Grube wióry - ebook
Grube wióry - ebook
Rafał Pacześ – powieść stand-upera
Rafał Pacześ to komik, stand-uper, aktor pochodzący z Łodzi. W całej Polsce znany z tego, że rozśmiesza ludzi. Jego występy na YouTube mają dziesiątki milionów wyświetleń, a bilety na stand-upy sprzedają się do ostatniej sztuki. To czyni go jednym z najpopularniejszych twórców w branży. Jego programy często oparte są na osobistych doświadczeniach i przez swą prawdziwość zyskały wielu zwolenników.
Dużym zaskoczeniem była wieść o tym, że Rafał Pacześ wydaje książkę. Można było się spodziewać, że będzie to coś na bazie stand-upu. Jednak nic bardziej mylnego. Polski komik wydał powieść Grube Wióry, która przez długi czas w księgarniach stacjonarnych i internetowych była bestsellerem i trafiła do wielu odbiorców.
Rafał Pacześ – Grube Wióry e-book
Grube Wióry to pierwsza książka Rafała Paczesia. To opowieść o kasacyjnym piciu, złych kobietach, jeszcze gorszych mężczyznach, tchórzliwych szefach i tragicznym losie przedstawicieli handlowych oraz skundlonych yorków. Głównymi bohaterami są dwaj mężczyźni. Dwudziestoletni Oskar, wydający się być alter ego samego autora, a także dwa razy starszy Wiktor.
Obaj nie mieli łatwego dzieciństwa, a łódzka rzeczywistość wcale im go nie ułatwiała. Oskar i Wiktor zaprzyjaźniają się, a czytelnik może przeżyć z nimi serię niebywałych przygód. Nie braknie tu alkoholu, problemów z pieniędzmi, a także kobiet. Sytuacje spotykające głównych bohaterów to często bodźce skłaniające do głębszych refleksji.
Gróbe Wióry Rafała Paczesia można ściągnąć w formie EPUB i MOBI z księgarni online Virtualo i poznawać perypetie życia Oskara i Wiktora w każdej wolnej chwili, włączając e-booka na telefonie. To rozwiązanie dla tych, którzy nie przepadają za noszeniem w torbie bądź plecaku książek i wolą cieszyć się lekturą wprost z ekranów mobilnych urządzeń – smartfonów, tabletów czy czytników e-booków.
„Paczesiowy” humor i autentyczność
Książkę można określić mianem tragikomedii i to, czego z pewnością można oczekiwać od Grubych Wiór to „paczesiowy” humor i autentyczność. Choć nie należy podchodzić do powieści, jako zbioru żartów. Bo rzeczywiście jest to fabuła, koncentrująca się na współczesnych mężczyznach. Pokazująca ich świat i problemy z zupełnie innej perspektywy. Przed sięgnięciem po tę powieść można zapoznać się z występami Rafała Paczesia, by dowiedzieć się, jakiego humoru można spodziewać się w książce.
Dowcip zapisany na kartach powieści powinien być doskonale znany fanom autora, którzy wychwycą też w konkretnych wątkach autobiograficzne smaczki. Trzeba jednak podkreślić, że ta powieść nie jest tym samym, co stand-uperski program, o czym doskonale świadczą słowa samego autora:
„Kiedy występuję na żywo, muszę zaspokoić głód widza. A moi widzowie są głodni rozrywki, zabawy, śmiechu. Zawsze staram się im to dawać. Dużo i szybko - do tego przyzwyczaił nas świat, w którym żyjemy. Ale pisząc Grube wióry chciałem Wam powiedzieć coś, czego nie mam czasu przekazać na scenie. Teraz mamy czas. Dlatego niech wybrzmi każde słowo tej książki. Tej historii.”
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4590-1 |
Rozmiar pliku: | 674 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Znamy się tylko z widzenia/ A jedno o drugim nic nie wie” – śpiewali Trubadurzy w 1999 roku. Tymi samymi słowami chciałbym przywitać Cię, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku. Jeżeli moje nazwisko nie jest Ci znane, powyższe wersy piosenki są skierowane właśnie do Ciebie.
Jeżeli natomiast moje nazwisko jest ci znane, ba, nawet widziałeś kiedyś moją twarz albo, co gorsza, moje występy, powyższe wersy tym bardziej skierowane są do Ciebie.
Dlaczego co gorsza? Dlatego, że będziesz miał określone oczekiwania wobec tego tworu zwanego książką. Zapomnij o nich, bo ja, kiedy siadłem przy biurku, by popełnić tę zbrodnię zwaną książką, obiecałem sobie, że to nie będzie kolejny wyścig w moim życiu. Wydaje mi się, że danego sobie słowa dotrzymałem, co jak wszyscy wiemy, nie jest wcale łatwe.
Konkretne oczekiwania mieli wobec mnie również ludzie działający w imieniu różnych wydawnictw. Otrzymałem kilka propozycji napisania książki, ale na spotkaniach okazywało się szybko, że owi przedstawiciele o mojej książce wiedzą już wszystko: jakiego ma być gatunku, jak obszerna, o jakiej tematyce. Ba, zdarzało się nawet, że moja książka miała już tytuł i okładkę. Oczywiście okładkę z moją twarzą, która przyciągnie klientów, i tytuł, który – a jakże – najlepiej się sprzeda. Słowem – przepis na sukces.
I tu ponownie zachowałem się inaczej. Inaczej, niż tego oczekiwaliby ludzie, którzy twierdzą, że mnie znają.
O książce marzyłem od kilku lat, więc w końcu postanowiłem spełnić swoje marzenie. Niestety, nie wpisywało się ono w plany wydawców, których spotykałem. Ich planem był wywiad rzeka, spis moich monologów, zbiór felietonów, poradnik i tym podobne twory. Na pewno jednak nie powieść. A właśnie powieść była moim marzeniem. Powieść, którą trudniej sprzedać i którą jeszcze trudniej napisać. Powieść, w połowie której autorzy się poddają, bo przytłacza ich ilość pracy. Ale skoro trzymasz w ręku ten papierowy blok ze sklejonym grzbietem, to znaczy, że moje marzenie się zmaterializowało. Teraz jest już namacalnym przedmiotem, który zabierze Cię w podróż. Czego możesz się po niej spodziewać?
Żyję z rozśmieszania ludzi. Gdzie żyję? Tu, gdzie Ty. Na planecie zwanej Ziemią, więc można powiedzieć, że dzielimy to coraz bardziej zaśmiecone przez nas podwórko. Jestem komikiem, który uwielbia obserwować, a w komedii rozkoszuje się balansowaniem na granicy. Granicy dobrego smaku, szowinizmu, poprawności politycznej. Nie bez powodu. Osobiście uważam, że świat, w którym żyjemy, jest pod wieloma względami tragiczny. Ale właśnie tragedia to świetny materiał na komedię. Żeby się w nią zmieniła, potrzeba tylko czasu.
Kiedy występuję na żywo, muszę zaspokoić głód widza. A moi widzowie są głodni rozrywki, zabawy, śmiechu. Zawsze staram się im to dawać. Dużo i szybko – do tego przyzwyczaił nas świat, w którym żyjemy. Ale pisząc „Grube wióry”, chciałem Wam powiedzieć coś, czego nie mam czasu przekazać na scenie. Teraz mamy czas. Dlatego niech wybrzmi każde słowo tej książki. Tej historii.
Zapraszam Cię do świata „Grubych wiórów”. Nie szukaj mnie w tej opowieści. Odnajdź w niej siebie. A kto pochodzi z idealnego domu, niech pierwszy rzuci kamieniem.
RAFAŁ PACZEŚTytuł
Obudził go przeszywający ból w skroniach. Usiłował dźwignąć się z łóżka, ale kac skutecznie go osłabił. Walcząc z grawitacją, wyglądał jak przedszkolak próbujący zrobić pompkę albo jakiś baran z koczkiem na głowie, który ćwiczy jogę. Oskar Damięcki nie cierpiał jogi, podobnie jak innych form wychowania fizycznego. Był przekonany, że normalnie pracujący ludzie nie mają ani czasu, ani siły na bzdury typu joga czy jogging. Bardziej od sportu nie cierpiał tylko swojej pracy i swoich klientów, z którymi musiał zacząć rozmawiać, odkąd awansował na stanowisko handlowca.
– Gdzie on jest?
Oskar po omacku starał się zlokalizować wrzeszczącą komórkę. Jej dźwięk wbijał mu w głowę tępe gwoździe.
Kiedy w końcu otworzył oczy, okazało się, że w mieszkaniu jest jeszcze ciemno. Jasny był tylko wyświetlacz, który zdradzał położenie telefonu.
Leżał pod wersalką.
– Co on tu, kurwa...
Nie dokończył. Zsunął się z wersalki i wcisnął palce w szczelinę między jej dnem i podłogą. Poczuł sukinsyna, próbował puknąć, jeszcze raz, żeby w końcu wypełzł spod łóżka. Oskar pomyślał, że na czworaka wciąż musi wyglądać, jakby ćwiczył jakąś figurę jogi, której nazwy nie zna i nie chce poznać.
Nic z tego, za głęboko.
– Jak do kurwy nędzy tam wpadł? – pomyślał, a potem na ugiętych nogach wyruszył po rozwiązanie. Leżało w pomarańczowej poświacie latarni na blacie w aneksie kuchennym. Nóż. Chwycił go i odrobinę bardziej wyprostowany poczłapał do łóżka. Puknął ostrzem płaską nokię, która tym razem wystrzeliła pod ławę na środku pokoju. Pochylony jak szympans ruszył w jej stronę. Nerwowym ruchem uniósł telefon z podłogi, ale chcąc się szybko wyprostować, z całym impetem uderzył potylicą w kant blatu.
– Kurwa mać!
Ból wykrzywił twarz Oskara. Z zaciśniętymi oczami i szczękami wyglądał teraz jak Azjata, który zagryzł kawałkiem cytryny shota czystej wódki.
Jeszcze kilka godzin temu ten Azjata siedział z Oskarem przy jednym barze. Teraz nie było już Azjaty, został tylko kac.
Budzik w telefonie stał się nie do zniesienia głośny.
– Zamknij mordę! – Oskar krzyknął mu prosto w ekran i z całej siły wcisnął przycisk „drzemka”. Zabawne, jak często uczłowieczamy przedmioty i zwracamy się do nich jak do żywych ludzi. Zwłaszcza kiedy jesteśmy na nie wściekli.
Oskar jeszcze dwa razy uciszał telefon. Trzeciego razu nie było, bo zegar pokazywał siódmą sześć. Za oknem dopiero szarzało, ale na jednokierunkowej ulicy pod jego kamienicą trwały już godziny szczytu. Nie musiał wyglądać przez szybę. Przez stare, nieuszczelnione drewniane okna przeciskał się jęk rozpędzonych, zachlapanych grudniową breją samochodów. Rozjeżdżały zwały śniegu, lodu i soli, które z wysokości drugiego piętra wyglądały jak hałdy mokrego popiołu. Miał ten popiół przed oczami za każdym razem, kiedy wychodził zapalić na balkon.
Zapalić. Ta myśl była silniejsza niż pulsujący ból czaszki po zderzeniu z kantem ławy. Podrapał się w tył głowy. Guz był całkiem spory, ale kac jeszcze większy, choć nie większy niż zwykle. Tylko że w czwartkowy poranek każdy kac wydaje się gigantem.
Zapalić. W katanie powinien mieć jeszcze szlugi. Oskar nie musiał jej długo szukać, miał ją wciąż na sobie. Zaczął nerwowo przeszukiwać kieszenie granatowej pikowanej kurtki, zdecydowanie zbyt lekkiej jak na tę porę roku. Tak samo jak trapery, które zwisając poza krawędź wersalki, wypłakały na dywan dwie mokre i brudne plamy. Nie pamiętał, jak zasnął w opakowaniu, choć raczej nie było to zasypianie, lecz utrata świadomości połączona z upadkiem na niepościelone łóżko.
Zmagając się z poluzowanymi sznurówkami, Oskar ściągnął buty. Po ich śladach przeszedł do drugiego pokoju. Miał nadzieję, że w paczce, którą wyczuwał w prawej kieszeni, został chociaż jeden szlug.
Kilka dni temu postanowił, że przestanie palić w mieszkaniu. Przecież jeżeli za każdym razem będzie musiał wychodzić na balkon, zacznie mniej jarać, a i w chacie nie będzie tak jechało fajami. Recepta na wstrzemięźliwość okazała się jednak średnio skuteczna.
Wsunął stopy w kuboty, które skompletował, idąc przez sypialnię, i wyszedł na balkon. W sekundę zorientował się, że na zewnątrz panuje prawie taka sama temperatura jak w mieszkaniu. Wyjął z kieszeni pogniecioną paczkę niebieskich LM-ów. Dwie fajki, w dodatku krzywe jak siusiak gimnazjalisty, który przegina z masturbacją – dosłownie i w przenośni.
Za barierką budziła się Łódź. Umorusany autobus, stare auciska, które pędziły jedno za drugim. Zauważył, że citroënowi paliły się wsteczne światła, chociaż jechał do przodu.
– Popieprzone francuzy.
Spojrzał na peugeota partnera, który czekał na niego pod kamienicą. Ciekawe, czy odpali? Szybko wkalkulował w drogę do pracy dodatkowe dziesięć minut na odśnieżanie służbowego auta.
– Firmowego, nie służbowego! – poprawił się na głos. – Nie jestem na służbie. Służbowy to jest radiowóz. Chyba.
Znów podrapał się w głowę. Guz nie zniknął, kac też nie. Spojrzał w dół. Po chodniku upstrzonym psim gównem sunął ciągnięty przez menela wózek ze starą wanną. Zakapturzeni przechodnie w kurtkach w kolorach biedy szli ze spuszczonymi głowami, dzierżąc w rękach reklamówki zmęczone życiem jeszcze bardziej niż ich nosiciele. „No bo człowiek, który niesie reklamówkę, jest chyba jej nosicielem?” – pomyślał.
Uśmiechnął się krzywo i zaciągnął dymem, aż żółty filtr zaczął parzyć go w usta. Pstryknął petem za barierkę i schował się do mieszkania.
– Jezu, jestem jeszcze najebany – wydyszał.
Zdjął klapki, żeby nie roznieść błota po mieszkaniu. W różniących się odcieniem, kiedyś czarnych skarpetkach ruszył do pokoju z aneksem kuchennym. Nagle poczuł na stopach mokre zimno. Wszedł w plamę „popiołu” z traperów, w których zasnął.
– Kurwa – warknął. Wstawił wodę na kawę i szybko ruszył do łazienki. Było tam jeszcze zimniej niż w pozostałej części mieszkania. Miał narożny lokal, z drugiej strony mieszkał pijaczek, który praktycznie nie ogrzewał swojej chaty, na górze strych. Wieczny ziąb.
Puknął palcami w baterię w kabinie prysznicowej. Kran był od ciepłej, ale płynął z niej strumień lodowatej wody. Miną jakieś trzy minuty, zanim bojler zacznie pracować i da się wejść pod prysznic. „Zrobię w tym czasie siku” – pomyślał Oskar.
W kiblu panował taki ziąb, że mógł zobaczyć własny oddech. W sumie dzisiaj wolał go widzieć, niż czuć.
Po krótkiej kąpieli założył jasne chinosy, które wydawały mu się najczystsze z trzech par „do pracy”. Z szafy wnękowej – zrobił ją ze starej meblościanki z mieszkania babci – wyciągnął białą koszulę i rzucił na deskę do prasowania. Kiedy żelazko się grzało, wsypał do kubka cztery czubate łyżeczki mielonej kawy. To było jego domowe espresso: kawa dzieliła przestrzeń kubka z gorącą wodą pół na pół.
– Dobry ekspres do kawy kosztuje ze trzy koła. Poza zasięgiem – pomyślał, prasując koszulę – tak jak zawsze zimą – tylko z przodu. Nie zamierzał przecież zdejmować kurtki. Na dworze pizga, tak samo jak w firmie i u klientów. Więc po co się wysilać, skoro rękawów i pleców i tak nie będzie widać?
Wciągnął koszulę w spodnie. Skarpetki założył wczorajsze. Nie miał czasu na szukanie dwóch świeżych i do tego zbliżonych odcieniem. Wciąż mokre stopy wsunął w znoszone garniturowe półbuty. Równie mokre kruczoczarne włosy przeczesał szczotką, przyglądając się sobie w lustrze w przedpokoju. Wziął trzy łyki gorącej i gorzkiej kawy, połykając jednocześnie sporą porcję fusów. Jeszcze raz spojrzał sobie w oczy. Zauważył, że jego źrenice są niebezpiecznie małe.
– Ciekawe czy mogę już prowadzić? – pomyślał.
Kiedy miał już wyjść, poczuł głód. Ruszył więc w butach w głąb mieszkania, żeby zajrzeć do lodówki. Ale i tak był niemal pewien, że nie znajdzie tam nic nadającego się do zszamania. Otworzył drzwiczki i poczuł tylko smród niewiadomego pochodzenia. Na półce na wysokości oczu pośród foliówek, słoików i pustych opakowań leżał samotny plaster żółtego sera wyschnięty na wiór. Bardziej przypominał designerską podstawkę pod filiżankę niż coś do jedzenia. Ze złością zatrzasnął drzwiczki. Wychodząc z mieszkania, spojrzał jeszcze na niedojedzoną, owiniętą w folię aluminiową leżącą na stole końcówkę kebaba. Przed oczami przeleciał mu film z wczorajszej nocy. A raczej parę przebłysków. Stoi przy barze. Przechyla kieliszek i wlewa do ust kolejną czterdziestkę czystej wódki. Potem Piotrkowska. Odbiera od Turka kawałek pieczywa z wiórami, które kupił jako baraninę. Na tę myśl poczuł, jak dreszcz przenika jego ciało, a ślinianki produkują porcję śliny przypominającej w smaku wodę wyssaną z zimnej torebki po herbacie.
Odechciało mu się jeść. Spojrzał na zegarek kuchenki gazowej. Pokazywał ósmą pięć.
– Kurwa!
Wybiegł z kalendarzem pod pachą i zadartym ku górze krzywym papierosem między wargami. Jakby uciekając z mieszkania, mógł się pozbyć niesmaku w ustach.
Zbiegł po schodach.
– Dobry – rzucił w bramie do sąsiada, który jak większość mieszkańców kamienicy nie zajmował się niczym poza piciem. Oskar nie musiał czekać na pytanie, wystarczył wyraz twarzy mężczyzny i zapowietrzenie na widok LM-a. A właściwie rozdziawiona, zapijaczona gęba i wzrok łaknący choćby oparów nikotynowego dymu.
– Niestety, ostatni... – odpowiedział na spojrzenie sąsiada, ani trochę nie zwalniając kroku.
Przechodząc na drugą stronę ulicy, Oskar przeskakiwał kałuże, a jednocześnie wciskał nieoryginalny pilot centralnego zamka firmowego gruchota. Przepełniała go nadzieja, że nie zadziała, co zwiastowałoby, że akumulator jest rozładowany, co z kolei zwiastowałoby, że auto nie odpali, co zwiastowałoby, że musiałby zadzwonić do firmy i powiedzieć, że auto jest niesprawne, więc musi ktoś przyjechać z kablami rozruchowymi, co zwiastowałoby, że ugrałby, a właściwie wygrał, co najmniej godzinę czekania, co w końcu zwiastowałoby upragnioną godzinną drzemkę. Niestety, peugeot zamrugał do niego dwukrotnie brudnymi kierunkowskazami, a centralny zamek odryglował drzwi. Kolejny dzień pracy jeszcze się nie zaczął, a Oskar już miał go dosyć.
Otworzył drzwi od strony kierowcy, burząc tym samym równowagę czapy śniegu spoczywającej na dachu samochodu. Solidna porcja spadła na siedzenie kierowcy.
– Kurwa! – krzyknął i zaczął gołymi rękami strzepywać z siedziska biały puch. Zresztą wcale nie był taki biały, bo zabarwiły go czerwone smugi. Dłoń. Jakimś cudem Oskar dopiero teraz zauważył, że ją pokaleczył. Pewnie wtedy, gdy próbował wyciągnąć telefon spod wersalki.
Nie wsiadając do auta, wrzucił luz i włożył kluczyk do stacyjki. Przekręcił, a francuz jak po złości odpalił „od pierwszego strzała”. Nastawił nawiew na maksimum, a pokrętło temperatury na czerwone pole. Powietrze skierował na przednią szybę. Z miejsca na nogi pasażera wyciągnął szczotkę, a potem z całej siły zatrzasnął drzwi samochodu. Miał nadzieję, że w ten sposób zrzuci większość śniegu z karoserii. Nic z tego. Temperatura wciąż oscylowała w okolicach zera, więc auto zastygło w lodowej polewie.
Oskar wyciągnął z kieszeni kurtki jedną z zapalniczek i po kilku próbach zapalił ostatniego papierosa. Ułamek sekundy później olbrzymia kropla spadająca z rynny zamieniła połowę LM-a w przemoczonego śmiecia. Jednocześnie ochlapała twarz Oskara.
– Ja pierd... Trzeba mieć niefart.
Podpalił resztki suchego tytoniu i zaczął skrobać samochód. Skupiony na swojej robocie nawet nie czuł, że każde przejeżdżające za nim auto zostawia morze błotnistych plamek na nogawkach jego jasnych spodni.
Kiedy Oskar uznał, że peugeot nadaje się już do jazdy, zaczął wypatrywać luki między nadjeżdżającymi samochodami. Po chwili obiegł przód auta i wskoczył do środka. Na miejsce pasażera.
– Po cholerę wsiadłem z tej strony? – pomyślał i natychmiast przyszła odpowiedź: – Na bank nie powinienem jeszcze prowadzić.
Zaśmiał się ze swojej głupoty i przegramolił na fotel kierowcy.
Kiedy ruszył przez zwały śniegu, było już grubo po ósmej. Zaraz zadzwoni szef i opieprzy go, że za późno wychodzi z domu, był tego pewien. Przecież stary codziennie od rana ślęczy przed monitorem i sprawdza GPS-y w autach handlowców. Nie lubi, kiedy jego pracownicy spóźniają się do firmy albo zbyt późno zaczynają objeżdżać klientów.
Oskar poczuł w kieszeni wibrującą nokię. Nie musiał sprawdzać, kto dzwoni. Był pewien, że na ekranie wyświetla się napis „Nie odbieraj”. Tak zapisał sobie szefa w kontaktach służbowego, tfu, firmowego, telefonu.
Nacisnął przycisk z zieloną słuchawką.
– Jadę do Makro i zara jestem... – warknął.
– A o której to wyszedłeś z domu? – usłyszał zrzędliwy głos.
– O siódmej trzydzieści, szefie, ale mój biznesowy partner nie odpalił – ściemniał Oskar. – Musiałem sąsiada wydzwonić, żeby mi podłączył kable, wiszę mu za to flakon.
– To trzeba, ten tego, kupić nowy akumulator.
– Raczej flakon dla sąsiada!
– Nic nie kupuj! Dam ci jeden, ten tego, mam w szafie, ze szkolenia zostały. Słyszysz? Nie kupuj, dostaniesz z szafy!
– Dobra, dobra, słyszę. Zrobię Makro i jestem.
– Za ile?
– Nie wiem, zależy, co tam jest na liście. Będę jak najszybciej!
– Spiesz się, dzisiaj przyjeżdża ten, co ci mówiłem, ten tego, no, ten...
– Wiem, pamiętam.
Nie pamiętał.
Rozłączył się i rzucił telefon na półkę. Dopiero teraz, kiedy wnętrze auta się nagrzało, poczuł, jak bardzo kręci mu się w głowie, jak bardzo jest głodny i jak bardzo pijany. Wypił wczoraj przynajmniej zero siódemkę, spał trzy i pół godziny, więc szybko policzył, że przy wadze dziewięćdziesięciu kilogramów i prawie metrze dziewięćdziesięciu wzrostu mógł mieć wciąż we krwi ponad promil. Mimo to wjechał na parking marketu, mając na liczniku sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Tam, gdzie było jeszcze pusto, wszedł w wyimaginowany zakręt.
– Zoba tera! – krzyknął do siebie i zaciągnął ręczny hamulec. Auto zaczęło sunąć bokiem w zaparkowane samochody. W ostatniej chwili skontrował kierownicą, dodał gazu i puścił dźwignię hamulca. Dostawczak wpadł bokiem w alejkę parkingową, o włos mijając wózek, z którego para sześćdziesięciolatków przepakowywała towar do białego busa. Kobieta na widok pędzącego na nią peugeota podrzuciła w powietrze cztery platonki jajek, odskoczyła w bok i wylądowała w zaspie brudnego śniegu. Oskar zauważył, że jak na całkiem wiekową osobę przy tuszy zaskakująco mocno wybiła się z nóg. Przez chwilę wyglądała jak bramkarz usiłujący obronić strzał napastnika Premier League.
– Klasa!
Oskar zaparkował dwa miejsca od swoich ofiar. Wysiadł z samochodu i ocierając łzy wywołane napadem śmiechu, spojrzał w stronę zbulwersowanej pary.
– Ty czorcie! Ty kretynie! Oddasz mi za te jajka i za pranie kurtki! – krzyczała kobieta, wymachując pięścią.
– Niech się pani tak nie denerwuje – rzucił do niej, wciąż nie mogąc powstrzymać śmiechu. – To była piękna interwencja, Wojtek Szczęsny by się nie powstydził.
Oskar zauważył, że mąż kobiety też zaśmiał się pod wąsem.
– Irena, pan zwyczajnie w poślizg wpadł, a ty od razu jajkami rzucasz – uspokajał żonę.
Oskar odwrócił się i ruszył w stronę wejścia dla złotych klientów. Od razu zauważył ochroniarza, który wyszedł mu naprzeciw. W miarę łapania ostrości, dostrzegł, że leciwy ochroniarz dusi w sobie śmiech.
– Panie, nie rób pan tu takich figur. Monitoring jest i każą mi po milicję dzwonić... – rzucił, próbując zachować profesjonalnie srogą minę. Ale kiedy był już na wysokości Oskara, złapał go pod rękę niczym żona męża na niedzielnym spacerze. – Ale fikła, co? – wyszeptał.
Oskar skinął głową. Przy wejściu do marketu zeskanował złotą kartę i wszedł na halę. Miał już skręcić do kącika z kanapkami i automatem z kawą, kiedy znów usłyszał za plecami głos ochroniarza. – Panie, ale pan to chyba jeszcze nie powinieneś prowadzić...
Ochroniarz dotknął wskazującym palcem czubka swojego czerwonego nosa.
Lista przygotowana przez fakturzystki hurtowni Martex, w której Oskar pracował od trzech lat, była nieznośnie długa. Po godzinie, z wózkiem załadowanym po brzegi, podjechał do kasy. Połowę towarów wypakował na taśmę, najcięższe rzeczy zostawił na wózku, żeby nie nadwyrężać kręgosłupa kasjerki. Zawsze, kiedy mógł, starał się ludziom iść na rękę. Zwłaszcza jeśli chodziło o płeć piękną.
Po kwadransie skanowania towarów kasjerka zapytała z uśmiechem o formę płatności.
– Karta – rzucił Oskar, wyciągając z portfela złotą firmówkę. Zawsze, kiedy to robił, fantazjował, że to jedna z jego wielu prywatnych złotych kart z niebotycznym limitem. Zbliżył plastik do terminala, wpisał PIN i schował ją do portfela. Zaczął pośpiesznie pakować zakupy na wózek.
– Odmowa – rzuciła kasjerka.
– Jeszcze raz – zaproponował Oskar.
Tym razem system zastanawiał się chwilę dłużej.
– Odmowa – powtórzyła kasjerka.
– Kurw... – Oskar syknął pod nosem. Zauważył, że klienci z jego kolejki zaczynają przejeżdżać do sąsiednich kas.
– Spróbujmy jeszcze raz, dobrze?
– Skoro pan nalega – odparła kasjerka ze sztucznym seksapilem. – Znów odmowa – rzuciła, teraz zupełnie już chłodnym tonem.
– Halo? Szefie, karta nie działa.
– Jak nie działa? Musi działać, ten tego... Marta, karta Oskarowi nie działa – Kazimierz Jaruga jak zwykle szukał rozwiązania u żony, która pomagała mu prowadzić firmę.
– Szefie, bo tu ludzie czekają. Co mam robić?
Widząc, jak kasjerka uśmiecha się ironicznie, poczuł, że zalewa go wstyd.
– Nie działa, bo nie ma środków na niej – usłyszał w tle cichy głos szefowej.
– Nie ma, tam tego, tych... – próbował wydukać jej mąż.
– Słyszę, słyszę, co mówi szefowa... To co mam robić?
– Odstaw te zakupy gdzieś tam, ten tego, na bok. Wyślę po nie ojca z gotówką.
– Dobra – westchnął Oskar, zanim się rozłączył. Był zawstydzony i wściekły. – Przepraszam – rzucił do kasjerki, unikając jej wzroku. W kilkanaście sekund załadował cały towar na wózek i zaparkował go w rogu hali. Wybiegł z marketu i rzucił się do samochodu. Wyjechał z parkingu z piskiem opon. Za swoje upokorzenie mógł się wyżyć tylko na służbowym – nie, kurwa! – firmowym samochodzie. Nie znosił sytuacji, kiedy ktoś mógł pomyśleć, że jest bez kasy. Pewnie dlatego, że wiecznie był bez kasy.
Ciekawe, że im mniej mamy pieniędzy, tym bardziej chcemy pokazać, że je mamy. A im bardziej jesteśmy majętni, tym bardziej chcemy to ukryć. Na razie druga część tej myśli nie dotyczyła Oskara. Jego pensja ledwo wystarczała, żeby opłacił mieszkanie i zaoczne studia. Nie, nie było mowy o czymkolwiek ponad to, a im bardziej Oskar czegoś pragnął, tym więcej przeszkód stawało mu na drodze. Nie mógł też liczyć na pomoc rodziców. Ojciec alkoholik, do tego martwy, matka na biedaetacie. A on? Wielka chęć życia pełną piersią i zero możliwości. Przytłaczało go to jeszcze bardziej, kiedy sobie przypominał o swojej pierwszej i – wciąż był o tym przekonany – jedynej prawdziwej miłości.
Karolina... Jeszcze nie tak dawno zdawała mu się ideałem kobiety. Nie mógł sobie wyobrazić, że kiedykolwiek się rozstaną. Fakt, że obydwoje mieli ze sobą swój pierwszy raz sprawił, że był o nią chorobliwie zazdrosny. Zresztą tak jak ona o niego. Pasowali do siebie. Wielu sądziło, że są rodzeństwem. Może dlatego, że Karolina była niewiele niższą od Oskara, zgrabną szatynką o uroczym spojrzeniu. Przyciągała uwagę mężczyzn. Szczególnie tych starszych, nierzadko bogatych. A nic tak nie irytowało Oskara jak jego rówieśniczki, które z chęcią dotrzymywały towarzystwa starszym mężczyznom z grubym portfelem. Uważał, że to gorsze niż jawna prostytucja. Dlatego dostawał szału, kiedy widział, jak faceci w samochodach stojących obok na czerwonym świetle bezczelnie przyglądali się Karolinie. – Co za obleśne dziady – komentował, licząc na podobną reakcję Karoliny. Rozwiałaby w ten sposób wątpliwości, czy jego dziewczyna jest inna niż wszystkie i jakby się zachowała, gdyby na jej drodze pojawił się facet z kasą, której Oskar nie miał. Niestety, Karolina w takich sytuacjach zawsze milczała.
Rozstali się trzy lata temu. Właściwie to ona go rzuciła. Teraz, kiedy już nabrał trochę dystansu – choć może tylko mu się wydawało – wiedział, że problemem istotnie były pieniądze, a w zasadzie ich brak. Był dla swojej dziewczyny zwyczajnie za biedny, do tego bez perspektyw. Zresztą wciąż nie miał kasy. Zwłaszcza że kiedy rozstał się z Karoliną, ruszył w tango i do tej pory nie wrócił. Im mniej miał pieniędzy, tym więcej pił. Im więcej pił, tym mniej miał pieniędzy. Kółko się zamyka...
Z natłoku myśli wyrwało Oskara natarczywe trąbienie. Cztery samochody, które wyminęły go, jadąc prawym pasem, potwierdziły, że stał na zielonym już dobrych kilka sekund.
– Dobra, dobra, jadę przecież – burknął, zerkając we wsteczne lusterko. Nic w nim nie zobaczył, bo okna w tylnych drzwiach peugeota były zaklejone białą folią. „To chyba jedyna zaleta tego szrota. Przynajmniej nie widać krzywej mordy barana, który drze papę, bo nie ruszasz na zielonym jak bolid formuły jeden” – pomyślał Oskar. Ale zaraz przyszła mu do głowy druga myśl: przez te zaklejone szyby nie mógł obcinać lalek, które poprawiały make-up, stojąc w korkach.
– Wszystko ma dwie strony, wieczne albo, albo – filozofował, jadąc w stronę firmy. – Ciekawe, czy istnieje coś jednoznacznie dobrego na tym nędznym świecie.
2.
Przemysłowa część dzielnicy Górnej zimą wydawała się Oskarowi brzydsza niż kiedykolwiek. Jadąc jak zwykle z nadmierną prędkością, wymijał dziury, na których łatwo zgubić koło, a w głowie pobrzmiewały mu rady ojczyma, który powtarzał, że drogówka poznaje pijanych kierowców po tym, że jeżdżą prosto.
– Nie omijają dziur – mówił. – Więc jeśli jedziesz dziabnięty, omijaj je albo cię złapią.
Oskar usłyszał to po raz pierwszy, kiedy miał nie więcej niż dziesięć lat. Ciekawe, że kiedyś dorośli nie przywiązywali zbyt dużej wagi do tego, co mówią przy dzieciach. Jakby wieźli na tylnej kanapie owczarka niemieckiego, a nie myślącego małego człowieka z bardziej lub mniej przydatną funkcją mózgu, jaką jest pamięć.
Wjeżdżając pod siedzibę firmy Martex – szef nazwał ją tak na cześć swojej żony Martusi – Oskar powtórzył popisowy manewr. Tym razem drift siedemdziesięciopięciokonnym dostawczakiem nie poszedł gładko i Oskar o mało co nie przydzwonił w betonową rampę. Zrobiło mu się gorąco, ale jak zwykle nic nie dał po sobie poznać.
Na rampie handlowcy palili tradycyjnego porannego papierosa, popijając rozpuszczalną lurę z niedomytych, parujących na mrozie kubków.
– Brawo, młody! Jakbyś zajebał, toby ci Kaźmirz wora ukręcił – rzucił jeden z nich. – A do klientów byś autobusem ganiał, jak Gośka!
Oskar udał, że nic nie usłyszał.
– Makro przyjechało! – krzyknął ktoś inny. – Marian, paleta!
Z wnętrza wyłonił się krępy magazynier koło pięćdziesiątki w niebieskich ogrodniczkach. Typ faceta, który ma wiecznie skupiony, a raczej wkurwiony, wyraz twarzy.
– Tyłem mi, młody, podjedź – warknął magazynier, rzucając na krawędź rampy małą paletę.
– Nie ma makro! – odrzekł Oskar, klepiąc się po kieszeniach. Już zapomniał, że spalił ostatniego szluga.