie zaczęło mu ciężyć, a kwasy domowe zatruwały mu życie. – Czuł dobrze, że wobec uporu kobiecego przyjdzie mu kapitulować, szukał tylko sposobu, jakby to zrobić bez ubliżenia powadze ojcowskiej.
Jednego więc dnia, kiedy małżonka jego, jak zwykle, siedząc przy robocie, wzdychała i łzy ocierała ukradkiem, pan Kajetan, przyprowadzony do ostateczności jej uporczywem milczeniem, stanął przed nią i, siląc się na groźną minę, spytał:
– Czego ty właściwie, kobieto, chcesz odemnie? – A cóżbym ja od ciebie chciała – odrzekła z udaną pokorą, stulając ramiona – nic.
– Jakto nic, kiedy od kilku dni łazisz ze zwieszonym nosem, że sobie go mało nogami nie przystępujesz, wzdychasz po wszystkich kątach, jak duch na pokucie.
– A cóż ciebie to obchodzi?
– Jakże nie ma obchodzić, u stu dyabłów, kiedy mi stroicie takie miny, że człowiekowi życie obmierzło w domu. Niechże wiem przynajmniej; o co wam chodzi?.
Pani Kajetanowa nie dała sobie dwa razy powtórzyć pytania i, korzystając ze szczęśliwej sposobności, nagadała mu tyle pochwalnych rzeczy o wybranym przez córkę konkurencie, o jego uczoności, moralnem prowadzeniu się, zacności charakteru, że nieledwie wynikało z tego, że powinien Bogu dziękować, iż mu takiego zięcia nadarzył.
Pan Kajetan słuchał cierpliwie przedługiej perory jejmości, wolał już to, niż uporczywe jej przedtem milczenie; kiedy skończyła, machnął ręką i rzekł:
– Ha, widzę, że i tobie już oboje w głowie przewrócili. Pal was licho, róbcie, co wam się podoba, jak sobie pościelecie, tak się wyśpicie.
– Więc zezwalasz? – zawołała ucieszona.
– Niechno pierwej kawaler pozdaje egzamina, potem pogadamy. Tylko radzę ci matko, pilnuj Jadwigi, bo to ci panowie z miasta... dyabeł nie śpi...
I nie dowierzając paniczowi z miasta, rozciągnął teraz baczniejszą opiekę nad młodemi.
Pana Kazimierza pod najrozmaitszemi pozorami odciągał od panny, to na wędrówkę, to na cygarko, to do gumna, dla obejrzenia świeżo sprowadzonej młocarni, albo w pole do żniwa. A gdy mu się to niezawsze udawało, to chcąc przeszkodzić słodkiemu sam na sam, albo żonę im nasyłał do towarzystwa z pończochą w ręku, albo sam z fajeczką przysiadał się do nich i puszczał gęste kłęby dymu, niby jako skuteczny środek przeciw komarom. Siedział i przysłuchiwał się ich rozmowom; ale młodzi rozmawiali ze sobą zawsze tak poważnie, tak uczenie, że poczciwy szlachcic mało co z tego rozumiał, nudził się śmiertelnie i ziewał, że – zdawało się, usta rozedrze od ucha do ucha, Kiedy to tak często się powtarzało, zaczął stary podejrzewać, że oni umyślnie silą się na takie rozmowy, aby go wystraszyć tem od siebie. W naiwności swojej nie przypuszczał, żeby ktoś, a szczególnie młodzi, zakochani mieli jakąkolwiek przyjemność męczyć się wzajemnie tak uczonemi dysputami.
– Chcą się mnie pozbyć i wystraszyć tem gadaniem. Ale ja nie w ciemię bity. Złapię ja was ptaszki na gorącym uczynku.
Zostawiał ich więc pozornie samych, ale chyłkiem, ostrożnie, z po za – krzaków skradał się dla kontrolowania ich czynności. Troskliwość ojcowska usprawiedliwiała ten krok jego. Ku wielkiemu jednak zdziwieniu przekonał się, że młodzi tak samo z nim, jak i bez niego nie zmieniali na włos swego postępowania; siedzieli zawsze jedno naprzeciw drugiego i najczęściej czytali jakieś mądre rzeczy, od których głowa puchła panu Kajetanowi i w mózgu trajkotało jak we młynie, albo prowadzili ze sobą poważne dysputy, z których mało co mógł zrozumieć.
– No, jeżeli ci się kochają – rzekł raz do żony po powrocie ze swego sekretnego obserwatoryum – to ja chyba nic a nic nie znam się na miłości.
A pan Kajetan miał pretensye, że się znał, bo przed ożenieniem praktykował trochę w tem rzemiośle.
Żona usiłowała wytłumaczyć mu, że taki uczony człowiek musi mieć odmienny sposób kochania, niż zwyczajni ludzie, ale pan Kajetan nie dał się przekonać.
– Gadaj ty sobie, matka, co chcesz, a ja nie wierzę w tę ich miłość. Co mi to za miłość, jak młody człowiek siedzi całemi godzinami przy pannie i nie pomyśli nawet skraść całusa, albo choćby w rączkę pocałować. Niech on sobie tam będzie uczony jak sam rabin – miłość ma swoje prawa.
Bądź co bądź, nie gniewało go wcale takie poważne traktowanie miłości przez zakochanych, bo mu to dawało nadzieję, że nie tak trudno będzie pannie wybić z głowy to małżeństwo, którego sobie, Bogiem a prawdą nie bardzo życzył i mógł teraz bez obawy zostawiać córkę sam na sam z tym, jak go nazywał, nieszkodliwym amantem.
Młodzi rzeczywiście nie nadużywali swojej wolności i tak z nadzorem, jak i bez nadzoru, zarówno trawili czas na poważnych studyach. Czytywali Taina, Queteleta, Buckla, Haeckla i cały zapas uczucia wlewali w gorące dysputy o tych dziełach. Tak samo było w onym dniu, w którym pokazałem ich pięknym czytelniczkom w grabowej altanie. On czytał Stuarta Milla, a ona, siedząc naprzeciw niego, prosta, jak topolka, poważna, spokojna, nie spuszczała oczu z czytającego, aby nie stracić żadnego słowa. A było to w pogodnym dniu lipcowym w samo południe, kiedy kwiaty omdlewały z rozkoszy od gorących pocałunków słońca, ptaszki półsenne, rozmarzone, świergotały przyciszonym głosem w ciemnych zaroślach, motyle odbywały zalotne gonitwy. Cała natura zdawała się oddychać samą miłością, w rozpalonem powietrzu był jakiś czar odurzający, zmysłowy, wobec którego wola człowieka staje się niewolnicą bezwładną. A jednak oni nie odczuwali tego, serca ich biły spokojnie, miarowo, w takt poważnych myśli, które zajmowały ich głowy i chociaż twarzyczka jej rozpaliła się trochę gorączkowym rumieńcem, to pochodziło więcej z pracy myśli, niż z gorąca uczuć.
Siedzieli i czytali, a mieli dziś więcej czasu, niż kiedykolwiek, bo pan Kajetan wyjechał do stacyi kolei żelaznej po kuzynkę Zosię, która miała u nich zabawić czas jakiś i zabrał ze sobą Adasia. Mogli więc do woli oddać się ulubionemu zajęciu. To też czytali i przed obiadem i po obiedzie i dopiero nad wieczorem rozeszli się, nie uścisnąwszy sobie nawet ręki na pożegnanie. Wydawało im się to za poziome, za nizkie, wobec tych wszystkich myśli, które zaprzątały ich umysł. Ona wróciła do swego pokoiku rozpromieniona, ożywiona tem, co czytali, a on, zasiadając wieczorem do pracy, z rozkoszą myślał o tem, że znalazł kobietę z umysłem wyższym, która go zrozumieć mogła.
Kobieta ta, tak wyłącznie i niepodzielnie zajmowała go, że wszystkie inne w obec niej, musiały mu się wydawać nizkie, blade i bezbarwne. To też nic dziwnego, że kiedy późnym wieczorem zajechał powóz przed ganek z ową zapowiedzianą kuzynką, Zosią, pan Kazimierz nie miał wcale ochoty iść przywitać przybyłą. Widział jak służba ze światłem wyszła na ganek, jak z głębi powozu dźwięczny głosik odezwał się wesoło: a kuku – i sylwetka kobiecej główki w kapelusiku zarysowała się na tle jasności i ruchliwie wychylała się to w tę, to w ową stronę, witając i całując głośno panią Kajetanowę i córkę, które wyszły na jej spotkanie, ale go nie brała wcale chęć poznać bliżej właścicielkę tego dźwięcznego głosu. Bo i po co? Z opowiadania Jadwigi domyślił się, ze to musi być jedna z tych wiejskich gąsek, u których dusza mieszka w języku i jest tak płytka, że ją jednem spojrzeniem do dna przejrzeć można, Pan Kazimierz nie gustował w takich pannach. Dla tego też, gdy służący przyszedł po chwili prosić go do herbaty, wymówił się pilnem zajęciem – i nie poszedł.