Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Gubernator - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gubernator - ebook

Po przegranej wojnie siedmioletniej Francja utraciła prawie wszystkie posiadłości kolonialne w Ameryce Północnej na rzecz Wielkiej Brytanii. Ostała się tylko jedna wyspa, której byt uzależniony został od Kompanii Handlowej. Francja pogrąża się w kryzysie, rewolucja stoi u bram, król Ludwik XVI siedzi na beczce prochu, a w tym czasie Jean Terroux piastuje urząd gubernatora. Choć stary kontynent dzieli od Prowincji tysiące mil, hasła rewolucyjne docierają i tutaj…

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8384-528-9
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Krople deszczu z wolna zaczęły odbijać się od liści wysokich drzew. Słońce zrównało się już z horyzontem, a ciemność ogarniała drogi prowadzące do granic Prowincji Kolonialnej. Delikatny chłód towarzyszył Francisowi, który biegł przed siebie już trzecią milę. A może dopiero drugą? Sam dokładnie tego nie wiedział. Grunt pod nogami był grząski, ziemia nie zdążyła jeszcze wyschnąć od poprzedniej ulewy, a te zdarzały się co dwa, trzy dni. Parszywy klimat prowincji był nieubłagany. Błoto zachlapało kremowe spodnie i płaszcz Francisa, kapelusz zgubił gdzieś przy trzecim zakręcie, zanim jeszcze wbiegł na skraj lasu. Owa zguba nie przeszkadzała Francisowi w ogóle. Nie miał wiele czasu, aby o tym rozmyślać. Może i by chciał, aby zgubiony kapelusz i zabłocone ubrania były jego najważniejszymi problemami, niestety nie były to teraz jego jedyne zmartwienia.

Francis złapał zadyszkę. Czuł, jak jego nogi podnoszą się z rozmokłej ziemi z coraz większym mozołem. Czuł, jak serce bije mu coraz szybciej, a płuca z trudem pobierają tlen. Nie można się temu dziwić, jego kondycja pozostawiała wiele do życzenia. Wysiłek fizyczny, nie należał do jego ulubionych zajęć; co innego kiedy mowa o spacerach w ogrodach rezydencji jego ojca, grach karcianych i wykwintnych przyjęciach. Francis był młodym mężczyzną, choć zdrowie mu nie dopisywało, to żądza przygód zawładnęła ostatnio jego umysłem. Coraz to intensywniejsze uniesienia zmysłowe (zwłaszcza dotyczące kobiet) stały się wyznacznikiem jego życiowej satysfakcji. Tak, to zdecydowanie kobiety stanowiły ważny element jego egzystencji. Podboje kolejnych niewieścich serc, w kręgach jego przyjaciół, uchodziły za wyznacznik statusu społecznego; udane romanse dorównywały prestiżowi związanemu z uzyskaniem dystynkcji oficerskich. To porównanie uznać można za trafne, bowiem sam Francis ambicje w tym względzie miał wysokie, iście generalskie.

Kobiety miastowe (w prowincji znajdowały się trzy główne miasta) nie interesowały Francisa aż tak bardzo, jak te wiejskie (wsi w zasadzie było całkiem sporo). Nie oznaczało to bynajmniej, że uroda bogatszych mieszczanek nie odpowiadała młodemu mężczyźnie — to wykluczyć należy zdecydowanie. W mieście człowiek nigdy nie wiedział, na kogo trafi. Mógł powziąć za cel nieodpowiednią damę, wysoko postawioną, pochodzącą z rodziny szczycącej się znacznymi wpływami. Wtedy z dużą dozą prawdopodobieństwa można było spodziewać się przykrych konsekwencji. Francis obawiał się najbardziej tego, że jego małoznacząca przyjemnostka, kolejne trofeum zwiększające jego renomę, przyczyni się do wyzwania go na pojedynek lub innej krwawej sprawiedliwości. Ten strach tworzył pewną barierę, nie był natomiast czymś generalnym i uniwersalnym — jego jurysdykcja nie trafiała na wieś. Nikt bowiem nie odważyłby podnieść się ręki na arystokratę. Tak było od zawsze, a przynajmniej tak twierdzono. Arystokracja brała za pewnik swoją nietykalność, uważała ją za prawo, którego w żaden sposób nie można podważyć. Owy pewnik stał się obrazem ich świata z ich zasadami, z ich sprawiedliwością i z ich mniemaniami o własnej wyjątkowości. Warto nadmienić, że byty powstałe w głowie nie są tymi samymi, które istnieją w rzeczywistości. Nietykalność arystokracji była w zasadzie tylko postulatem.

Czasy się zmieniły, stały się o wiele bardziej nieprzychylne, złowieszcze i nieprzewidywalne. Dawny porządek pasował wszystkim, jeżeli przez wszystkich rozumie się tych, którzy mają wpływ i majątek. Stare zwyczaje dawały arystokracji społeczne przyzwolenie. Od czasów monopolu Kompanii czy dekretów królewskich, swoboda szlachecka często przekraczała prawo. Ale boskość arystokracji powoli pękała. Nikt już za bardzo w nią nie wierzył, bo czyż bogowie mogą być śmiertelni?

Francis nie miał czasu, aby móc oddać się rozważaniom na temat stosunków społecznych. Ciemność coraz bardziej ogarniała las, a ten stawał się przeraźliwie osobliwy. Lasy chyba co do zasady po zmroku przybierają taką postać. Może to przez to, że człowiek w takim miejscu ma jeszcze mniejszą kontrolę nad sytuacją niż za dnia? Kiedy słońce unosi się wysoko na niebie, przynajmniej więcej jest się w stanie dostrzec w gęstwinie. Jeszcze te przeraźliwe odgłosy dzikiej zwierzyny, dochodzące z każdej strony. Nigdy nie wiadomo, co właśnie zaryczało, zagwizdało albo złamało suchą gałąź. Nie ma co się zatem dziwić, że noc nie była ulubioną porą Francisa.

Biegł już czwartą milę, przynajmniej tak mu się wydawało. Musiał zwolnić i to znacznie. To okropne błoto sprawiało, że każdy kolejny krok stawał się trudniejszy. Ale czego mógł się spodziewać po lesie i tym klimacie? Ciągła wilgoć, grząska ziemia i deszcz, nieustanny deszcz, który stawał się coraz silniejszy. Krople spadające na jego głowę mógł zignorować, w przeciwieństwie do dźwięków, które stawały się coraz wyraźniejsze. Te przeklęte odgłosy dobiegały zewsząd!

Francis zatrzymał się, chwytając się drzewa, które rosło po prawej stronie. Obejrzał się wokół siebie. Wyglądał dosyć pokracznie, w tym ubłoconym stroju, kiedy jego głowa kierowała się to na wschód, to na zachód. Ciemność i niewyraźne kształty — w zasadzie tylko tyle dostrzegał. Pod wpływem emocji młodzieniec podjął szybką decyzję. Główna droga była terenem zdecydowanie nieprzyjaznym. Każdy mógł go zobaczyć, a Francis tego nie chciał. Skręcił w lewo. Zmienił decyzję. Jednak w prawo. Po lewej stronie musiałby wspinać się pod delikatną górę, co znacznie by go spowolniło. Po prawej teren opadał w kierunku północno-zachodnim. Jeśli przeszedłby jeszcze z półtorej mili to dotarłby do manufaktury rodziny Durand, a tam mógłby spokojnie przeczekać noc, która zaczęła się już na dobre.

Krok za krokiem zaczął przedzierać się przez zarośla, wymijając kolejne drzewa. Tutejsza roślinność nie była aż tak gęsta, mimo to w ciemności, co jakiś czas, Francis haczył o wystające korzenie albo wchodził w krzaki. Teraz jego spodnie nie tylko były brudne, ale i podarte, a materiał, z którego je wykonano, nie należał do najtańszych. Miarowe odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze. Uczucie, towarzyszące Francisowi, było trudne do opisania. Z jednej strony był pobudzony przez adrenalinę, z drugiej strach przed nieznanym jakby go paraliżował. Szedł, ale jakoś pokracznie. Nogi szukały stabilnych miejsc, ale po zboczeniu z głównej drogi sytuacja tylko się pogorszyła. Buty zapadały się coraz głębiej, a on próbował je wydzierać gęstej masie. W końcu każdy kolejny ruch stawał się mozolną walką. W swoim umyśle widział już manufakturę Durandów z wielkim szyldem Kompanii Handlowej. O tak, szyld był zdecydowanie piękny i zapadał ludziom w pamięć. Co jak co, ale został stworzony z pomysłem.

Odgłos stał się nie do zniesienia, jego źródło przybliżało się do Francisa. Mężczyzna nie odważył się odwrócić — lepiej patrzeć przed siebie, choć widać tylko ciemność, lepiej się nie odwracać, bo można upaść. Trudno ocenić, czy same te odgłosy były aż tak przejmujące. Dźwięk, jak to dźwięk, zwyczajnie istnieje, ale obrazy, jakie wywołuje w umyśle to już zupełnie inna kwestia. Gdyby odseparować odgłosy od okoliczności to nawet mogłyby się one Francisowi spodobać, ale po co by to w ogóle czynić? Odgłosy były konkretne, Francis wiedział, skąd się wydobywały, były związane z przeszłością i teraźniejszością, a te nie były aż tak straszne jak przyszłość. Domysły mroziły krew w żyłach, literalnie i metaforycznie.

Chęć osiągnięcia celu była u Francisa silna, ale na pewno nie można uznać jej za niezmienną. Jest taki moment, kiedy człowiek jest już tak zrezygnowany, tak bardzo niepokoją go jego myśli, sytuacja staje się tak jednoznaczna, że poczucie końca staje się właściwie źródłem tworzenia się rzeczywistości. Rzeczywistość zaś tworzy się sama, bez udziału człowieka. Właśnie w takim położeniu znalazł się Francis. Zatrzymał się i patrzył dalej w las w kierunku północno-zachodnim. Był zmęczony. Ciało napracowało się już zanadto. Umysł może i jeszcze by gnał dalej, umysł zawsze gdzieś gna, nawet jeśli jest to bezcelowe. Ciało zaś tak nie może.

Stojąc tak i patrząc w zniekształcony obraz lasu, Francis oddychał nierównomiernie. Rozmazane gałęzie drzew, rozmokła ziemia i deszcz podkreślały tragiczność. Odgłosu, którego tak się bał, już nie słyszał. Pojawił się za to inny, subtelniejszy, wolniejszy. Zdecydowanie był bardziej ludzki, oj tak, ludzki to on był. Dalej się nie odwracał. Nie chciał nic więcej wiedzieć. Zdawało mu się, że wie wszystko, co w tej chwili było akurat przydatne. Wziął jeszcze jeden głęboki oddech i zamknął oczy. Zebrało mu się na płacz, ale nie uronił żadnej łzy. Nie to, że nie chciał, lecz nie było mu dane raz jeszcze zapłakać w życiu. Zza jego pleców ktoś odciągnął kurek pistoletu, a następnie rozległ się huk. Francisowi zadzwoniło w uszach i poczuł krótki, przeszywający ból w klatce piersiowej. Stał się on szybko pulsujący i rozchodził się stopniowo po ciele. Francis upadł twarzą na rozmokłą ziemię i począł z wolna zaciskać pięści. Świadomość jego trwała jeszcze zaledwie moment. Najpierw przyszło dziwne uczucie zimna, a może ciepła, sam już tego nie rozróżniał. Życie uleciało z niego szybko. Teraz w lesie nie było już Francisa, a tylko jego ciało, z którego sączyła się krew, mieszając się z wodą i błotem.Rozdział pierwszy

Rewolucja zwraca na siebie uwagę całego świata; budzi ona w umysłach ludów niejasną świadomość, że następują nowe czasy, płodne w przemiany i reformy; lecz nikt nie podejrzewał w chwili jej powstania, czem ona będzie. Królowie i ich ministrowie nie mieli nawet tego niejasnego poczucia, które miały ludy. W ich oczach była ona jednym z tych objawów chorobliwych, którym podlegają od czasu do czasu wszystkie państwa, a które torują nowe drogi w polityce zaborczej sąsiadów.

Tygodnik _La Politique_ leżał na małym stoliku w gabinecie, w lewym skrzydle pałacu gubernatora Prowincji Kolonialnej. Francuskie czasopismo w tutejszej okolicy było czymś wyjątkowym, towarem dla nielicznych, tych najbardziej wpływowych — nie to, co w Paryżu, czy w ogóle na kontynencie. Tam _La Politique_ była najzwyczajniejszą na świecie gazetą, którą można było kupić w każdym prawie miejscu i to za niewielką opłatą. We Francji była rzeczą powszednią, znaną wszystkim, potrafiącym czytać, a i nawet ci, co tej umiejętności nie nabyli znali logo i wielki charakterystyczny napis zdobiący stronę tytułową.

Prowincja Kolonialna, w której przebywał gubernator, nie była jednak Francją. To znaczy, należała do jej części, ale jako kolonia nie była jej macierzą. Choć mówiło się tutaj po francusku, społeczeństwo było podobne do tego we Francji, choć prawa były w zasadzie takie same, to za najstarszą córę Kościoła uznać jej nie można.

Prowincja Kolonialna znajdowała się około dwóch tysięcy mil morskich od kontynentu, a to właśnie tam drukowano _La Politique_. Informacje, artykuły i ogłoszenia, zamieszczane w gazecie dotyczyły przede wszystkim spraw związanych z Francją kontynentalną. Najnowsze wydania zaś były dostarczane do prowincji dzięki _Société Commerciale Française,_ czyli Kompanii Handlowej, która starała się robić to regularnie, w końcu na tym zarabiała. Jednak znaczna odległość powodowała, że gazety docierały zazwyczaj z kilkudniowym, a czasem nawet i tygodniowym opóźnieniem. Wszystko zależało nie tyle od łaskawości kompanii, której flota kursowała cały czas, ale od warunków pogodowych, jakie panowały na Oceanie Atlantyckim. W prowincji _La Politique_ można było znaleźć u przedstawicieli kompanii, gubernatora i najważniejszych urzędników, pozostałe egzemplarze były sprzedawane do najbogatszych domów. Posiadanie kawałka zadrukowanego papieru było wyznacznikiem statusu społecznego, wpływów i samej władzy. Choć wartość nominalna nie była wygórowana.

W średniej wielkości gabinecie przy stoliku siedział sześćdziesięciopięcioletni mężczyzna z gazetą — Jean Terroux, gubernator Prowincji Kolonialnej. Był to człowiek średniego wzrostu, na którego głowie założona była dzienna peruka, twarz była szczególnie zadbana, idealnie wygolona, tak jak przystało przedstawicielowi arystokracji. Jean ubrany w swój zielony szustokor, trzymał w ręku cygaro z wolna żarzące się w jego rękach. Malutka struga unosiła się w kierunku sufitu, a gubernator co jakiś czas zbliżał cygaro do ust i wyrzucał z siebie kłęby dymu. Trwał tak w zamyśleniu, spoglądając przez wielkie okna swojego gabinetu. Jean pamiętał, kiedy po raz pierwszy za nim usiadł — było to dwadzieścia lat temu, już wtedy piastował urząd gubernatora Prowincji Kolonialnej. Biurko przypłynęło z kontynentu na specjalne życzenie jego małżonki, która zamówiła je na urodziny Jeana. W szczególności wyrzeźbione lilie po prawej i lewej stronie sprawiały znakomite wrażenie. Swego czasu lubił popisywać się biurkiem przed swoimi gośćmi, wprowadzał ich do gabinetu i długo opowiadał, jaki to wspaniały prezent otrzymał. Aktualnie biurko było mu całkiem obojętne, myśli gubernatora kierowały się na kontynent, a zmusiły go do tego najnowsze wiadomości z _La Politique._

Strona tytułowa gazety, oprócz wielkiego napisu na samej górze oraz stopki redakcyjnej, zawierała najistotniejsze informacje dotyczące wydarzeń z kraju i ze świata. Już zapoznanie się z nagłówkami oraz krótkimi opisami, nie napawało gubernatora optymizmem. Trudno mówić w ogóle o jakimkolwiek optymizmie, kiedy czasy, w których się żyje, należą do wyjątkowo niespokojnych. Sytuacja wewnętrzna państwa była nadzwyczaj niestabilna, ale ostatnio nie było to nic nowego. Przez minione dwa lata Francja była dotknięta chorobą, kraj przeżywał okres permanentnych kryzysów, skandali i narastających niepokojów społecznych.

Najnowsze wydanie _La Politique_, które dotarło do Prowincji z sześciodniowym opóźnieniem, donosiło o poważnym impasie na giełdzie. Jak można było przeczytać bańka spekulacyjna, nakręcona kilkanaście tygodni, a może nawet kilka miesięcy temu w końcu pękła. Spółka braci Chevalier, utrzymująca notabene ścisłe relacje z _Société Commerciale Française_, ogłosiła bankructwo. Ludzie, którzy postanowili zainwestować w spółkę, uchodzącą zawsze za szczególnie stabilną, nie zarobili ostatecznie na niej ani jednego złamanego liwra. W wyniku bankructwa rozsierdzeni inwestorzy mieli podpalić budynek handlowy oraz jedną z willi braci Chevalier, znajdującą się na obrzeżach stolicy. Bracia z kolei zapadli się pod ziemię. Najprawdopodobniej, jak donosił jeden z dozorców willi, dostali się oni przez kanał La Manche do Anglii i tam postanowili zacząć nowy rozdział w swoim życiu. Jeana interesowało szczególnie, czy francuscy interesariusze będą na tyle zdesperowani, aby próbować ściągnąć braci z powrotem do kraju i osądzić ich na własną rękę.

Drugą istotną sprawą, o której dowiedział się gubernator, była kompromitacja ministerstwa ds. handlu. Minister przed paroma miesiącami podpisał dwustronną umowę z Republiką Wenecką o dostarczenie konkretnych artykułów handlowych, między innymi zboża. Umowa była skutkiem klęski nieurodzaju z zeszłego roku, w wyniku której w paru regionach Francji ludzie zaczęli głodować. Zamówione towary miały zaspokoić rosnące zapotrzebowanie na zboże i próbować ustabilizować już i tak nerwową sytuację. Jak donosiła _La Politique_ pieniądze, którymi miano zapłacić, zostały wykradzione z okrętu, dowodzonego przez siostrzeńca ministra, młodego markiza. Republika Wenecka wskutek niedostarczenia należności, ogłosiła natychmiastowe zerwanie umowy. Król Ludwik XVI nie odniósł się do tej sprawy i nie zdecydował się pociągnąć ministra do odpowiedzialności, chociaż mówiło się o tym, że sam monarcha był w to zamieszany. Polityka ministra nie przynosiła nigdy korzystnych rezultatów dla skarbu państwa. Ostatnia kompromitacja pozwoliła licznym przeciwnikom ministra poszerzyć listę argumentów przeciwko jego działalności. Jean zapoznał się z informacjami tylko pobieżnie i czytał dalej.

Następny artykuł skupiał się na protestach, jakie wybuchały w największych miastach we Francji. Masy ludzkie, które gromadziły się coraz częściej, stawały się zuchwalsze i mniej tłumiły swój gniew oraz niezadowolenie. Jeszcze cztery miesiące temu ulicami miast przechodziły względnie pokojowo nastawione manifestacje, na które to przestraszony rząd z konieczności pozwalał. Podczas ich przemarszów nie działo się nic godnego uwagi, może sporadycznie dochodziło do aktów agresji, ale policja szybko interweniowała, tłumiąc je natychmiastowo. Te wybryki były na tyle incydentalne, że większe gazety nawet o nich nie wspominały. Obecnie natomiast dochodziło do niszczenia konkretnych budynków, nocnych porachunków między prywatnymi przedsiębiorcami, a nawet walk z użyciem broni palnej ze służbami policyjnymi. W pewnym mieście na północy wybuchła otwarta bitwa, w której zginęło ponad trzysta osób, w tym syn wysokiego urzędnika. Państwo francuskie trzęsło się w posadach, było jedną wielką beczką prochu. Wystarczyłaby iskra, a rewolucja wylęgłaby się i utworzyła nowy świat. A może już to się działo?

Gubernator patrzył przez okno na zachmurzone niebo, odczuwał on przytłaczającą niepewność. Z jednej strony był daleko od kontynentu i bezpośrednie sprawy związane z protestami w stolicy czy spaleniem domu handlowego braci Chevalier nie musiały go zajmować. Z drugiej strony przecież wydarzenia w państwie przybywały do Prowincji Kolonialnej nie tylko w formie informacji. Kryzys ekonomiczny odbijał się na finansach prowincji, klęski nieurodzaju, skutkowały potrzebą wysyłania części jedzenia do państwa. Atmosfera rewolucji docierała do domu gubernatora, Jean Terroux wiedział dobrze, że napięcie społeczne w prowincji zwiększa się. Pierwsze protesty widoczne były już dwa miesiące temu i dotyczyły skomplikowanej relacji między Kompanią Handlową a manufakturą braci Durandów. Zdarzyło się również, że jakieś bliżej nieokreślone bandy atakowały nielicznych, tutejszych arystokratów oraz kupców. Jeszcze rok temu byłoby to nie do pomyślenia. Gubernator bał się, że Prowincja Kolonialna zamieni się w miejsce zarządzane przez krew i proch.

Terroux wypuścił kolejny obłok dymu i podniósł się z fotela. Cygaro było już w części wypalone, stopa zmieniła się w popiół, należało go strącić tak, aby nie wylądował on na jego spodniach czy podłodze. Gubernator podszedł do biurka i delikatnie oparł cygaro o popielniczkę, a popiół natychmiastowo odłączył się od reszty. W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi.

—_ Oui _— zawołał gubernator swoim niskim głosem, a do pokoju weszła młoda kobieta w spiętych, czarnych włosach.

Dziewczyna miała na imię Emma i była członkiem służby domowej gubernatora. Pochodziła z mało majętnej rodziny, mieszkającej na obrzeżach miasta. Terroux zatrudnił ją dwa lata temu i od tego czasu przyjaźnili się. W szczególności cenił jej inteligencję i zamiłowanie do literatury klasycznej, co, trzeba przyznać, nie było popularną pasją wśród kobiet, pochodzących z jej warstwy społecznej. Często zasiadał z Emmą w salonie i rozmawiał na tematy dotyczące filozofii czy bieżącej polityki. Terroux uważał, że to wielka niesprawiedliwość, że tak niesamowicie mądra istota urodziła się w tak biednej rodzinie. Na szczęście miał możliwość spotkać ją na swojej drodze i zagwarantować zatrudnienie. Jak sam sądził był to najlepszy prezent, jaki mógł jej darować. W jego domu Emma, poza wypełnianiem obowiązków, mogła oddawać się przyjemności czytania — gubernator posiadał wyjątkowo okazałą bibliotekę.

— Przepraszam, że przeszkadzam — powiedziała delikatnie, patrząc wprost na niego. — Przybył hrabia Blanchard i domaga się pilnego spotkania. Powiedział, że nie był umówiony, ale zarzeka się, że sprawa jest niecierpiąca zwłoki.

— Blanchard? — zapytał jakby sam siebie. — Nie widziałem go z dobrych kilka tygodni. Powiedział, co go do mnie sprowadza?

— Niestety nie. Wygląda na bardzo poruszonego, coś musiało się stać.

— Niech wejdzie.

Dziewczyna oddaliła się, a gubernator zaczął czekać, aż przyprowadzi do gabinetu niespodziewanego gościa. Niezapowiedziana wizyta wzmocniła w nim to dziwne uczucie niepewności. Blanchard mieszkał w innym mieście i miał w zarządzie dwie okoliczne wsie. Zajmował się w głównej mierze sprzedażą zboża i rzadko pojawiał się w stolicy prowincji. Gubernator widział go ostatnio na spotkaniu zwołanym przez Kompanię Handlową.

Drzwi gabinetu otworzyły się ponownie i w środku stanął czterdziestoletni mężczyzna w brązowym płaszczu, na wierzchnim okryciu widniały krople deszczu. Była to oznaka tego, że sytuacja jest poważna. Jaki bowiem gość nie zostawia swojego płaszcza służbie, tylko wchodzi w nim na salony?

Hrabia lekko zdyszany, bez zbędnych ceremoniałów, nie czekając na żadne powitanie, zaczął rozmowę. Emma nie zdążyła nawet zamknąć za nim drzwi.

— Domagam się natychmiastowej sprawiedliwości — rzucił zdecydowanie hrabia Blanchard. — Bóg mi świadkiem, że jeżeli nie zrobisz porządku z tym starcem, to go zabiję! — po tym zdaniu pewność hrabiego się załamała. Zachwiał się i zakrył swoją twarz rękoma. Zaczął szlochać. Łkał jak mały chłopiec, któremu zabrano jego ulubioną zabawkę.

— Hrabio — odezwał się oszołomiony Gubernator — Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Co ma znaczyć ten ton? Co się tutaj dzieje? — hrabia nie odpowiedział.

Jean przez jakiś moment był oburzony nieeleganckim zachowaniem Blancharda. Wygrażać komuś śmiercią i krzyczeć na gubernatora w jego własnym domu? Takie zachowanie łamało wszelkie możliwe konwenanse. Jednak, kiedy hrabia nadal nie przestawał płakać, gubernator zrozumiał, że musiała zdarzyć się jakaś tragedia. Blanchard należał zdecydowanie do grona osób opanowanych, którym nagłe wybuchy emocji nie zdarzały się bez powodu.

— Hrabio? — ponowił swoje pytanie.

— Oni go zabili — wydusił w końcu z wielkim bólem, słowa z trudem wydobywały się z jego gardła. — Rozumiesz? Zabili mojego jedynego syna. Zabili go jak psa… Jak najpaskudniejszego kundla… Zostawili go tam. Rozumiesz? Moje dziecko jest właśnie zżerane przez robale, bo te _enfoirés_ zaczynają pozwalać sobie na coraz więcej!

Gubernator zauważył, że robi mu się gorąco i że zaczął szybciej oddychać. Patrzył na marną postać hrabiego i czuł, jak jego serce zaczyna przyspieszać.

— O czym ty mówisz hrabio? — pokiwał głową. — Kto zabił… jak? Twój syn nie żyje?

— Nie żyje! — oczy Blancharda płonęły nienawiścią, by zaraz zaszklone znów okazać smutek i nieprzejednany żal. Hrabia wyglądał niczym szaleniec. — Zabili go. Zabili go ci przeklęci głosiciele nowych idei, burzyciele porządku… Od zawsze mówiłem, że nie można im pobłażać. Mówiłem, kiedy wstrętne mieszczuchy zaczęły pozwalać sobie na podnoszenie ręki na nas. Kiedy pojawiały się pierwsze protesty… Nikt nie słuchał. Nikt! — wrzasnął ponownie i uderzył się raz po głowie, a potem znowu i znowu. — Nikt! Nikt! _Putain,_ nikt! Rozumiesz?!

Słowa hrabiego wzbudziły najczarniejsze myśli gubernatora. Jeżeli Blanchard mówił o grupach, które wcześniej słynęły tylko z niegroźnych rozbojów, a teraz odważyły się popełnić morderstwo z premedytacją… Czarne chmury zebrały się nad starym Jeanem Terroux.

— Wzywam cię — ciągnął dalej hrabia — wzywam do wymierzenia sprawiedliwości. Śmierć za śmierć to zapłata za przelaną krew mojej rodziny.

— W pełni rozumiem hrabio — odezwał się gubernator — ale wymierzanie sprawiedliwości nie leży po mojej stronie. Sędzia Lecomte…

— To podły zwyrodnialec, który ma mnie za nic! — przerwał z bojowym okrzykiem hrabia. — Wiem dobrze, gdzie ukrywają się mordercy… Ten starzec nie kiwnie nawet palcem! Umywa ręce od pracy, od wszystkiego, co można nazwać jego obowiązkiem! Jest skorumpowany jak wszyscy w tym przeklętym państwie. Mojego biednego syna znaleziono w lesie… Och kochany Francis… Leżał w błocie, a w jego piersi tkwiła kula. Nawet głupiec wie, że było to morderstwo! Stary Lecomte stwierdził, że nie ruszy swojego tłustego dupska i żadnej rozprawy nie będzie! Wiesz, co stwierdził? Wiesz!? Samobójstwo — pokiwał głową z rezygnacją, po czym przeszył gubernatora wzrokiem i pogroził mu palcem. — Daję ci tydzień gubernatorze, żebyś zrobił z tym starcem porządek. Tydzień! W przeciwnym razie wezmę sprawy w swoje ręce i sam zrobię, co trzeba! Mordercom jak i jemu. To całe prawo, te reformy… Pluję na nie. Lepiej coś z tym zrób. Na razie wygląda na to, że tracisz kontrolę nad prowincją!

Hrabia Blanchard nie czekał na odpowiedź. Co prawda przyszedł do gubernatora, ale jakie chciał konkretnie zadać pytanie i czy w ogóle chciał je zadać? Sam chyba tego nie wiedział. Jasne w tym wszystkim było jedno. Francis Blanchard nie żył i prawdopodobnie został zamordowany, pomyślał gubernator. Taka wersja wydarzeń domagała się pewnych poprawek. Trudno oskarżać rodzica zmarłego dziecka, że ten w najtrudniejszych dla niego chwilach, nie w pełni analizuje wszystkie fakty. Gubernator miał rację, mówiąc, że wymierzanie sprawiedliwości nie należy do jego obowiązków. W zaistniałej sytuacji będzie zmuszony się tym zainteresować. Śmierć arystokraty… W Prowincji Kolonialnej takie rzeczy zdarzały się niezwykle rzadko i to zasadniczo tylko w pojedynkach, które zostały i tak zakazane w poprzednim stuleciu. To Francja zawdzięczała również polityce de Richelieu, szarej eminencji.

Blanchard odwrócił się, otworzył drewniane drzwi i bez słowa wyszedł z pomieszczenia. W zasadzie to wybiegł. Nie minęła chwila, a hrabia był już na drodze przed pałacem gubernatora i wsiadał do karocy.

— Nie dziwię się, że hrabia był w takim stanie — powiedziała Emma, pojawiając się ponownie w otwartych drzwiach. Słyszała całą rozmowę, ponieważ nie oddaliła się od nich nawet na chwilę. — Czy hrabia ma rację co do morderstwa?

— Tego nie wiem — odparł gubernator i odłożył resztę cygara do popielniczki, aby tam zgasło. — Targają nim emocje, ale najgorsze jest to, że może mieć rację.

— O co chodziło z tymi reformami, na które się skarżył? — dopytywała dalej.

— Domyślam się, że mógł mieć na myśli ostatnie reformy sądów prowincjonalnych. Jest to oczywiście pokłosie zmian w naszym państwie, które…

— Zaczęły się w poprzednim stuleciu — dokończyła za niego, a ten spojrzał w jej oczy. — Zabraniały posiadania przez arystokrację zamków obronnych, artylerii i prywatnych armii. Te zakazy zabolały szlachtę chyba bardziej niż próba ujednolicenia sądownictwa, prawda?

— Zdecydowanie. Tamte reformy odbyły się, zanim się urodziliśmy, nawet zanim nasi ojcowie wyszli z kołysek. Dla nas to jednakże już tylko minione dzieje, kojarzone nierozłącznie z kardynałem Richelieu.

— Słyszałam, że sędzia Lecomte cieszy się rzeczywiście złą sławą. Trudno go utożsamiać z pojęciem sprawiedliwości — kobieta zmieniła temat.

— A czym w ogóle jest sprawiedliwość? — Jean pozwolił sobie na marny uśmiech.

— Starożytni opisywali ją w dialogach, ale nie przyniosło to odpowiedzi. Sokrates pytał o nią Eutyfrona, ale Eutyfron wolał uciec, niż przyznać się do niewiedzy. W naszej sytuacji nie jest to aż tak istotne, co oznacza sprawiedliwość, ale…

— Jak człowiek ją postrzega — teraz on jej przerwał. — Muszę zająć się tą sprawą — dodał po chwili milczenia. — Nic dziwnego, że Lecomte nie cieszy się dobrym imieniem. Sędzia prowincjonalny w koloniach obejmuje swym władztwem zbyt wiele spraw. Zresztą stary Lecomte z sędzią ma tyle wspólnego co i ja z kardynałem. Przysłali go z wielką chęcią do Prowincji Kolonialnej szesnaście lat temu, było to jedyne miejsce, gdzie mógł jeszcze piastować swój urząd. W Państwie był już nadto skompromitowany, choć sam uważa, że znalazł się tutaj przez działania zazdrośników, którym nie udało się zrobić dostatecznie wielkiej kariery.

— Czy to właśnie sędziego chce zabić hrabia?

— Nikogo nie zabije. Wie dobrze, że za to grozi najwyższa z możliwych kar. Chociaż cholera… Wyglądał, jakby sam diabeł wlazł mu do głowy. Najlepiej będzie, jak zajmę się tym od razu. Każ przygotować mi karocę. Pojadę do sądu.

Emma skinęła głową i poszła wykonać prośbę gubernatora. Terroux znowu spojrzał przez okno i wziął głęboki oddech. Wiadomość o śmierci młodego Francisa szybko rozejdzie się po prowincji. Ludzie zaczną gadać i dopowiadać do tej historii przeróżne przepuszczenia. Zawsze tak jest. Plotki tworzą równoległe światy. Gubernator miał tylko nadzieję, że sytuacja nie stanie się jeszcze bardziej skomplikowana, niż jest w tej chwili.Rozdział drugi

Nietrudno wszakże przekonać się dzisiaj, że wystąpienie przeciwko religii było tylko jednym z epizodów Rewolucji, rysem jaskrawym, lecz zmiennym jej oblicza; wytworem idei, namiętności i faktów, które ją poprzedziły i przygotowały, lecz nie dziełem jej geniusza.

Kiedy ulewa się skończyła, a deszcz przemienił się w mżawkę, Emma udała się na pobliski rynek, aby pod nieobecność gubernatora odebrać zamówiony przez niego zestaw porcelanowych filiżanek do herbaty. Jean Terroux był bowiem miłośnikiem tego napoju i spożywał go ze szczególną estymą. Dodatkowo uwielbiał wykwintne porcelany i co jakiś czas pozwalał sobie na zakup nowego kompletu. Można śmiało stwierdzić, że była to jego pasja.

Emma powolnym krokiem, mijając przechodniów, znalazła się na rynku. Część z nich spoglądała na nią badawczym wzrokiem, obserwując, dokąd zmierza. Nie było tajemnicą, że pracuje w domu gubernatora. Powiązanie z zarządcą prowincji pomagało jej w realizacji niektórych spraw, zwłaszcza tych osobistych. Nazwisko Terroux było w stanie zdziałać cuda. Kiedyś nie mogła odnaleźć dokumentu, który miał poświadczyć dokonanie zapłaty właścicielowi kamienicy, w której mieszkała. Pamiętała, że wystarczyło wtedy powiedzieć magiczne słowa:

— Pracuję w domu gubernatora Terroux.

Nagle okazało się, że dokument wcale nie jest istotny, że zaraz można wystawić kolejny i sprawa będzie załatwiona. Nie nadużywała wpływów swojego pracodawcy często, nie widziała takiej potrzeby. Czasami jednak się to zdarzało.

Wśród oczu mieszkańców, lustrujących młodą dziewczynę, można było wyłowić też nieprzychylne spojrzenia. Niektórzy zazdrościli, inni oskarżali ją o to, że pracę swoją zawdzięcza atrakcyjnemu ciału. Takie pogłoski były dosyć powszechne. Nieprzyjemna atmosfera, towarzysząca jej na ulicach prowincji w ostatnim czasie nasiliła się, nie jednak na tyle, aby ludność miała gnać za nią z wyzwiskami. Co to, to nie, tylko jakby częstotliwość tych nieprzychylnych spojrzeń się zwiększyła. Tak przynajmniej jej się wydawało. Emmę cechowało wyraźne poczucie własnej wartości i dzięki niej niespecjalnie się tym przejmowała. Sumiennie wykonywała swoje obowiązki i bardzo ceniła swoją znajomość z gubernatorem. Traktowała go poniekąd jak ojca, swojego prawdziwego nie pamiętała, zmarł, kiedy miała niespełna rok. Terroux wypełnił tę pustkę, był jak najlepszy przyjaciel i wychowawca. Nieraz dziewczyna z zachwytem wypowiadała jego imię, ale nie był to zachwyt, jakim młode kobiety obdarzają arystokratów. Było to poważanie związane z szacunkiem, z poczuciem przyjaźni łączącej pokolenia.

Emma pojawiła się w życiu gubernatora dwa lata temu, należała do ludzi co najmniej interesujących. Charakteryzowała się szczególną inteligencją i, jak to mawiali niektórzy, była wszechstronnie uzdolniona. Jedną z jej największych pasji, poza oczywiście zamiłowaniem do literatury klasycznej i filozofii, było malowanie portretów. Była w tym naprawdę dobra. Teraz bardzo rzadko miała do tego okazję, nad czym ubolewała. Jeszcze kilka lat temu zbierała zamówienia od bogatych mieszkańców prowincji i odzwierciedlała na płótnie ich podobizny. Malarstwo było dla niej niezwykle ważne, bo jak sama mówiła, kiedy trzymała w ręku pędzel, czas jakby spowalniał. Było to błogie uczucie, towarzyszące wszystkim, którzy choć raz zetknęli się ze sztuką w sposób aktywny, to znaczy sami coś tworzyli. Emma nieco żałowała, że urodziła się kobietą. W świecie w pełni zdominowanym przez mężczyzn nie było jej łatwo uzyskać całkowitą samodzielność. Miała natomiast szczęście, że urodziła się po pierwszych zmianach w drabinie społecznej; zwanych _Floraison de la rose_. Od tego czasu, a nie było to tak dawno temu, swoboda kobiet wygląda zupełnie inaczej niż za panowania, chociażby Filipa Pięknego.

_Floraison de la rose_, były wielkimi wydarzeniami w historii kraju, tymi, o których bogaci i wielcy mówią z lekkim obrzydzeniem, a maluczcy i biedni z uśmiechem na ustach. Krytyczna sytuacja w państwie kontynentalnym, a przez to i w koloniach, nie była tworem ostatnich lat, czy nawet dekady. Zasadniczo już od czterdziestu pięciu lat, Francja nie mogła poradzić sobie z własnymi problemami. Pokłosiem tego były _Floraison de la rose _— tak nazwano bunty, które ogarniały małe miasteczka kontynentalne. Niestabilna władza królewska, musiała rozpocząć reformowanie kraju, który dryfował jak tratwa, mogąca lada moment się rozbić. Władza absolutna monarchy stała się łakomym kąskiem dla urzędników i wielkich arystokratów. Każdy pragnął, aby choć odrobina władzy spłynęła właśnie na niego. Panujący przez wiele lat Ludwik V rozpoczął pewne reformy finansowe, które na niewiele się zdały. Jego syn — Ludwik XVI, obecnie noszący wiele niechwalebnych przydomków, oczywiście nieoficjalnie, kontynuował do dzisiaj dzieło ojca, choć zauważyć trzeba, że trudno doszukać się pozytywnych rezultatów jego działań. Ludwik XVI doprowadził do ogromnego rozrostu biurokracji, nowe urzędy powstają jak grzyby po deszczu i nawet sami uczeni ze stołecznej Akademii nie wiedzą, co jest poprawne wedle aktualnego prawa. Nic zresztą dziwnego. Przepisy były niekiedy sprzeczne, przez co sądy miały problem, z wydawaniem wyroków. Ludwik stwierdził, że trzeba zaradzić owej sytuacji i wydał dekret królewski nr 76, zatytułowany _W kwestii interpretowania prawa przez sądy królewskie i o usprawnieniu ich działania w Prowincji Kolonialnej._ Tytuł dokumentu, choć wiele obiecywał, sprawę jedynie skomplikował. Monarcha nakazał bowiem, że od momentu jego wprowadzenia, jeżeli sędziowie nie wiedzą, który przepis i które prawo należy stosować, do obowiązku urzędników należy wybranie poprawnej wykładni. Najogólniej rzecz ujmując od 1765 roku to sędziowie, jako autorytety, decydują, co prawem jest, a co nie jest. Dekret nr 76, który miał być lekarstwem dla sądu prowincjonalnego, doprowadził do jego podpalenia i kompletnego zniszczenia. Obecnie, prawo zasadniczo nie istnieje, w jednym mieście czynią tak, w innym wręcz odwrotnie, a wszystko to przy uśmiechu królewskim i jego pełnej aprobacie.

_Floraison de la rose_ miały rozpocząć wielką reformę państwa, ale od tego momentu Francja pogrążyła się jeszcze bardziej w chaosie.

W czasach wielkiej niepewności i wyczuwalnego napięcia, widocznego w poszczególnych ludzkich spojrzeniach, Emma stanęła przed wielkim szyldem sklepowym z rysunkiem okrętu. Był to sklep kolonialny, prowadzony przez kupca w średnim wieku o imieniu Hugon. Krople delikatnego deszczu obijały się o szklane szyby, przez które widniały wystawione produkty, a były one przeróżne. Hugon prowadził sklep, który nazwać można uniwersalnym, znajdowały się tutaj podstawowe rzeczy potrzebne do pracy biurowej (papier, kałamarz) i artystycznej (płótna, farby) oraz drogie zastawy stołowe, sztućce czy nawet sekretarzyk. Było w nim wszystko to, czego arystokracja i bogatsi mieszczanie potrzebują.

Emma chwyciła za okrągłą klamkę, przekręciła ją w prawo i weszła do środka. Drzwi musnęły delikatnie dzwoneczek, zawieszony przy górnej części framugi, oznajmiając sprzedawcy, że właśnie pojawił się kolejny klient.

Hugon, który znajdował się za ladą, spojrzał przed siebie, poprawiając małe okulary, a następnie z uśmiechem na twarzy rzekł:

— _Bonjour madame _— dało się słyszeć typowy, południowy akcent. — Miło mi cię powitać, dawno się już nie widzieliśmy.

— _Bonjour _— odparła Emma, zamykając za sobą drzwi i podchodząc do sklepowej lady. — Cieszę się, że pana widzę. Jak się miewa pańska żona? Czy wróciła już do sił?

— O tak, zdecydowanie wróciła — odparł mężczyzna. — Dziękuję, że pytasz. Ostatnie tygodnie były dla nas naprawdę trudne.

Żona pana Hugona przed pięcioma tygodniami urodziła córkę. Maleństwo, które było wielkim szczęściem dla sklepikarza, przyniosło i nutę goryczy. Żona jego, Françoise, zapadła bowiem po porodzie w chorobę i to na tyle poważną, że Hugon wzywał już do niej księdza. Dostała ona tak potwornej gorączki, że sklepikarz obawiał się, że jego żona może tego nie wytrzymać i wyzionąć ducha. Na całe szczęście teraz mógł już tylko dziękować Bogu, że ten jej jeszcze do siebie nie wezwał. W zeszłą środę nabrała tyle sił, że opuściła sypialnię i bez większych problemów poruszała się po ich domostwie.

— Panienka zdaje się przybyła po jakieś płótna — kontynuował mężczyzna. — Czy w końcu ktoś zdecydował się na portret?

— Nie, niestety nie — odparła Emma, spoglądając na srebrne sztućce wystawione na półce. — Przybyłam po zestaw porcelanowy dla pana gubernatora. Zamawiałam go trzy tygodnie temu.

— Ach tak, zupełnie o tym zapomniałem. Zaraz go przyniosę.

Mężczyzna odwrócił się i poszedł na zaplecze, otwierając maleńkie drzwiczki. Emma w oczekiwaniu na Hugona zaczęła rozglądać się po sklepie. Kiedy spojrzała na lewą stronę, nic szczególnego nie przykuło jej uwagi. Wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie. Te same trzy półki, na których leżały kolejno od góry; kolekcja porcelanowych figurek, pięknie zdobione maleńkie kuferki przeznaczone do trzymania biżuterii oraz różnokolorowe wachlarze. Obok zaś, na ścianie wisiała mapa prowincji, wykonana przez tutejszego kartografa. Hugon znany był ze swojego zamiłowania do porządku, emanował nim na każdym kroku, przejawiał się on również w systematycznym ułożeniu towarów w sklepie.

Natomiast prawa strona sklepu wyglądała trochę inaczej niż zwykle, na co Emma od razu zwróciła uwagę. Obok regałów z książkami, na ziemi położono kilka kufrów. Część z nich była otwarta i Emma zobaczyła, że skrzynie są wypełnione licznymi przedmiotami, niektóre z nich szczelnie owinięto papierem, inne rzucono swobodnie na górę, były one mimo to posortowane. Obok kufrów, ktoś poukładał trzy stosy różnego rodzaju materiałów, związanych sznurkiem, tak aby tworzyły względną całość.

— O proszę — powiedział mężczyzna, a Emma zwróciła swój wzrok na sklepikarza. — Zgodnie z życzeniem pana gubernatora cały zestaw wraz ze srebrnymi łyżeczkami, specjalnie zdobionymi.

— Dziękuję bardzo — podał jej prostokątne opakowanie przepasane wstęgą. — Jaką wartość jestem winna?

— Piętnaście liwrów — odparł uśmiechnięty Hugon, wyciągając rękę po należność.

Emma sięgnęła do woreczka ukrytego pod fałdą swojej brązowej sukni. Rozwiązała go i wyciągnęła z niego dwie monety; jedną o wartości dziesięciu liwrów oraz jedną o wartości pięciu. Następnie wręczyła bilon sprzedawcy, a ten zacisnął dłoń z pieniędzmi.

— Czyżby dostał pan jakieś nowe produkty od kompanii? — zapytała go, chwytając za pakunek.

— Nie rozumiem — Hugon zmarszczył brwi, chowając liwry do kieszeni spodni.

— Proszę wybaczyć mi ciekawość — tłumaczyła swojemu rozmówcy — ale widzę tutaj wiele kufrów oraz poukładane materiały. Nigdy wcześniej ich tutaj nie było, a sam pan przyzna, że każda rzecz znajdująca się w pańskim sklepie ma swoje miejsce.

— Ach — westchnął mężczyzna i nieco spochmurniał. — O to pytasz, moje drogie dziecko. Nie, to nie żadne nowe produkty. Niestety czasy, jak sama wiesz, są niespokojne. Prowadzenie sklepu, powiedzmy na to luksusowego, w Prowincji Kolonialnej staje się coraz mniej opłacalne. Niedawno urodziła się moja córeczka i chciałbym poszukać czegoś lepszego. Rozmawiałem już z moim przyjacielem, który pracuje dla Kompanii Handlowej i zaoferował mi kontrakt na otworzenie sklepu w starej Brandenburgii.

— Zamierza pan wrócić kiedyś do Francji? — zapytała wielce zdziwiona.

— Niezupełnie. Francja sypie się na naszych oczach. Kompania planuje podbić rynek Cesarstwa. Tam będzie więcej pracy, ale za to warunki godniejsze. Prowincja Kolonialna to nie najlepsze miejsce dla mojej córki.

— Wielce mnie pan zasmucił. Pamiętam ten sklep od czasów jak byłam dzieckiem. Wtedy jeszcze tutaj sprzedawał pański ojciec. To kawał historii.

— Tak, wiem — odparł jej, wbijając wzrok w drewnianą podłogę. — Niestety widocznie muszę napisać własną historię. Dla mojej żony i córki. Może ktoś przejmie ten interes, kto wie?

— Kiedy pan wypływa?

— Nie znam jeszcze dokładnej daty. Prawdopodobnie za miesiąc lub dwa. Lekarz, pan Dubois powiedział, że aby podróż była bezpieczna dla mojej małej Julie, musi ona mieć z dwa lub trzy miesiąca. Sklep jednak zamknę szybciej. Zresztą już zaczynam porządkować wszystkie sprawy, jak sama widzisz — wzrok skierował na kufry.

— Będzie mi pana brakowało — odpowiedziała szczerze.

— Przed tobą całe życie kochana — odparł jej. — Co ci po mnie i tym starym sklepie. Chociaż chciałbym, abyś o mnie pamiętała i wspominała czasem dobrą myślą.

Emma pokiwała głową na znak aprobaty. Lubiła Hugona i on też ją lubił, choć widywali się dość rzadko. Sklep kolonialny był dla niej pewną przystanią, częścią jej życia — przynajmniej tego artystycznego. Kiedyś nawet namalowała kilka portretów z podobizną Hugona i jego żony, a ten wszystkim wokół się nimi chwalił. Była w zasadzie tylko jego klientką, ale żywiła do sprzedawcy i do tego miejsca sentyment.

— Może widzimy się już po raz ostatni, kto wie. Bóg pisze nam niesamowite scenariusze. Każdy dzień to nowa przygoda. Nawet jeśli ma się bardzo wiele wiosen. Poczekaj jeszcze chwilę dziecko. Mam coś dla ciebie.

Po tych słowach Hugon zniknął ponownie za drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Minęło kilka chwil, zanim wrócił. W rękach trzymał zwinięty rulon płócien. Wręczył je Emmie, a następnie pożegnał ją, mówiąc:

— Masz wróbelku, portreciści mają niezwykłą moc. Potrafią zakląć duszę człowieka w ruchu pędzla, a jego uczucia w odpowiednim rzucie światła. Maluj, a kto wie, może twoje nazwisko będzie zapamiętane na wieki.Rozdział dziesiąty

Pańszczyzna prawie wszędzie znikła. Opłaty drogowe zniżone są lub zniesione, jednak spotykają się jeszcze w wielu prowincjach. Podatki targowe zbierane są przez obywateli we wszystkich prowincjach. Sami tylko obywatele mają prawo polować, oni też tylko mogą utrzymywać gołębie. Prawie wszędzie zmuszają wszystkich mieszkańców do mielenia we własnym młynie oraz do zwożenia winogron do pańskiej prasy. Wszędzie spotykamy uciążliwy podatek ze sprzedaży majątków (droit des lods et ventes) opłacany przy każdym kupnie i sprzedaży. Wreszcie wszędzie ziemia obciążona jest podatkiem (cens) rentą gruntową i serwitutami naturalnemi lub pieniężnemi na korzyść obywateli, od których nikt nie może się wykupić. Cechą wspólną wszystkich tych trzech ciężarów jest ta, że spadają one na uprawiającego ziemię.

Karoca z wolna jechała przez centrum stolicy prowincji. Był poranek, słońce na chwilę wyjrzało zza chmur, aby ogrzać rozmokłe ulice miasta. Okna pojazdu zostały zasłonięte, tak aby nikt nie mógł zajrzeć do środka. Wewnątrz, przodem do jazdy, siedział zamyślony i pogrążony w smutku Jean Terroux. Myśli kłębiły się w jego głowie niczym kruki, zwiastujące śmierć. Czuł się stary, słaby i bezsilny.

Trzydzieści siedem dusz, tyle przywitało się wczoraj ze stwórcą. Zamieszki po egzekucji udało się uspokoić salwą z muszkietów i krótką walką wręcz, które pokazały napierającym, że nie mają szans z dobrze wyszkolonymi fizylierami. W niecały kwadrans tłum rozbiegł się po mieście, depcząc ciała tych, którzy zginęli i tych, którzy dogorywali. Gubernator nie mógł w to uwierzyć. Jak mogło dojść do takiego zdarzenia? Poczucie bezradności sprawiało, że nie mógł normalnie funkcjonować. Nie podejrzewał, że sędzia Lecomte może stworzyć taką farsę. Dał ściąć jakiegoś przypadkowego człowieka, otumanionego wcześniej alkoholem albo jakąś trucizną. Przecież od początku było wiadomo, że nie da się tego ukryć, że ta cała mistyfikacja prędzej czy później wyjdzie na jaw. Egzekucja, która miała uspokoić obywateli, tak naprawdę jeszcze bardziej ich rozsierdziła.

Blanchard zniknął, Lecomte jest bezkarny, a tłum wściekły. Terroux już teraz był pewny, że nie skończy się wyłącznie na zamieszkach na Placu Sprawiedliwości. Wściekły tłum da jeszcze o sobie znać i to pewnie prędzej, niż można by się tego spodziewać. W jego głowie zrodziła się czysta niechęć, a raczej nienawiść do Lecomte’a. Chciał, pragnął tego bardzo mocno, aby sędzia zniknął. Za wiele złego wyrządził już w prowincji. Trzeba jakimś sposobem ukrócić jego bezgraniczną władzę. Pytanie brzmiało tylko jak tego dokonać? Dekret królewski był jednoznaczny, gubernator nie był w stanie za wiele uczynić. Zdecydować się na działanie poza prawem, to tak jakby prosić się o szybki wyrok. Rozmowa? Było ich już wiele, aż za wiele. Sprowadzały się zawsze do jednego; Lecomte robił i tak co zechciał.

Karoca skręciła, a ludzie schodzili jej z drogi. Woźnica, który co jakiś czas przyspieszał, to zwalniał tempo koni, spoglądając na mury budynków, widział wiele plakatów organizacji LEF, wzywających wszystkich obywateli do przyłączenia się do jednego, prawdziwego ruchu demokratycznego. Niektóre z nich informowały o ciągłych pracach Zgromadzenia Narodowego, inne wspominały o tym jak wiele kosztuje utrzymanie całego Wersalu wraz z rodziną królewską. Z tygodnia na tydzień, takich plakatów przybywało, a wielu przechadzających zatrzymywało się przy nich, czytając zamieszczone tam wiadomości.

Terroux jechał do budynku dyrekcji Kompanii Handlowej. Dostał on przed paroma dniami notatkę o tym, że kompania przeżywa obecnie wewnętrzną reorganizację swoich struktur. Po części spowodowaną kryzysem w państwie, po części zaś otwarciem się nowych rynków i wraz z tym zwiększonym zapotrzebowaniem państw Rzeszy na towary z Azji. Jean chciał poznać szczegóły tych zmian, aby móc dowiedzieć się, jak one wpłyną na prowincję kolonialną.

Nie trzeba podkreślać, jak wielkim wysiłkiem było dla niego to spotkanie. W jego głowie cały czas kołatały myśli o Blanchardzie i ofiarach wydarzeń na Placu Sprawiedliwości. Najchętniej zamknąłby się w którymś ze swych pokojów i tam oddałby się kontemplacji. Był to jednak człowiek nad wyraz obowiązkowy i skrupulatny. Wiedział, że jego stan psychiczny nie może wpłynąć na zadania, które musi osobiście wykonać gubernator.

Siedziba Kompanii Handlowej znajdowała się w północnej części miasta. Był to budynek, otoczony pięknymi ogrodami, wzniesiony na planie litery L. Wielkie okna i balkony spoglądały na przyjezdnych, którzy byli wpuszczani do środka przez metalową, zdobioną bramę. Na dachu głównej części budynku, na szczycie majestatycznej kopuły powiewały dwie flagi. Pierwsza z nich była to biała flaga ze złotymi liliami — symbol Królestwa Francji. Druga była koloru kremowego z podobizną lwa i trzema literami SCF, będącymi skrótem od _Société Commerciale Française_.

Kiedy karoca gubernatora wjechała na teren Kompanii Handlowej, Jean odsłonił prawe okno swojego powozu, aby przez chwilę pooglądać wspaniałe ogrody Kompanii. Wśród krzewów i drzew znajdowały się również liczne fontanny (przywożone do prowincji przez lata) projektowane przez wielkie nazwiska Francji. Kompozycja całości była piękna, choć kto raz ujrzałby doskonałe ogrody Wersalu, to te tutaj nie zrobiłby na nim aż tak wielkiego wrażenia. Mimo to gubernator próbował napawać się ich widokiem.

W końcu woźnica zatrzymał powóz przed głównym wejściem do budynku. Jean wysiadł z pomocą stangreta, a następnie wspiął się po wielkich schodach. Przy drzwiach został przywitany przez tutejszą gwardię, a później, już w środku przez urzędnika, z którym wymienił uprzejmości. Gubernator zaanonsował mu cel swojej wizyty, a ten odparł:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: