- promocja
- W empik go
Golem - ebook
Golem - ebook
Wywodzący się z żydowskich tradycji golem, mający postać człowieka, lecz pozbawiony duszy, od wieków rozpala wyobraźnię. Można go spotkać w chasydzkich legendach, literaturze jidysz i w popkulturze. Maciej Płaza przywołał jego postać, by zanurzyć czytelnika w świecie sztetla na Podolu z początku XX wieku. Wątki kabalistyczne i mesjańskie równoważą się z realistycznym obrazem kultury i obyczajów chasydów. Wszystko to, łącznie z legendarną postacią, nabiera nowego życia pod piórem jednego z najwspanialszych stylistów polskiej prozy.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8871-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skręcił za róg i już był w miasteczku, szurał koślawo po zabłoconym bruku. Poranna mgła odlepiała się dopiero od bielonych chałup. Gdzieś w zaułku, spostrzegł to w przelocie, gibała się postać starego nosiwody, tak zgarbiona pod koromysłem, że zamiast twarzy widać było tylko kaszkiet na schylonej głowie. Z krzaka tarniny przy płocie, oblepionego sinymi jagodami, smyrgnęło stado wróbli, aż krople rosy sypnęły się z kolczastych gałązek. Wznosiły się pierwsze dymki z kominów, jeszcze niedospane i zimne, snuła się parna woń odgrzewanych kartofli, w którymś z mijanych podwórzy kokosiło się w odemkniętych dopiero drzwiczkach kurnika. Przemknęło coś przez pusty targ, pewnie kot, może pies zabłąkany z gojskiej dzielnicy. Widział to wszystko i czuł, ale nic nie słyszał, uszy zalepione miał wielką głuchotą. Przyjdzie się przyzwyczaić, przemknęło mu przez myśl, odtąd trzeba gadać rękoma, kreślić słowa i pytania w powietrzu, czarnymi rękawami mazać litery na przezroczystym pergaminie. Raptem zastygł. Usłyszał, przysiągłby, że usłyszał, jak nóż zgrzytnął o osełkę. Nie w pobliżu, tylko hen, parę ulic dalej, tak dotkliwie, że niemal zobaczył ruch ręki zaciśniętej na trzonku, posuwisty ruch ostrza w półświetle padającym przez okno na stół kuchenny. Wtedy jak gdyby na chwilę odzyskał słuch, wszystko wokół rozgadało się, rozkrzyczało, aż zdumiony zadarł głowę, chwytał te dźwięki oszołomionymi uszami i pojął, że to nie obecna chwila do niego gada, nie ten senny, jesienny świt, tylko noworoczny czas Strasznych Dni, niby ledwie miniony, ale jeszcze nie do końca, widać snuł się po kątach i wreszcie uleciał, uwolniony może tym zgrzytnięciem noża, może pierwszym zaśpiewem czyjejś porannej modlitwy: trzepot skrzydeł białych kogutów zarzynanych dla odkupienia grzechów, uroczysty dźwięk baraniego rogu, chłostanie sznurów biczujących się chasydów, pokutne lamenty w Dzień Pojednania, gdy obok nieuczciwych sklepikarzy, brutalnych ojców, srogich mełamedów i zdradzających mężów kajają się niewinni, a spieszący do synagogi wymieniają trwożne pozdrowienia, by każdemu chleb, a nie śmierć, zapisano w niebie na nowy rok. Przebrane w żałobną biel miasteczko skuliło się w sobie, wymodliło, wygłodziło w poście, potem zbudziło się, otarło łzy i żyło dalej. Dźwięki odfrunęły ponad czarne dachy, rozwiały się w chłodnym powietrzu. Po chwili otworzyły się drzwi którejś z chałup, wychyliła się ręka z nocnikiem, chlusnęło, zaspana twarz krzyknęła coś, pewnie przeklęła snujące się jeszcze nocne demony, by czmychnęły tam, gdzie ich miejsce. Nie usłyszał już tego, uszy na powrót zalepiła mu głuchota. Język, tępy klin, obrócił się w zaschniętych ustach, próbował wtórować słowom, które nagle zaśpiewały w głowie: Jak głuchy nie słyszę i jak niemy, co nie otwiera ust swoich. Zaniemiałem milczeniem, zwątpiłem o dobru, choć ból mój się zajątrzył.
Ludzie popatrywali, jak wlecze się pustymi ulicami, chudy i blady kloc, w buciorach ściągniętych jakby z kogoś większego, choć znaleźć takiego gdzie indziej niż w cyrkowej budzie nie byłoby łatwo, w kapocie uśmodrzonej błotem kto wie jakich dróg. Lewą nogę ciągnął po kamieniach, na plecach niósł worek, jedną rękę trzymał wetkniętą za sznur tego worka. Szedł kulawo, ale bez zawahania, ani razu nie obrócił głowy, czy aby nie błądzi, najwyraźniej wiedział, dokąd zmierza, mimo że nie szedł prosto do określonego miejsca, tylko krążył niespiesznie. Minął cerkiew, przeszedł przez główny plac targowy, a gdy dotarł na mały rynek, przystanął przed stojącą tam synagogą, przed domem kahalnym, potem pod chałupą szamesa, jak gdyby to on był tym łachmaniarzem ze starego dowcipu, co spytany, kogo ważnego zna w mieście, pochwalił się, że zna szamesa, a ten zna przecież całe miasto. Zatoczył koło, wreszcie zatrzymał się przy pompie i wtedy jeszcze wyraźniej okazało się, jaki to połamaniec. Gdy pił wodę, nie schylił się ani nie przykucnął jak człowiek, tylko zawisł cały nad pompą, zgarbił się, objął ją sztywno i ścisnął swym ubłoconym cielskiem. Wodę chłeptał z dłoni, choć, spostrzegli niektórzy, przedtem obmył ją i przez chwilę poruszał ustami, może mamrotał modlitwę.
Ludzie przyglądali mu się zza okien i płotów. Gadano, po co przyszedł i właściwie kto to. Wędrowny żebrak chyba nie, nie miał postawy żebraka, nie widać było, by zwykł o coś prosić. Może hultaj bez zajęcia, nie, też nie, bo twarz, choć toporną i gliniastą, miał młodzieńczo niewinną, zresztą nie szedł przez miasteczko jak włóczęga, nie patrzył ciekawie, co kto ma w izbie, w obejściu, na szyldzie sklepu, wcale nie rozglądał się dokoła. Dezerter też nie, bo nie krył się, nie bał się oczu agentów i języków donosicieli. I na pewno nie goj, bo ubrany był po żydowsku, a choć bez pejsów i brodę miał krótką, to i tak kugiel miał wypisany na twarzy. Może przywędrował do cadyka, niósł kwitl z błaganiem o modlitwę do Najwyższego o podreperowanie zdrowia, ale kto by w taką drogę wybierał się na noc. Prędzej dotarłby do miasteczka po południu, jak tylu innych potrzebujących, i znalazł nocleg w austerii Lejba Fiszelsa lub kątem w czyjejś stodole czy szopie, by stawić się na miejscu późnym przedpołudniem, gdy świątobliwy zakończy poranne modlitwy. Kto zresztą śmiałby przyjść pod czcigodne drzwi niechlujny i brudny, wykluty wprost z błotnistej nocy? Tym bardziej, myślano, nie może to być chasyd przybyły z pielgrzymką, by oddać cadykowi cześć i nasycić się jego blaskiem. Skoro i to nie, i w ogóle nie wygląda na obcego, to może jest miejscowy i wrócił skądś po latach niebytności.
Szukano więc w miasteczkowej pamięci, która nie wygasa, najwyżej mąci się i myli, ale wyjazdy za robotą, odejścia, odstępstwa, wychrzczenia i zdrady karbuje w sobie do trzeciego pokolenia. Z której on rodziny, do kogo tu wrócił, kiedy, dokąd i co poniosło go w świat? Było takich sporo, co rusz ktoś wyjeżdżał, pocieszając się przez ściśnięte gardło, że ziemia przecież wszędzie jest ziemią, a skoro i tak każdy Żyd żyje na wygnaniu, żadna to różnica, gdzie go pochowają. Przedostatni syn młynarza Szlomy Fuchsa uciekł trzy lata temu przed poborem, młynarz zrezygnował z ufundowania szafy ołtarzowej do gminnej synagogi i nowego zwoju Tory do chasydzkiej bóżnicy, by opłacić łapówkę, potem młodego Fuchsa przeprowadził w nieznane przez austriacką granicę przemytnik Kapturak. Syn krawca Aszera Zysmana wyjechał do Ameryki, potem napisał, że nie wróci, bo po co w tę cebulową biedę, ale nie zapomni o swoich, niech Zysmanowie czekają cierpliwie, wkrótce załatwi szyfkarty i ściągnie ich do siebie. Dow Berman, mełamed, omal nie wyklął syna, którego wychował po chasydzku, a ten, pojechawszy na Litwę, dał się urobić tamtejszym rabinom, od półtora wieku wieszającym psy na chasydach, i poszedł do jesziwy na studia talmudyczne. Ktoś wyjechał i wrócił jako socjalista, syjonista, odstępca, ateista, i truł bluźnierczą gadaniną, aż powiedziano mu: komu innemu tak gadaj, najlepiej wracaj, skądeś przyszedł, byś nie hańbił rodziny, idźże już, obyś nogi połamał. Ktoś uciekł od żony, porzucił ją, nieszczęsną agunę, z trójką dzieci, niech go febra trafi, niech franca mu zeżre pecełe. Ktoś inny niespodzianie przestał pisać listy i słuch o nim zaginął. Szukano, myślano, pytano. Nie znalazł się w tym pospiesznym spisie nikt, kto by wyjechał jako chłopak, wyrósł na takiego drągala i wrócił, pokręcony i dziwny.
Wiedzieć by chociaż, myśleli przesądni, którędy przyszedł, czy nie od północy, skąd, mówił prorok, przyjdzie kiedyś zło na mieszkańców tej ziemi, choć co prawda na ziemiach rusińskich zło przychodziło z rozmaitych stron, najczęściej zza węgła. W żydowskim mieście ulice niby mają oczy, a jednak, uzgodnili potem ludzie, nikt go wcześniej nie przyuważył: ani na moście koło młyna, ani przy gorzelni, ani pod lasem, ani na biegnącym w stronę Rohatyńca gościńcu, którym od wojny japońskiej kozacy z garnizonu częściej niż dotąd ciągnęli na ćwiczenia. Ot, jakby pstryknąć palcami, wytoczył się zza rogu i już był, znikąd, i szurał ciężko po błotnistych ulicach. Wiedzieć by chociaż, czemu akurat tego dnia, i czy sam wie, którego. Że jesiennym świtem, jedenastego tiszri 5671 roku.
Potem ranek przejaśnił się, oczyścił, przetarły się do końca zaspane oczy, nagrzały piece, na dobre rozbudziły się stajnie i obórki, rozskrzypiały się furtki, końskie uprzęże i studzienne żurawie, zaturkotały na bruku furmanki woziwodów i mleczarzy, skryba reb Symche pierwszy wszedł do mykwy, by obmyć się przed kaligrafowaniem świętych pism, dzieci wybiegły do chederu, radośniejsze niż zwykle, bo dziś piątek i nauka ma trwać tylko do popołudnia, a nie, jak co dzień, do wieczora, szames zaczął krążyć po ulicach, stukać laską w szyby i wzywać natarczywie do synagogi: in szul arajn! Dzień popędzał do roboty w warsztatach i sklepach, do kuchennej krzątaniny, spieszniejszej niż zwykle, bo w piątek wszystko trzeba pokończyć przed szabasem, do kornych modlitw, do nauk i studiów, do herbaty, gorzałki, tabaki i fajki, do uniesień i płaczów, do targów, plotek, łapówek, awantur, do słów świętych i grzesznych, do nieubłaganego życia, i kulawy przybłęda naraz zniknął, nie z ulic miasta, ale z myśli ludzi, sprzed ich oczu, na jakiś czas.
Śpiew w głowie ciągnął go naprzód, nie wiedział dokąd, ale zdawało się, że idzie jego szlakiem, że prowadzą go wersety pisane we mgle przez niewidocznego skrybę. A skoro, jak wie każdy pobożny Żyd, psalmy dają ochronę na sto pięćdziesiąt okazji, to może ten, który wybrzmiał na koniec, gdy skręcił w uliczkę niby bliską małego rynku, bo w miasteczku wszędzie było blisko, ale na uboczu, wiodącą ku zamiejskim łąkom, może ten akurat psalm sprawiał, że człowiek mimo woli trafia tam, dokąd kieruje go wola Najwyższego, bo gdy dotarł do słów: Stanęły nogi nasze w bramach twoich, Jerozolimo, i lewa noga po raz kolejny doszurała się do prawej, prawa stawiła opór, nie zrobiła więcej kroku. Choćby chciał, nie miał siły iść dalej. Głowę wypełniał mu dymny żar, tętniło w niej coś, ale już nie słowa, raczej ból. Usiadł ciężko na bruku. Zza płotów i grubych szybek w oknach najbliższych domów spoglądały rozciekawione oczy. Z podwórza naprzeciw wyszło stado kaczek, pokolebało się nad staw obrośnięty wiechliną i tatarakiem. Leniwie nadjechał wóz, siwy bałaguła w cerowanym kaszkiecie przyglądał się spod gąsienicowatych brwi, zagadał, pewnie o coś pytał, potem skinął w stronę małego rynku i pojechał dalej.
Dom, przed którym usiadł, był okazalszy niż inne, miał wysoki dach z niestarym jeszcze gontem, rozsiadł się pękato tuż za niskim płotem i pysznił się bielą ścian, i gdyby nawet w wymytych oknach, ciągnących się długim szeregiem, nie stały świeczniki, a w głębi nie dostrzegł bimy, i tak domyśliłby się, że to właściwie nie dom, ani urząd czy sklep, tylko modlitewnia, i to niemała, nie zwykły sztybel, w którym gnieździ się garstka chasydów, tylko bóżnica kogoś znacznego, pewnie cadyka. Widział to, bo zza płotu wychylało się całe skupisko podobnych dachów, i wiedział, co się tam znajduje, czuł, że trafiłby po omacku z budynku do budynku: besmedrysz, dom świątobliwego, może też domostwo jego dzieci i wnuków, mieszkalnia dla uczniów, rozległa jadalnia, do której miejscowi i przyjezdni chasydzi, szacowni goście, rozmaici cadykowie i wędrowni magidzi schodzą się na zbożne i gwarne tisze, obora i stajnia, piwnica na wino i miody, osobna kuchnia na Pesach. Prawdziwy żydowski dwór, bez przepychu, niepodobny do pałacu cadyków z Sadagóry, o którego bogactwach opowiadano legendy, a jednak godny i dumny.
Ciało słuchało go coraz mniej, ogarniała go słabość, ni to sen, ni omdlenie, dachy rozkołysały się na sinym niebie. Głowa opadła mu do tyłu tak mocno, że włosami dotknął bruku, w oczach mu pociemniało. Przez myśl przebiegł mu jeszcze cichnący werset: Wszak lepszy dzień w przedsionkach Twoich od tysiąca, wolę stać na progu domu Pana mojego, niż wylegać w namiotach bezprawia. Nagle nadeszli skądś i otoczyli go ludzie: nachyliły się nad nim chude twarze o barwie zszarzałej bieli, tej samej co koszule, i grzbiety podobne do pogiętych tyczek chmielu, patrzyły na niego oczy rozpalone od książek i postów, dyndały pejsy. Kilkoro ust poruszało się niemo, póki nie wskazał na swoje głuche uszy. Wśród długich kaftanów, otoczona nimi jak rycerską eskortą, nie, raczej strażą anielską, jaśniała postać strojna w atłasową biel, niziutka, z brodą sięgającą piersi, wsparta na lasce. Zrozumiał, że to świątobliwy w otoczeniu swoich chasydów wraca z mykwy i udaje się na modlitwę. Ręka zaciśnięta na lasce poruszyła się nieznacznie. Dwaj najroślejsi chwycili go pod pachy, dźwignęli z bruku, a potem, postępując stosowne kilka kroków za orszakiem, wprowadzili przez bramę.
Sądził, że zaprowadzą go do kuchni, dadzą miskę kartofli lub kromkę chleba ze śledziem, a potem odeślą, najwyżej pozwolą się przespać w drewutni czy stodółce, i załkał w nim żal, że to będzie wszystko, że straci coś, czego nie zdążył posiąść, że nie rozda tego, co ma do rozdania, nie wiedział czego ani komu, podpowiadał mu to jedynie spowity mgłą przewodnik w jego głowie. A jednak nie, powiedli go do besmedryszu. W progu schylił się, ale i tak grzmotnął czołem w futrynę. Jak wszyscy obmył ręce w kijorze przy wejściu. Był to niewielki chasydzki besmedrysz do codziennych nabożeństw i nauk, bez bimy, tylko z wysokim pulpitem do czytania Tory. Szafę z rodałami spowijał parochet z zielonego aksamitu, haftowany, domyślił się, czystym złotem. Prócz ozdobnych świeczników był to jedyny rozbłysk przepychu w schludnym, ale prostym wnętrzu. Wsporniki przytrzymujące belkowany sufit, ławy, stoły, pulpity, bambetla przy piecu, półki pod ścianą, na których ciągnęły się nieskończone szeregi ksiąg, oprawnych starannie, wspaniale zdobionych, ale dawno już porozlatywanych, ścioranych pewnie do nieczytelności od dziesiątków lat używania, głównie traktatów Miszny i Gemary, midraszów, może także, nie widział tego jeszcze, ale coś podpowiedziało mu, że tam są, tomów Zoharu i innych dzieł kabalistycznych, wszystko to więc, od podłogi z grubych desek po dostojne księgi, było zużyte niestrudzoną ręką czasu, zaświadczało, że świętość, nie mniej niż samo życie, jest długą, żmudną pracą.
Od najprzyboczniejszego chasyda, krępego, o niespokojnych oczach i czole porytym nieustanną troską, świątobliwy wziął nabitą i zapaloną nie wiedzieć kiedy fajkę. Zobaczył jego, stojącego przy drzwiach z pokornie schyloną głową, i pykając dymem o durzącym zapachu, przyjrzał mu się przez chwilę, jak gdyby ujrzał go po raz pierwszy. Chasydzi szeptali coś do siebie, pokornie i nieufnie. Starali się nadać swoim oczom, twarzom, ustom ten sam wyraz, co ich przywódca, by widzieć i myśleć to co on, ale drobna twarz świątobliwego, pożłobiona głębokimi, ale prostymi zmarszczkami, okolona brodą i pejsami zrośniętymi w jedną siwą gęstwinę, z bursztynami oczu wprawionymi w rogowe okulary, była nieprzenikniona. On otworzył usta, wygardłował z siebie: Szolem alejchem. Światło od świątobliwego biło mocno, ale, ujrzał to od razu, podbiegłe już było krwią zmierzchu. Jedna z iskier przedwiecznego blasku, uwięzła wśród rusińskich bezdroży, wśród wrogich pomruków, w gęstniejącym mroku. Czy Święty, niech będzie błogosławiony, nie zapomni o niej, czy zdąży zabrać ją w porę spomiędzy rozbitych skorup, nim zgaśnie? Kto przyjdzie po niej, czy nie skończą się cuda, gdy świat, zmarniały do reszty, wyprze się prawdziwej pobożności? Z czcią schylił głowę i rozłożył obie ręce, pokazał, że nie ma ani kwitla, ani rubla na opłatę, ani zupełnie nic, i że w ogóle nie z tym przyszedł, nie po prośbie, nie w żadnym zwykłym celu, ale w jakim celu, nie wie.
Miał ręce kowala lub drwala, wielkie i sękate, garbowane robotą, co prawda trudno pojąć jaką, bo tak garbowani bywali ci, co pół życia pracowali przy wyrębach lasu, w kamieniołomach, w okrętowych kotłowniach. A on był młody, widać było, że ledwie parę lat temu zastygł w dorosłej postaci. Ta młodość była jednak przetrącona nie tylko robotą, trudem stu silnych chłopów ściśniętym w jedno ciało, dwudziestu lat w jeden rok, ale też chorobą, nie, mnóstwem chorób, które musiały sprzysiąc się przeciw niemu już w dziecięcym wieku. Ciało miał krzywe, skórę barwy starego płótna, tej samej co jego worek, czoło pokreślone bólem, oczy zaćmione bezsennością i głodem. Przez jego policzek biegła blizna, może znamię, może ślad po szwie zrobionym ręką cyrulika, który niewprawny, zagrzał się do roboty szklanką spirytusu. Kogo Bóg naznacza, temu nie błogosławi, odezwał się reb Arje Szub, ale świątobliwy uciszył go ruchem ręki. Rebe, spytał reb Jakow Ber, który wprawnie baczył na jego gesty i spełniał ukryte w nich polecenia, wyuczone od lat, podawał świątobliwemu fajkę, laskę, szklankę, książkę, pióro, modlitewnik, tefilin i tałes, przed modlitwami nakazywał ciszę, jedynie śpiewom przewodniczył Arje, główny kantor i mistrz chasydzkich nigunów, rebe, powtórzył reb Jakow, co to za jeden, czy ty go znasz? Świątobliwy milczał przez chwilę, potem skinął pytająco w stronę przybysza. Skąd przychodzisz?, zapytał Jakow. Jesteś chasydem? Wędrujesz do swojego cadyka? Skąd on, gdzie mieszka? W Międzybożu, Czarnobylu, Stepaniu, Ołyce? Przybysz wytrzeszczył się tylko na te pytania, widać było, że nic nie usłyszał. Któryś z chasydów klasnął mu znienacka koło ucha, ale chłopak ani drgnął. Nagle skądś daleko, może z pastwisk nad rzeką, dobiegło zajadłe szczekanie psa. Chłopak przekrzywił głowę, nasłuchiwał czujnie. Udaje, prychnął Jakow, ale świątobliwy znów nakazał ciszę. Przybysz coś gadał. Usta miał prawie nieruchome, ale mruczał niewyraźnie, i po chwili nasłuchiwania chasydzi wychwycili z tego mruczenia dobrze znane słowa: Nędzny jestem i konający od wstrząśnień, znosiłem grozy Twoje, upadam, po mnie przeszły ognie Twoje, trwogi Twoje skruszyły mnie. Psalmy klepie, zaśmiali się. Tyle wbili mu do głowy, tyle tylko ojciec lub mełamed w chederze wtłukł mu kijem. Zwykły Tehilim Jid, półgłupek wędrowny. Jeszcze większy tułacz niż każdy Żyd, bo głupek, jak wiadomo, nie ma swojego miasta. Ale może za to szczęśliwszy, bo Wiekuisty głupków strzeże. Uciszcie się, powiedział reb Jakow i głośno odczytał myśli ze zmarszczonego czoła cadyka: Lepszy głupek, który wędrował, niż mędrzec, który siedzi w domu. Mądrości czy głupoty szuka się w oczach, nie w twarzy. Co widzisz w tych oczach, rebe?, spytał reb Arje i wtedy po raz pierwszy usłyszeli głos świątobliwego, kruchy, ale stanowczy: Jego tułaczka trwa dłużej, niż wam się wydaje. To kalekie ciało nie jest pierwszym domem dla jego udręczonej duszy.
Wtedy reb Jakow nagle ujrzał to w przybyszu, dostrzegł iskrę przedwiecznego blasku, tlącą się w jego zamglonych oczach, zabłąkaną wśród rusińskich wiosek, wśród naśmiewań dzieciaków, litościwych błogosławieństw gospodyń i kramarek, które wciskały mu w rękę kromkę lub kawałek sera, wygrażań chłopaczysków siedzących w kucki pod gospodami. Ile już żywotów, pomyślał, ile pokoleń tak się wleczesz, może wieków. Jak długo jeszcze. Za cóż cię taka pokuta spotkała. Nieczęsto świątobliwy wskazywał im takich nieszczęśników, skazanych na tułaczkę w cierpiących ciałach, nim ich dusze oczyszczą się i wyzwolą z grzechów.
Jakow podał świątobliwemu kawałek papieru i ołówek, pomógł mu usiąść. Świątobliwy skreślił pytanie w zwykłym żydowskim języku i przez Jakowa podał kartkę chłopakowi. Ten zagapił się na ołówek, potem chwycił go, krzywe palce ułożyły się z wysiłkiem. Skrobnął parę znaczków. Po hebrajsku!, zawołał ktoś, zna święte pismo! Jakow odczytał z kartki: dziewiąty aw 3830. Tisza be-Aw, data zburzenia Świątyni. Święto, które je upamiętnia, to najżałobniejszy dzień w roku. Niektórzy twierdzili, że tamtego nieszczęsnego dnia narodził się Mesjasz. Bluźnierco!, krzyknął ktoś, wypędzić go! Świątobliwy przyglądał się chłopakowi przez chwilę. Twoje imię, napisał. Chłopak długo wpatrywał się w kartkę, potem zamknął oczy, koślawa ręka sama nakreśliła zakrętas, jeden jedyny. Bejt. Błogosławiona litera, od której wszystko się zaczęło, bez której nie powstałby świat. Jakow zadrżał, niemal słyszał, jak idzie za nią święty werset: Bereszit bara Elohim…, potem uśmiechnął się w duchu, bo przypomniała mu się opowieść z Zoharu, w której Wiekuisty, gdy zechciał stworzyć świat, wezwał do siebie wszystkie litery Tory i każda z nich prosiła, by od niej zaczął stwórczą pracę. Świątobliwy odsunął kartkę. Pisz prawdę, przekazał Jakow. Chłopak zawahał się i maznął mniejszy zygzaczek. Jud. Początek jeszcze świętszego ciągu liter, najświętszego ze świętych. Świątobliwy ze zniecierpliwieniem zmiął papier, znów zmierzył chłopaka wzrokiem, potem wycelował w niego fajką i powiedział: Nazwę cię Rafael. Napiszcie mu to. Rafael, czyli „Pan uleczy”. Oby Wiekuisty przywrócił ci zdrowie.
Co z nim zrobimy, rebe?, spytał Jakow. To włóczęga, odparł ktoś. Odeślemy go do przytułku? Uczony włóczęga, dodał Arje i wtedy rozgadali się jeden przez drugiego: Może to, co go przetrąciło, przerwało mu nauki. Może był magidem. Taki młody? Nie jest młody, wydaje się tylko. Może to syn jakiegoś cadyka. Chyba raczej wnuk. Uciszcie się, powiedział Jakow i świątobliwy przemówił ponownie: Kto nie ma domu, ten wszędzie jest u siebie. Niech zostanie, gdzie chce, ale musi pracować. Może studiować tutaj, jeśli będzie chciał. Każcie go nakarmić.