Godziny - ebook
Godziny - ebook
Bestseller, który zdobył w 1999 roku Nagrodę Pulitzera i PEN/Faulkner Award.
Godziny to głęboko poruszająca, przepełniona namiętnościami powieść inspirowana życiem i twórczością Virginii Woolf. Michael Cunningham umieścił jej akcję na przemian w różnych okresach XX wieku. Losy dwóch głównych bohaterek – Clarissy Vaughan i Laury Brown – splata z wątkami zaczerpniętymi z życiorysu pisarki.
Clarissa, mieszkanka współczesnego Nowego Jorku, nazwana przez mężczyznę, którego kocha, panią Dalloway, jest wydawcą. Laura – gospodynią domową uwięzioną w dusznym, beznamiętnym małżeństwie. Obie szamoczą się między pragnieniem miłości a wpojonymi zasadami, między nadzieją a rozpaczą. Próbują odnaleźć radość życia na przekór temu, czego oczekują od nich przyjaciele, kochankowie, rodzina.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-773-4 |
Rozmiar pliku: | 941 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Nie mam czasu, by opisywać swoje plany. Powinnam wiele powiedzieć o Godzinach i o swoim odkryciu; o tym, jak za moimi postaciami wykuwam piękne groty; sądzę, że właśnie w ten sposób wyrażam to, czego pragnę: człowieczeństwo, humor, głębię. W zamyśle groty powinny się łączyć, a każda wyłaniać na światło dzienne w teraźniejszej chwili._ Virginia Woolf w swoim dzienniku, 30 sierpnia 1923PROLOG
Wychodzi pośpiesznie z domu, w płaszczu zbyt ciężkim jak na tę pogodę. Jest rok 1941. Trwa kolejna wojna. Zostawiła list dla Leonarda i drugi – dla Vanessy. Pewnym krokiem kieruje się ku rzece, zdecydowana na to, co za chwilę zrobi, ale nawet teraz niemal zachwyca ją widok pagórków, kościoła i gromadki owiec – lśniących punkcików, jakby z lekka nakrapianych odrobiną siarki – pasących się pod ciemniejącym niebem. Zatrzymuje się, patrzy na owce i niebo, po chwili idzie dalej. Słyszy za sobą pomruk głosów; w górze warczą bombowce, szuka więc wzrokiem samolotów, lecz nie może ich dostrzec. Mija jednego z pracowników farmy – (czy to nie John?), krzepki mężczyzna o małej głowie, w kamizelce koloru ziemniaków – który czyści kanał przecinający kępę łoziny. Spogląda na nią, kiwa głową i znów patrzy w dół, na brązową wodę. Mijając go w drodze do rzeki, myśli o tym, że mu się poszczęściło – może czyścić kanał wśród łozin. Jej się nie powiodło. Tak naprawdę żadna z niej pisarka; jest zaledwie utalentowaną ekscentryczką. Słoneczne plamy połyskują w kałużach, które pozostały po nocnym deszczu. Jej buty lekko grzęzną w miękkiej ziemi. Jej się nie udało, a teraz powracają głosy, mamroczące coś niewyraźnie poza zasięgiem wzroku, z tyłu, tuż za nią – wystarczy się odwrócić, a pierzchną, przeniosą się w inne miejsce. Po chwili wracają i nieuchronnie jak deszcz nadciąga ból głowy, który ją obezwładni, unicestwi, ogarniając bez reszty. Ból jest tuż, a jej się wydaje, że na niebie znowu pojawiły się bombowce (czy to ona sama je wyczarowała?). Zbliża się do nadbrzeżnego wału, wspina po nim i schodzi nad wodę. W oddali, w górze rzeki, siedzi rybak; chyba jej nie zauważy, nie powinien. Zaczyna szukać kamienia. Działa szybko, lecz metodycznie, jak gdyby postępowała według instrukcji, której trzeba skrupulatnie przestrzegać, by przedsięwzięcie się udało. Wybiera kamień wielkości i kształtu świńskiej czaszki. Nawet wtedy, gdy go podnosi i wciska do kieszeni płaszcza (futrzany kołnierz łaskocze ją w szyję), nie potrafi oprzeć się wrażeniu chłodu kamienia, nie dostrzec jego mlecznobrązowej barwy i zielonych plamek. Zatrzymuje się tuż nad rzeką; fale z pluskiem uderzają o brzeg, w niewielkie zagłębienia w błocie wlewa się czysta, rzeczna woda, która przecież mogłaby się wcale nie różnić od żółtobrązowej, pooranej smugami substancji jak bita droga rozciągającej się od brzegu do brzegu. Robi krok naprzód. Nie zdejmuje butów. Woda jest zimna, jednak nie aż tak bardzo, żeby nie można było wytrzymać. Stoi po kolana w zimnej wodzie. Myśli o Leonardzie. O jego rękach i zaroście, głębokich bruzdach wokół ust. Myśli o Vanessie, o jej dzieciach, o Vicie i Ethel. Tak wiele osób, a żadnej się nie udało. Nagle zrobiło jej się ich wszystkich ogromnie żal. Wyobraża sobie, że się odwraca, wyjmuje kamień z kieszeni i idzie z powrotem do domu. Zapewne zdążyłaby jeszcze wrócić na czas, zniszczyć listy. Mogłaby żyć dalej, mogłaby zrobić tę ostatnią uprzejmość. Stojąc po kolana w opływającej ją wodzie, odrzuca tę myśl. Głosy już tu są, nadciąga ból głowy, jeśli więc wróci, znowu odda się pod opiekę Leonarda i Vanessy, oni nie pozwolą jej odejść po raz drugi, z pewnością nie. Postanawia nalegać, by jednak pozwolili. Nieporadnie brnie przed siebie (dno jest muliste), woda sięga jej już do pasa. Rzuca krótkie spojrzenie w górę rzeki, w kierunku rybaka w czerwonej kurtce, który jej nie widzi. W żółtej powierzchni wody (bardziej żółtej niż brązowej, kiedy patrzy się z bliska) odbija się ponure niebo. To ostatni moment autentycznej percepcji, mężczyzna w czerwonej kurtce łowiący ryby i pokryte chmurami niebo widoczne w lustrze wody. Niemal mimo woli, machinalnie, robi krok naprzód czy może potyka się, a kamień wciąga ją w głębinę. Jeszcze przez chwilę odnosi wrażenie, że nic się nie stało, że to kolejna porażka, że to tylko zimna woda, z której z łatwością wydostanie się na brzeg. Jednak nurt rzeki otacza ją i porywa tak nagle i krzepko, że wydaje jej się, jak gdyby atleta, który niespodziewanie powstał z dna, chwycił ją za nogi i mocno przycisnął do piersi. Czuje, że to bardzo intymny gest.
Ponad godzinę później jej mąż wraca z ogrodu.
– Pani wyszła – mówi służąca, klepiąc podniszczoną poduszkę, z której unosi się miniaturowy obłoczek pierza. – Powiedziała, że niebawem wróci.
Leonard idzie na górę do salonu, posłuchać wiadomości. Na stole znajduje niebieską kopertę zaadresowaną do siebie. Wewnątrz jest list.
_Najdroższy,_
_Jestem przekonana, że znowu_
_tracę zmysły: czuję, że nie uda nam się_
_przejść przez jeszcze jeden tak okropny okres._
_Tym razem nie wyzdrowieję. Zaczynam_
_słyszeć głosy i nieumiem się skoncentrować._
_A zatem robię to, co wydaje się najlepsze._
_Dałeś mi_
_szczęście największe z możliwych. Byłeś_
_na mej drodze wszystkim tym, kim człowiek w ogóle_
_mógłby być. Niewy daje mi się, żeby mogło być dwoje_
_ludzi bardziej szczęśliwych, zanim_
_przyszła ta okropna choroba. Niepotrafię_
_już dłużej z nią walczyć, wiem, że_
_rujnowałam Ci życie, że beze mnie_
_mógłbyś pracować. I wiem, że będziesz._
_Widzisz, że niemogę nawet poprawnie tego napisać._
_Nie umiem czytać. Chcę Ci powiedzieć, że_
_całe szczęście w życiu zawdzięczam Tobie._
_Byłeś wobec mnie bezgranicznie cierpliwy_
_i niewiarygodnie dobry. Chcę Ci powiedzieć, że –_
_wszyscy o tym wiedzą. Gdyby ktokolwiek potrafił_
_mnie ocalić, tym kimś byłbyś Ty._
_Wszystko mnie opuściło, poza_
_przekonaniem o Twojej dobroci._
_Niemogę już dłużej marnować Ci życia. Niewydaje_
_mi się, by mogło być dwoje ludzi_
_bardziej szczęśliwych niż my._
_V._
Leonard wybiega z pokoju, pędzi po schodach.
– Wydaje mi się, że z panią Woolf coś się stało – mówi do służącej. – Obawiam się, że może próbować odebrać sobie życie. W którą stronę poszła? Czy widziałaś, jak wychodziła z domu?
Służąca, przerażona, zaczyna płakać. Leonard pośpiesznie kieruje się w stronę rzeki, mijając kościół, owce i kępy łozin. Nad rzeką znajduje tylko mężczyznę w czerwonej kurtce, który łowi ryby.
Prąd szybko unosi ją z sobą. Wydaje się, że frunie, fantastyczna postać z rozpostartymi ramionami, włosami unoszącymi się na powierzchni wody i falującym za nią płaszczem. Unosi się z nurtem, ociężale przesuwa między plamami brunatnego światła. Nie odpłynie daleko. Jej stopy (już bez butów) od czasu do czasu uderzają o dno, wzbija się wtedy za nimi ciężka chmura mułu i sczerniałych liści, która nieruchomieje w wodzie, kiedy ona znika z pola widzenia. Pasma zielonoczarnego zielska przylepiają się jej do włosów i futra, przez chwilę oczy zakrywa duża kiść wodorostów, która w końcu odrywa się i płynie, raz po raz skręcając się i rozkręcając.
W końcu nadchodzi czas na odpoczynek przy filarach mostu przy Southease. Prąd napiera na nią, niepokoi, ale ona zwrócona plecami do rzeki, z twarzą przytuloną do kamienia, trzyma się mocno przy podstawie masywnej, kwadratowej kolumny. Poddaje się fali z jedną ręką przy piersi i drugą unoszącą się powyżej wypukłości bioder. Niezbyt wysoko ponad nią jest jasna, pomarszczona powierzchnia wody. Niebo odbija się w niej, przybierając nieregularne formy, białe i ciężkie od chmur, poprzecinane czarnymi cieniami sylwetek gawronów. Samochody i ciężarówki dudnią na moście. Mały chłopiec, najwyżej trzyletni, przechodzi z matką przez most, zatrzymuje się przy poręczy, kuca i wpycha patyk pomiędzy barierki, starając się wrzucić go do wody. Matka ponagla go, lecz on się upiera, chce przystanąć na chwilę i popatrzeć, jak prąd uniesie jego patyk.
Oto oni, podczas drugiej wojny światowej: chłopiec i jego matka na moście, dryfujący patyk, a na dnie rzeki ciało Virginii, która sprawia wrażenie, że śni o powierzchni wody, patyku, chłopcu i jego matce, niebie i gawronach. Po moście toczy się oliwkowoszara ciężarówka pełna żołnierzy w mundurach, machających do chłopca, który właśnie wrzucił patyk do wody. On także macha w ich stronę. Domaga się, żeby matka wzięła go na ręce, by mógł lepiej zobaczyć żołnierzy i dla nich był lepiej widoczny. Wszystkie te dźwięki odbijają się echem od drewnianych i kamiennych elementów mostu, przenikają ciało Virginii. Jej twarz, wciśnięta bokiem w filar mostu, chłonie obrazy: ciężarówkę i żołnierzy, matkę i dziecko.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki