Głupiec - ebook
Głupiec - ebook
Dowiadujesz się, że został Ci rok życia...
W czerwcu 2022 roku Katarzyna Franus zadebiutowała powieścią Osobni, a po roku wraca z nową propozycją literacką. Głupiec z lekkością stawia ważne pytania egzystencjalne, porywa fabułą, wzrusza emocjami, niepokoi wyborami i zachęca, żeby zatrzymać się i przyjrzeć się swojej drodze. I sprawdzić, czy wybieramy to, czego pragniemy i co nam służy.
Dowiadujesz się, że został Ci rok życia i że możesz podjąć leczenie, które jednak znacząco obniży jakość Twojego życia, zarówno teraz, jak i w przyszłości. Co robisz? Decydujesz się na wdrożenie procedur medycznych, czy wolisz nacieszyć się życiem, póki organizm silny i sprawny? Odpowiedź nie jest ani prosta, ani oczywista.
Olga, główna bohaterka, dowiaduje się o chorobie i musi wybrać – albo koszmarną teraźniejszość z nikłą szansą na przyszłość, jeśli podejmie leczenie, albo piękną i intensywną teraźniejszość bez żadnej przyszłości, jeśli z leczenia zrezygnuje. Przekonana, że jej czas się kończy, ucieka w „tu i teraz” i pazernie syci się chwilą.
Głupiec to powieść drogi. Katarzyna Franus prowadzi bohaterkę ze znanego Śląska na nieznany Hel, z przeszłości w przyszłość, z emocjonalnego chaosu w świat nowych możliwości. Historia Olgi zachęca, żeby się zatrzymać i odpowiedzieć sobie na pytanie o sens życia. A potem wyruszyć w dalszą podróż ze świadomością jej nieuchronnego końca, aby w pełni wykorzystać każdą chwilę i wybierać tylko to, co nam służy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-778-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pod warunkiem że porzuci wygodne życie i to, co zna. A potem, nieświadomy zagrożeń i ograniczeń, z entuzjazmem i dziecięcą ufnością ruszy przed siebie.
Patrzę na Głupca i nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego ciągle mi się wyświetla. Przeklikuję się przez kolejne strony tarotowej aplikacji, a on uparcie wraca. I wraca. I znów wraca.
Uśmiecha się do mnie, zarzuca tobołek na ramię i raźnym krokiem rozpoczyna marsz ku… przepaści.
No, tak. Przepaść.
Czeka na mnie. Jak wyrok na zbrodniarza.
Zbliżam się do niej z każdym kolejnym dniem. Ile jeszcze kroków mi zostało?
Klikam w kartę Głupca i sprawdzam, kiedy ten uchachany młodzieniec w końcu spadnie z klifu. A on, jakby nigdy nic, puszcza do mnie oko, macha dziurawym workiem na krzywym patyku i startuje w stronę słońca.
Gdzie leziesz, gapo? Nie widzisz, że kilka metrów dalej ląd się urywa?
Nie widzi.
Północ już, pora spać. Cyfry zerują się w prawym górnym rogu monitora. Późny wieczór to nie jest dobry czas na rozmyślania, na otwieranie palcem setek okien i szukanie w nich podpowiedzi. Za każdą godzinę oślepioną ekranem komputera i przygarbioną natłokiem informacji organizm wystawi rachunek.
Najpierw pod czaszką, w mroku nocy, wyświetli serię scen z horrorów i filmów katastroficznych. Potem przypomni klasówkę w liceum, do której się nie przygotowało i na której nie było od kogo ściągać, bo matematyca rozsadziła wszystkich daleko od siebie. A nad ranem wjedzie na sygnale SMS-em o spóźnionej płatności i odcięciu prądu, ogrzewania, wody i… nawet tlenu.
Świta. Powieki czują napór dziennego światła, ale nie chcą się rozkleić.
Czy ja się duszę? Nie. Ja oddycham! I to bez problemu.
A więc tlen jest! Dobrzy ludzie ulitowali się nade mną. Tlenu jednak nie odcięli.
Ale… Kto dostarcza tlen do mieszkań? Kto może zabrać powietrze?
Nagłe przebłyski świadomości dziurawią senne płótno.
Obrazy pod powiekami rozpadają się na kawałki, najszybciej rozsypuje się sekwencja białych liter na zielonym tle telefonicznej wiadomości.
Po omacku szukam dłonią twardego i śliskiego prostokąta.
Kto, do cholery, wysłał mi SMS-a o odcięciu tlenu?
Otwieram oczy, ściskam plastik telefonu, skroluję wiadomości. Sprawdzam. Ha! To mój smartfon wysyła zielone SMS-y! Natomiast te, które przychodzą ze świata, mają szare tła i czarne litery.
Gapię się w ekran aparatu. Dlaczego we śnie wysyłam do siebie wiadomości o tym, że za chwilę stracę tlen i nie będę miała czym oddychać? Nie wiem, co o tej upiornej zieleni myśleć.
Nie chcę myśleć. Myśli są złe.
Zaparzam herbatę, staję z kubkiem przy uchylonym oknie. Za szybą gołąb tupta po kuchennym parapecie. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem.
Jest jaśniej, niż mi się wydawało. I później.
Ostatnie skrawki sennych kadrów rozpierzchają się na boki, jak dzikie zwierzęta nocy, zaskoczone wstającym słońcem, gwarem ulicy i smrodem spalin. I tym szarym kapucynem, który lubi zgiełk miasta i grucha radośnie.
Prostuję plecy, nabieram powietrza w płuca.
Pionizuję myśli. Jedną po drugiej głaszczę i szereguję, niczym grzbiety woluminów w bibliotece. Już żadna mi nie wypadnie i nie naruszy porządku dnia.
Bo to będzie dobry dzień. Dobrze ułożony. Jak ja.
* * *
O trzynastej mam lunch z szefem. Wpisałam mu poranne spotkanie do kalendarza, a on zamienił je na wspólny posiłek. Pewnie chce dołożyć mi obowiązków i boi się, że tym razem się nie zgodzę. Ma chłopak intuicję. Jak każdy przełożony, który dobrze czyta podwładnych, ale sam nie lubi się przepracowywać.
Przed trzynastą zagląda do mnie i zaskakuje zmianą lokalizacji. Nie idziemy do knajpy naprzeciwko, tylko jedziemy do mojego ulubionego sushi baru.
Pamiętał. Tylko raz mu opowiadałam o tym miejscu. Szok.
Mkniemy arteriami stolicy jego wypucowaną limuzyną. Co on kombinuje?
Kelnerka wita nas i prowadzi do stolika. Kręci mi się w głowie. Od cytrusowego zapachu męskiej wody, odprasowanej koszuli Damiana i porcelanowych uśmiechów obsługi.
– Zaskoczona? – Damian szczerzy zęby z satysfakcją, gdy rozsiadamy się przy szklanym stole.
– Trochę – burczę pod nosem. – Wietrzę jakiś podstęp.
– Jak zwykle podejrzliwa!
– Poprzednim razem mój pseudoawans zakończył się na etapie „pełniącej obowiązki” i pracy na dwa etaty. Wtedy też zabrałeś mnie do restauracji.
– To był tylko etap pośredni.
– Trwa już trzy lata.
– Właśnie się zakończył. – Damian zawiesza głos i błądzi wzrokiem po moim dekolcie.
Szybko zapinam guziki pod szyją. Chyba się zmieszał. To dobrze. Przeciwnika należy wytrącać z pewności siebie.
I co to ma znaczyć, że etap się zakończył? Co on bredzi? Zaprosił mnie na obiad, żeby wręczyć mi wypowiedzenie? Kogo weźmie na świadka? Kelnerkę? Kierownika restauracji?
Rozglądam się, czy mi tu nagle z ciemnego kąta HR-owiec nie wyskoczy. Nie, w kameralnej salce nie ma nikogo poza nami.
Wybieram z karty najdroższe pozycje. Niech przełożony poczuje wartość podwładnego. Przynajmniej w kieszeni. A raczej na karcie płatniczej. Niestety, nie swojej, tylko firmowej.
Damian wygląda na rozbawionego, sam też sobie nie żałuje. Zamawia sake i zaznacza, że on tylko skosztuje, bo prowadzi, ale ja nie muszę się oszczędzać.
– W godzinach pracy?
– Jest okazja, jest dobre sake – tłumaczy.
Podnoszę brwi ze zdziwienia i wpatruję się w jego roześmiane oczy.
Rozlewa ryżówkę do kieliszków, unosi swój, stuka mój i przybiera odświętną minę.
– Olga, witamy w gronie dyrektorów Benton & Bowles!
Zamieram. Odstawiam kieliszek na blat stołu.
– Ha! Jednak udało mi się ciebie zaskoczyć. – Damian pociera brodę z zadowoleniem.
Na stół wjeżdża sashimi. Zaciągam się surową wonią mięsistego tuńczyka i tłustego łososia, solą sosu sojowego, kwaśną marynatą imbiru i chrzanowym zapachem wasabi.
Zielone wasabi… Zaraz kichnę. Świdruje mi w nosie to wasabi, tak piekielnie zielone, jak piekielnie zielona była nocna wiadomość o braku tlenu.
Czuję, że zaczynam się dusić. Damian dostrzega panikę w moich oczach.
– Nie cieszysz się? – pyta, zawiedziony.
Jakimś cudem udaje mi się rozchylić żebra i napełnić płuca powietrzem. Powtarzam ten ruch kilka razy, to mnie uspokaja. Wyciągam rękę po kieliszek. Opróżniam go jednym haustem. Na języku zostaje słodkawy posmak. Metaliczny taki.
Schylam się do torby i wyciągam z niej dokument.
Kładę go na pustym talerzu Damiana. Nie patrzę mu w oczy.
– Wypowiedzenie? – W jego głosie słychać niedowierzanie. – Dla… dlaczego? – Niedowierzanie zamienia się w zawodzenie.
– Spadam. W przepaść.
Damian wygląda teraz jak dzieciak, któremu zabrano ulubioną zabawkę.
– Nie chcę was ciągnąć ze sobą – dodaję rzeczowo, bez emocji.
Wstaję od stołu. Żołądek przywiera mi do kręgosłupa. Nawet mi nie żal ani tej nalewki, ani tych japońskich cymesów. I tak nie byłabym w stanie niczego więcej przełknąć, poza zawartością jednego kieliszka.
– Weź na wynos. Ludzie w zespole się ucieszą. Powiedz im, że to pożegnalny prezent ode mnie – rzucam przez ramię i odwracam się na pięcie.
Nie widzę wyrazu twarzy Damiana. Nie chcę widzieć.
Biegnę chodnikiem wzdłuż ulicy, potrącam ludzi, wpadam do jakiejś bramy, chowam się na podwórku. Już się nie kontroluję. Ryczę. Ryczę wniebogłosy.
Nie wiedziałam, że potrafię. Tak płakać. Szloch targa całym moim ciałem, a oskrzela rzężą, jak jakiejś gruźliczce.
– Płacz, płacz, kochanie, a będzie ci dane. – Skrzekliwy głos wybija mnie z transu. Staruszka wysuszoną dłonią głaszcze mnie po plecach. – Najświętsza Panienka odpuści ci grzechy. Wszystkie.
Podążam za jej wzrokiem. W ścianie, o którą się opieram, wyrzeźbiono figurę Matki Boskiej i pomalowano na zielono.
– Płacz, płacz, nie przerywaj sobie. – Siwowłosa odwraca się i zgarbiona, drobi w głąb podwórka, do wejścia na klatkę schodową. – Pamiętaj, że zielony to kolor nadziei! – wykrzykuje piskliwym tonem, zanim ciężkie drzwi zatrzasną się za nią.
Dudnienie okuć niesie się po podwórku jak po studni.
* * *
Nie pozwalam już sobie na zarywanie nocy. Ile ich jeszcze mi zostało?
Niewiele.
Niewiele dni.
Dni szkoda bardziej niż nocy.
Trzysta sześćdziesiąt pięć poranków. Może trochę więcej, może trochę mniej.
Chciałabym wszystkie dobrze zaplanować, najlepiej jak się da, ale to niemożliwe. Trudno wyliczyć dokładnie, ile mam czasu. Na ile dni rozłożyć majątek, który zebrałam? Tak żeby go maksymalnie wykorzystać. Do ostatniej złotówki. I jednocześnie nie zostać bez środków do życia, jeśli czasu mam więcej, niż mi się wydaje.
Czterdzieści dwa lata to nie jest wiek, w którym człowiek chce zadawać sobie pytania ostateczne. O sens życia może tak, ale nie o to, co po nim zostanie.
Nie sądziłam, że brak kontynuacji może boleć. Że nagle moje mieszkanie wyda mi się osierocone tylko dlatego, że nikt go po mnie nie odziedziczy. Nikt z mojej krwi. Nikt z mojego ciała.
To po to się rodzi dzieci? Żeby przekazać im wszystko to, co się zebrało w życiu? Wiedzę, doświadczenia, mieszkania, domy, meble, biżuterię, ubrania, zdjęcia, płyty, książki, historie? A jak nie ma się kogo obdarować, to tak jakby tego wszystkiego nie było? Jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło? Jakby samemu się nie narodziło?
Mieszkanie trzeba sprzedać jak najszybciej. Niech idzie w dobre ręce. Wybrane przeze mnie, póki wybierać jeszcze mogę. Podobnie – działka nad jeziorem, ją też puszczę znajomym. Może czasami wspomną mnie przy jakimś grillu? Uśmiechną się z wdzięcznością? Spryskają ziemię czerwonym winem? Moim ulubionym. I – zawstydzeni – przed gośćmi udadzą, że to tylko niechcący, bo się o kamyk potknęli.
Na końcu oddam samochód. Dam komuś w prezencie.
Przyjaciół się nie sprzedaje.
Dobrze, że nie mam psa.
Ani kota.
Źle, że mam mamę.
* * *
– No, wreszcie! Już chciałam dzwonić do twoich sąsiadek.
Odsuwam ucho od aparatu, wiem, że czeka mnie dłuższa tyrada o tym, jak bardzo mama się martwiła, gdy przez półtora dnia nie odbierałam telefonu.
– Wiem, że coś cię trapi. Słyszę to w twoim głosie – kontynuuje.
– Nie zdążyłam się jeszcze odezwać.
– Jak zwykle złośliwa.
– Nie złośliwa, tylko konkretna. I w niedoczasie.
– Zwolnij, rozchorujesz się od tego pośpiechu.
– Na choroby to ja już nie mam czasu.
– Oj, żebyś tego w złą godzinę nie powiedziała. Jola, córka Eweliny, wiesz, tej, z którą pracowałam w laboratorium…
– Mamo…
– Słuchaj, to ważne. Jola też tak mówiła jak ty. Wczoraj była u lekarza i…
Odkładam telefon na stół, nastawiam czajnik, wbijam zęby w twardy miąższ jabłka.
– …i nic dziwnego, że nagle wszyscy zaskoczeni, nikt się nie spodziewał takiej diagnozy, choć ja już od dawna mówiłam, że…
Zalewam liściastą herbatę, nie używam torebek, odkąd usłyszałam, że mają w sobie pełno toksycznego syfu, ale właściwie jakie ma to teraz znaczenie? Przykrywam kubek spodkiem. Jednak ma, pozwala celebrować, nie pozwala się śpieszyć.
– …ale przecież mnie nikt nie słucha.
Wyrzucam ogryzek do kosza. Klapa zamyka się z trzaskiem.
– Jesteś tam? Co to za huk? Czemu się nie odzywasz?
Wzdycham głośno, teatralnie.
– Tak, oczywiście, to są zbyt banalne tematy dla ciebie. Ale z nich składa się życie.
– Będę jutro.
– Już jutro? Ale ja nie jestem gotowa! Jeszcze pranie muszę zrobić, dom zaopatrzyć. Jutro nie będzie obiadu.
– Nie przyjeżdżam na obiad, tylko zobaczyć się z tobą.
– A to nie mogłaś mi wcześniej dać znać? Skąd ten nagły pośpiech?
– Pogoda ładna.
– Od miesiąca jest ładna.
– Ale wcześniej nie miałam kiedy.
– Ty nigdy nie masz kiedy! Ciągle tylko praca i praca.
– O nic się nie martw. Niczego nie musisz prać ani kupować. O wszystko zadbam.
– Ty? Przecież ty nie masz czasu nawet śniadania sobie zrobić, że o obiedzie to nawet nie wspomnę.
– Od dziś mam.
* * *
Zjeżdżam z ekspresówki na parking. Na siku. Ale powietrze o szóstej rano tak ożywczo pachnie wilgocią ziemi, majową zielenią i schnącą korą, rozsypaną wokół młodych drzewek, że zatrzymuję się na dłużej. Rozległy MOP, liczący przynajmniej kilka hektarów trawy, przygotowano pod przyszłą autostradę. Pewnie ja już jej nie… Nie, nie chcę o tym myśleć.
Zrzucam sandały, zakładam buty biegowe. I co z tego, że kilkadziesiąt lat skróciło mi się do jednego roku? Nie, nie skróciło. Skondensowało!
Kiedy ostatni raz chciało mi się wstać o piątej rano, żeby o szóstej być już daleko w trasie?
Przeleciałabym na automatycznym pilocie przez te wszystkie lata, które miały otwierać się przede mną każdego kolejnego pierwszego stycznia. I obudziłabym się w wieku osiemdziesięciu lat z poczuciem, że nie żyłam i że niczego nie doświadczyłam. Niczego tak naprawdę. Do ostatniego tchnienia. Do ostatniej kropli potu. Do ostatniego promyka słońca, zachodzącego na nadmorskiej plaży.
Rozgrzewam mięśnie i przypominam sobie słowa surfera spotkanego na greckim spocie. Byłam tam na wakacjach _all inclusive_ dla nudnych ludzi, zmęczonych codzienną walką o lepsze życie, a on na jakiejś sexy klinice dla zaawansowanych ścigaczy. Gapiłam się na gości ślizgających się po grzbietach fal i obiecałam sobie, że kiedyś spróbuję windsurfingu.
Kiedyś. Do niedawna moje ulubione słowo.
Trzeba się nażyć, powiedział. Żeby pod koniec czuć się zużytym i nie mieć siły żyć dalej, dodał. Wtedy jego słowa nie przykleiły się do mnie, teraz dźwięczą mi pod czaszką każdego dnia. Każdego ranka po przebudzeniu, każdego wieczora przed zaśnięciem.
Miał jakieś sześćdziesiąt parę lat. Przekazał firmę dzieciom i planował kolejne miesiące i lata dzielić między plaże w Afryce, w Ameryce Południowej, w Azji i na naszym Półwyspie. Miesiące i lata… Spodziewał się wielu lat w dobrej formie.
Przelatują mi przed oczami foty, które znajomi surferzy słali i nadal ślą na fejsbuka i na instagrama. Z tych wszystkich miejsc, których ja już nie zobaczę.
Ściska mnie w dołku.
Robię okrążenie za okrążeniem, przyśpieszam, jakbym chciała przebiec kilometry, których już nie przebiegnę podczas przystanków na siku w drodze do mamy.
Czy można się nażyć na zapas?
* * *
– Coś ty wymyśliła? – ochrzania mnie mama, ale w jej głosie słychać podniecenie przygodą.
Mamy jeszcze do obskoczenia sklepy ze strojami kąpielowymi, T-shirtami, spodenkami i letnimi sukienkami. Uzupełniamy maminą garderobę na wypadek, gdyby w maju na Półwyspie było gorąco.
Zmęczone dziesiątkami wyborów i objuczone papierowymi torbami, przysiadamy na pufach kafejki w samym centrum galerii handlowej. Sprawdzam z listą, czy o niczym nie zapomniałyśmy. Zostały nam jeszcze okulary przeciwsłoneczne i plażowa mata termoizolacyjna, bo stawy mamy nie lubią wilgoci. A majowy piasek bywa zimny i mokry.
– Pycha! – Mama przygląda się szklance z resztkami ciemnozielonego smoothie i oblizuje usta. – Z czego to zrobili?
– Mango, kiwi, jarmuż i coś jeszcze.
– Ale żeby to aż tyle kosztowało?
– Zdrowie kosztuje.
– Strasznie rozrzutna się zrobiłaś.
– Nie, wręcz przeciwnie. Zaczęłam racjonalnie planować wydatki.
– Dzisiaj wydałyśmy, to znaczy: ty wydałaś, majątek!
– Robię zakupy raz na kilka lat. Akurat teraz wypadło uzupełnianie garderoby.
– No, tak, nie możesz chodzić w tych samych ciuchach przez kolejnych dziesięć lat, tak jak chodziłaś przez dziesięć poprzednich. – Mama kiwa głową ze zrozumieniem, które brzmi jak wyrzut.
Uciekam wzrokiem, odchrząkuję i udaję, że się zamyślam. Marszczę brwi i coś niby sprawdzam na liście zakupów.
– A do pracy nic nowego nie potrzebujesz? – Przypomniała sobie.
– Do pracy są mi teraz potrzebne sportowe rzeczy. Takie jak te, które kupiłyśmy.
– Co się stało? Przeszliście na tryb zdalny?
Szukam odpowiedzi, uśmiecham się tajemniczo, bo nic nie przychodzi mi do głowy.
– Naprawdę? – Głos mamy zamienia się w konspiracyjny szept. – Odpowiedzieli?
Patrzę na nią nieprzytomnie.
– Strasznie długo to trwało… Ile to już? Pół roku?
– Aaa… Chodzi ci o ten konkurs na scenariusz?
– No! – Mama wpatruje się we mnie z napięciem.
– Coś ty… – W połowie zdania już żałuję, że nie podjęłam tropu. – Nie, nic nie wygrałam, ale mój pomysł spodobał się na tyle, że zaprosili mnie na rozmowy – dodaję.
– I co? I co?
– I zaproponowali mi robotę. Ale nie mogę o tym mówić, bo to super duper tajne i objęte tajemnicą służbową.
– Super duper co? Nieważne. – Macha ręką. – No, ale co… Co z tego będzie? Film? Serial?
– Będę prowadzić kilka projektów. Nie moich, innych autorów. Nazywa się to development scenariuszowy.
– Aha… – Mama odchyla się na fotelu, wzrok zaczepia o coś na horyzoncie i uśmiecha się do siebie.
Pewnie już wyobraża sobie, co opowie siostrom i koleżankom.
– Ale nie możesz nikomu o tym mówić. Bo stracę robotę. I mogą nawet ciągać mnie potem po sądach i żądać odszkodowania.
– No, dobrze, dobrze, nikomu nic nie powiem. – Obrusza się i poważnieje.
Będzie dokładnie na odwrót, wiem to doskonale. Z zachowaniem czegokolwiek w tajemnicy jest u mamy jak u każdego, kogo coś swędzi. No, nie da się nie podrapać.
– A co z Benton & Bowles? Jak pogodzisz dwie roboty? Przecież ledwo tam dajesz radę…
– Masz rację, nie dałabym rady. Złożyłam wypowiedzenie.
– Cooo? To z czego ty będziesz teraz żyć? I jeszcze te zakupy!
– Jak to: z czego? Z nowej pracy.
– A to nie hobby, tylko praca? Aż tak dobrze tam płacą?
– No, pewnie, przecież to międzynarodowa firma. – Czuję, że robi się niebezpiecznie i zaraz padnie pytanie o nazwę korporacji. – Lody? – Klaszczę w dłonie i zacieram je z przesadzonym zadowoleniem.
Mogłabym być aktorką. Całkiem niezłą. Sprzedałam mamie temat, który zajmie ją na dłuższy czas. Temat, o którym nie można mówić i którego szczegółów nie trzeba zdradzać, czyli wymyślać. A więc temat idealny!
– No, może jedną gałkę. – Mama uśmiecha się nieśmiało. – Bo trochę ostatnio przytyłam.
– Jedną? Ja zamawiam trzy!
– Zachowujesz się, jakby jutra miało nie być.
Udaję, że nie słyszę, i macham na kelnerkę.
* * *
Jestem w formie życia.
Mogę jechać bez przerwy przez cały kraj, z południa na północ, ze wschodu na zachód. Mogę biec przez kilka godzin po pagórkowatym terenie, bez zatrzymywania się. Mogę nie jeść, tylko uzupełniać płyny, przez cały dzień. Mogę od rana do wieczora siedzieć w piżamie przy komputerze i walić w klawiaturę. Jak teraz.
Wystarczą mi powietrze i woda.
Bo wiem, że mój czas się kończy?
A może zawsze tak było, może zawsze mogłam więcej, mocniej i szybciej, tylko mi się nie chciało, bo nie wiedziałam, że mój organizm ma termin przydatności i linia życia kiedyś się urwie?
A może próbuję jedynie zaprzeczyć temu, co powiedział lekarz? Zrobić z niego kłamcę? Odwołać jego diagnozę?
Przecież to jakaś farsa, jakiś koszmarny paradoks.
Jak mogę być terminalnie chora, jeśli nigdy nie byłam bardziej żywa niż teraz?
Nie oszukuj siebie, nie oszukuj siebie, słyszę gdzieś między jednym uchem a drugim. Nie, nie oszukuję siebie w temacie formy. Ta jest niezaprzeczalna.
Za to choroba nie jest wcale terminalna…
Teraz jest najlepszy moment, żeby wdrożyć leczenie. Póki organizm silny.
Ale co z tego, że silny, jeśli po operacji i po chemii będzie okaleczony? Trwale i nieodwracalnie.
Pamiętam przyjaciółkę, która się zdecydowała. Na operację i na chemię. Widziałam, jak cierpiała, jak z energetycznej i czerstwej dziewczyny przemieniała się w anorektyczny cień. Dwa lata dogorywania, ciągłych wizyt w szpitalu i spadania z bliskimi w dół. W przepaść.
Gdybym Elę dziś zapytała, czy drugi raz podjęłaby taką samą decyzję, pewnie odpowiedziałaby, że nie. Że wolałaby przeżyć choćby i pół roku w radości i sprawności, w pełni przytomnie, z rodziną. Cieszyć się wspólnym czasem. Zamiast umierać w mękach na oczach bezradnego męża i przerażonych dzieci.
Nie, nie pozwolę wyciąć sobie połowy jelita i założyć śmierdzącego worka na brzuchu. Na samą myśl robi mi się niedobrze. Nie chcę czuć wstrętu do samej siebie.
A potem wlewy, naświetlania, wymioty i omdlenia… Nigdy w życiu!
To nie dla mnie. Nie wytrzymam. Nie zrobię z siebie wiecznego pacjenta, niezdolnego do większego wysiłku i zależnego od innych. Innych, którzy zawsze zawodzą.
Jednego nauczyłam się przez lata samodzielnej walki o wszystko. Jak być silną. Jak zawsze dawać radę. Jak pomagać, gdy inni pomocy potrzebują. Jak nie być ciężarem dla nikogo. Innego życia nie znam. I nie chcę znać.
Zaciągnęłabym się dymem papierosa. Albo zioła. Raz, drugi, trzeci. Szkoda, że nie palę. Nie wiem, co zrobić z rozbieganymi palcami.
Że rezygnacją z leczenia odbieram sobie szansę na długie życie?
Nie. Długie życie nie jest gwarantowane. Ani dobre zdrowie.
Że rok to niby mało?
Nie. Rok to bardzo dużo. Rok zdrowia, rok siły, rok soczystego życia, pełnego przygód, na które wcześniej nie było czasu, ochoty albo odwagi.
Rok z mamą, żeby nasyciła się mną na wszystkie te lata, które jeszcze przed nią.
Rok spokoju, beztroskiej zabawy i miłości.
Niektórzy robią sobie _gap year_, gdy nie wiedzą, co dalej.
Ja decyduję się przerwać sekwencję dni podobnych do siebie, gdy wiem.
Bardzo dobrze wiem.
Chyba pierwszy raz w życiu naprawdę wiem, czego chcę.
* * *