- W empik go
Harda Horda. Antologia opowiadań - ebook
Harda Horda. Antologia opowiadań - ebook
Kiedy kilkanaście kobiet łączy siły, powstają rzeczy wyjątkowe.
Dwanaście niesamowitych historii pełnych nostalgii i grozy. Wyrusz w niezwykłą podróż po zdumiewających światach, w których ludzkość próbuje radzić sobie ze skutkami katastrof spowodowanych przez naturę lub własną ignorancję, gdzie czasem pojawiają się chmury będące portalem do innego uniwersum, a w słowach niewinnej piosenki dla dzieci „Jaworowi ludzie” ukrywa się mrożąca krew w żyłach tajemnica.
Pierwsze wspólne dzieło stowarzyszenia Harda Horda. Grupy dwunastu znakomitych i nagradzanych polskich pisarek. Poznaj ich zjawiskową antologię o przekraczaniu granic.
Od kobiet dla kobiet. Ale nie tylko. Porywająca lektura dla wszystkich wielbicieli mrocznych klimatów.
***
Kategoria: | Antologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-415-7 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mimo wczesnej pory zebrały się przy starej kapliczce za zagajnikiem, jak było umówione. Starsze prowadziły młodsze, miejscowe – miastowych kuzynów, którzy przyjechali do babci czy cioci, jedni spędzić w górach całe lato, inni zaś tylko na weekend albo dożynkowy festyn. Znajome twarze, smagłe i śmiałe, mieszały się z obcymi, równie opalonymi, lecz o niepewnych oczach.
– Karol nie idzie?
– Idzie, tylko kurom sypnie. U nich jeszcze wszyscy śpią.
– U nas też.
– I u nas.
– No, nasz wujek to się pewnie przed południem nie podniesie.
– Ale że dzisiaj, przed tym południem?
– Oj, czarno to widzę…
Śmiech. Dzieciaki dobrze wiedziały, o co chodzi. To tylko dorosłym wydawało się, że nie.
– To czekamy?
– Czekamy!
Ze śmiechem raz po raz spoglądały w stronę zakrętu, wypatrując znajomej sylwetki. Wreszcie jeden z chłopców zawołał:
– Idzie!
– Karol idzie!
– Cześć, Karol!
Nastolatek we flanelowej koszuli narzuconej na t-shirt skinął im głową na powitanie. Przy jego nodze truchtał kundel, chudy i czarny jak sadza.
– Cześć!
– Cześć.
– Cześć, pisklaki – odpowiedział Karol. Rzeczywiście, wyglądali przy nim jak stadko kurcząt przy dorodnej kwoce. Miał już szesnaście lat i większość z nich przerastał o głowę, czasem nawet o dwie. – To co? – Klasnął w dłonie. Pęcherze, których nabawił się od wideł, na szczęście zdążyły stwardnieć i nie dokuczały mu już tak bardzo jak jeszcze przed paroma dniami, kiedy ledwo zaciskał pięść. – Na górę?
– No!
– Na górę!
– Jaką górę? – jeden z miastowych, w przydużej koszulce Messiego, zapytał cicho swoją kuzynkę, średnią córkę Basińskich, tych od stolarni.
– Na tę naszą – odparła takim tonem, jak gdyby to była oczywistość. – Jaworową.
Chłopiec wciąż nie wyglądał na usatysfakcjonowanego.
– No dobra, ale co takiego jest na tej górze, że my tam idziemy?
– Kiedyś to tam stał kościół, strasznie stary – wyjaśnił mu Karol. – Drewniany. Ale się spalił ze dwadzieścia lat temu i została z niego sama dzwonnica. No i rosną tam wielkie jawory, dlatego mówimy, że to jaworowa góra.
– I maliny! – dorzucił ktoś.
– I maliny – przytaknął Karol. – Najlepsze w okolicy.
– To wszystko? – zdziwiła się gruba dziewczyna. Chłopak skojarzył ją po chwili. Miastowa, od Fikuców, którzy mieli warsztat samochodowy i wielkiego podhalana, wiecznie nabzdyczona. Cekiny na jej koszulce układały się w różowo-fioletową sowę z przymkniętym okiem. – O to ta cała heca? Zrywaliśmy się z łóżek o świcie, żeby iść ze smarkaczami na maliny?
– Jak nie chcesz, to nie idź. A jak chcesz, to nie marudź. Proste – skwitował. – Idziemy.
Na to hasło wielobarwna chmara dzieciaków rozkołysała się, rozszemrała i ruszyła przed siebie, przez pola, rosę i blask poranka. Karol spoglądał za nimi z wyżyn metra osiemdziesięciu trzech i czekał, aż oddalą się choć kawałek. Aż zostawią ich samych.
– Cześć, Wika – dopiero wtedy zagaił patykowatą dziewczynę w tenisówkach i workowatych spodniach, która stała z boku, trzymając za rękę dwulatka. Maluch, w czerwonym polarze z kapturem, kończył właśnie lody na patyku. – A ten co? Nie za wcześnie na lody?
Wika wzruszyła ramionami.
– Nie chciał zjeść śniadania.
– I dałaś mu lody?
– A co, miał iść na głodniaka? Żeby potem marudził?
Karol otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, tylko nie miał pojęcia co. Zerknął na swojego psa – kundel oblizywał się raz po raz, nie odrywając wzroku od lepkiego patyczka w dłoni chłopca. Chociaż lodów z każdą chwilą ubywało, wciąż liczył na łut szczęścia.
Trochę jak sam Karol.
Dziadkowie Wiki mieszkali naprzeciwko, po drugiej stronie drogi. Wystarczyło, że chłopak wychylił się ze swojego okna i mógł zajrzeć w okno jej pokoju na piętrze. Robił to już nieraz, bo Wika spędzała tu wakacje, w zasadzie odkąd pamiętał. I aż do tej pory nie było w tym nic niezwykłego. Ot, z końcem czerwca przyjeżdżała, coraz wyższa, coraz mniej dziecinna, była, była, cześć, Wika, cześć, Karol, wciąż była, aż z końcem sierpnia wyjeżdżała, a świat nadal się kręcił.
Tyle że w tym roku nagle kręcił się cały tylko wokół niej. Przynajmniej w myślach, bo na nic więcej niż myślenie Karol nie miał czasu. Przez całe lato od rana do nocy tyrał z ojcem w polu lub obejściu, Wika zaś pomagała babci przy truskawkach i ogórkach albo biegała co chwilę do sklepu na drugim końcu wsi, zawsze z Michasiem u boku, więc… Więc nic. Tyle co minęli się na drodze albo rzuciła mu zza płotu przelotne „cześć” wraz z tym jej nieśmiałym uśmiechem, od którego coś w nim miękło. A przecież nawet nie była szczególnie ładna. Do tego wydawała się chuda i wiotka, jak patyczek, jak witka wierzbowa. Na czole i brodzie czasem robiły jej się pryszcze, a gdy w upalne dni związywała włosy w kucyk, widać było, że uszy trochę za bardzo jej odstają.
Dziś przyszła w rozpuszczonych. W blasku porannego słońca wydawały się niemal złote.
Raz dostrzegł przypadkiem, zerkając między sztachetami, jak opalała się w ogrodzie dziadków. Michaś nieopodal taplał się w dmuchanym baseniku, a Wika leżała na kocu i czytała książkę, machając nogami. Na lewej łydce miała trzy stare, podłużne blizny, jakby po oparzeniu. Pewnie dlatego nigdy nie nosiła szortów, tylko te śmieszne, powyciągane haremki, z których wszyscy się podśmiewali. On już się nie podśmiewał. Od tamtej pory chciał ją zapytać, co się stało. Czy w ogóle pamięta, czy też zdążyła już zapomnieć. I czy to dlatego pilnuje Michasia jak oka w głowie.
Miał nadzieję, że może dziś mu się uda. Że będą szli przez las, na jaworową górę, że Wika się potknie albo co, a wtedy on ją złapie za rękę i już nie puści, a ona nic nie zauważy… Albo zauważy, ale nic nie powie, tylko ściśnie mocniej jego dłoń i będą tak szli dalej, przez cały poranek, cały dzień, w nieskończoność, i może wtedy coś jej w końcu powie, wydusi z siebie, może nawet…
Pies zapiszczał, zamiatając ogonem pył i kurz. Chłopczyk odpowiedział mu łobuzerskim uśmiechem. Całą buzię miał umorusaną czekoladą. Na patyczku już nic nie zostało.
– Po co go w ogóle zabierałaś? – burknął Karol, udając, że wcale nie patrzy z zazdrością na dłoń Wiki, jak zawsze zaciśniętą na dłoni Michasia. Nierozłączni, starsza siostra i młodszy braciszek.
– Obudził się i też chciał iść.
– To trzeba go było zostawić.
Zaśmiała się, aż mu od tego śmiechu serce zabiło mocniej.
– Jasne, już to widzę. Wiesz, jak by się wtedy darł?
– A nie będą go szukać?
– Całe lato jakoś go nie szukali, to myślisz, że teraz zaczną? – Przechyliła głowę, jak kot śledzący niewidzialne cuda na ścianie. – A co?
– Nie, no nic. Ja… tylko myślałem…
– Co takiego?
– Nie, nic. Jak tam chcesz. Ale jak mu się nogi zmęczą, to ja go nosić nie będę.
– Bez łaski, bobaski – odrzekła Wika i jeszcze mocniej ścisnęła dłoń brata. – Chodź, Michaś. Idziemy na jaworową górę.
Spochmurniały Karol gwizdnął na psa.
Jaworowa góra, choć górą ochrzczona na wyrost, wznosiła się kawałek za wsią, pośród ogołoconych pól. Rozległa, o łagodnych zboczach, dumnie prezentowała ciemną jaworową koronę, od której wzięła swą nazwę. Sam jej widok wystarczył, by serca i nogi same z siebie przyspieszyły. Wołała, kusiła słodyczą malin i przygody – może niezbyt wielkiej, za to na wyciągnięcie ręki.
U podnóża góry, wśród gęstwiny, prześwitywała wyłożona kamieniami ścieżka. Niegdyś szeroka, prowadziła wiernych prosto do kościoła, lecz teraz niknęła między zaroślami. Już tylko miejscowe dzieciaki wiedziały, gdzie jej wypatrywać, by nie zgubić się w gęstym lesie, który porastał zbocze.
Jedno po drugim, gęsiego, zagłębiały się teraz w listowie i ciszę, i cień, zostawiając za sobą słońce.
Karol, Wika i Michaś szli na samym końcu, w tempie malca, który truchtał między nimi, już nie za rączkę, tylko sam, ja sam, ja umiem. Pies trzymał się teraz blisko nich, to z lewej, to z prawej. Czasem pobiegł przodem i znikał między zaroślami, żeby zaraz wrócić z wywieszonym językiem. Towarzyszył. Węszył. Strzegł.
– Jaaa-wol… jaaaaaa-wol, ja-wo-lo-wi uuudzie…
– Co wy tu…
– ...obiiicie, budujemy mooosty dla… dla…
– Dla pana sta-ros…
– ...tyyyyyyyyy! Ja-wol, ja-wol…
– Nie, Michasiu – przerwała mu Wika – najpierw: tysiąc koni przepuszczamy, a jednego zatrzymamy, tysiąc koni przepuszczamy…
– A JEDNEGO NIE!
Triumfalny okrzyk malca przetoczył się przez milczący las, sięgając aż ukoronowanego jaworami szczytu. Jak na sygnał gdzieś na przedzie, spomiędzy rozłożystych paproci wyjrzała znajoma głowa.
– Ej, a tak w ogóle to kim są ci jaworowi ludzie?
– No… jest taka miejscowość, Jawor – odpowiedział mu ostrożnie głos, którego Karol nie rozpoznawał. – Moja mama jeździła tam na kolonie. Może to o to chodzi?
– Chyba nie.
– Skoro budują mosty, to chyba jacyś budowlańcy, co?
– Raczej drwale.
– No. Mniej więcej.
– To chodzi o diabły.
Karol stanął jak wryty i spojrzał w bok.
– Co?
Tuż obok ścieżki rosło wielkie drzewo, spowite głębokim cieniem. Cis. Chłopak zadrżał i instynktownie odsunął się o krok. Cisy są trujące, wara od cisów, babka tłukła im to do głowy, kiedy byli mali – słowem, a jak słowo nie pomagało, to i ścierką. Zapamiętał. Babka zaciągała przez grzbiet nawet lepiej niż ojciec, chociaż sięgała mu ledwie do ramienia.
Na potężnych korzeniach, które wypiętrzały się ponad leśnym poszyciem, plecami do chropowatego pnia stali dziewczyna i chłopak, podobni jak dwie krople wody – te same rozczochrane włosy o barwie lnu, te same trójkątne twarze, zwężające się od szeroko rozstawionych, wodnistych oczu aż ku szpiczastemu podbródkowi. Jak u modliszki.
– Jaworowi ludzie to diabły – powtórzył chłopak.
– A jaworowa góra to takie jakby piekło – dodała dziewczyna. – Piekło pełne diabłów.
Wszystkie dzieciaki w zasięgu głosu zamarły pośród paproci.
– Iiikaaa…? – pisnął Michaś i przywarł do uda siostry.
– Ta, jasne – warknęła, rzucając w kierunku rodzeństwa rozzłoszczone spojrzenie. Nagle całym jej ciałem wstrząsnął dziwny, spazmatyczny dreszcz, choć przecież nawet tu, w głębokim cieniu, upał dawał się we znaki. – Diabły i piekło w zabawie dla małych dzieci. Weź się puknij, co?
– Sama się puknij – odparowała modliszka. – A jak myślisz, czemu ten kościół spłonął?
– Hm, pomyślmy. Bo go ktoś podpalił?
– No właśnie. Ktoś.
Modliszka odepchnęła się od pnia – dopiero wtedy Karol zarejestrował ze zdumieniem, że była boso – zeskoczyła na ścieżkę i stanąwszy tuż przed Wiką, zmrużyła dziwnie oczy, po czym rzekła przejmującym szeptem, napawając się każdym słowem:
– Tam jest też cmentarz.
Dzieciaki, miejscowe i miastowe, wstrzymały powietrze, zgodne jak nigdy dotąd.
– Co? – Karol zmarszczył czoło. Nie mógł sobie przypomnieć, do kogo przyjechali, ona i ten jej równie modliszkowaty brat. Bo na pewno nie byli stąd. Więc skąd? Od Bartnickich? Starej Tomczykowej? Przecież znał tutaj wszystkich, dlaczego więc nie pamiętał tych dwojga? – Skąd wiesz?
Lecz dziewczyna nie zwróciła na niego uwagi.
– Tam jest cmentarz – powtórzyła i zadarłszy nieco podbródek, zmrużyła oczy. – Na jaworowej górze. Dużo, dużo starszy od tego kościoła, co spłonął, zarośnięty malinami. Dlatego go tam postawili, żeby je w końcu przegonić. Te duchy. Złe duchy z jaworowej góry. I to właśnie one podpaliły kościół. I wiecie co? – Przesunęła wzrokiem po dziecięcych twarzach, tam i z powrotem, sycąc się wrażeniem, jakie wywierała. – One nadal tam są…
Naraz Wika syknęła. Lewą nogę przeszył dziwny, rwący ból, aż musiała na chwilę przenieść ciężar ciała na palce, żeby się nie przewrócić. Spojrzała w dół – to Michaś z całych sił wbijał paznokcie w jej udo. Musiał trafić w jakiś nerw albo co. Miękki materiał spodni nasiąkał czekoladą i śliną z jego rozchylonych ust. Wika nie miała serca fuknąć na braciszka, widząc, z jakim przerażeniem wpatrywał się w modliszkowatą dziewczynę. Zamiast tego kucnęła i przytuliła go mocno.
– Przestań! – warknęła ponad głową malca. – Po co go straszysz?
– A co, wy myślicie, że czemu dorośli zabraniają tam chodzić?
– Skąd wiesz? Skąd wiesz, że zabraniają? – dopytywał Karol. Zimny pot spłynął mu po karku. Jego uszu dobiegło skamlenie psa, zduszone, lecz zdradzające zaniepokojenie.
– Mama mówiła, że tam są żmije – dobiegło gdzieś z przodu.
– I kleszcze.
– A moja ciotka to poszła tam raz na grzyby i widziała wisielca!
– Co?!
– Ej, serio?!
– Ale że takiego prawdziwego?
– No! Mówiła, że wisiał na gałęzi, widziała go między drzewami. Ale jak podeszła bliżej, to go już nie było. Zniknął.
– Jezu…
Modliszkowata dziewczyna nie przestawała mrużyć oczu.
– Mówiłam. Diabły.
– Nie diaboły! – Chłopczyk zaniósł się szlochem. – Nie diaboły! Nie chce diabołów, nie chce, nie chce!
– Nie, Michasiu, nie, tam nie ma żadnych diabłów. Tylko malinki, słyszysz? Słyszysz? – Wika nie przestawała gładzić braciszka po włosach. Pies z cichym popiskiwaniem przywarł bokiem do jego pleców, jak gdyby też chciał go przytulić, uspokoić, osuszyć łzy. – Dużo malinek, słodziutkich, będziesz sobie zrywał i jadł prosto z krzaczka. No, daj rączkę. Idziemy?
– Nie, nie idziemy! NIE IDZIEMYYYYYYYYY!!!
Kilkoro dzieciaków podeszło bliżej, zapominając na chwilę o kleszczach i wisielcach.
– No, nie płacz.
– Nie płacz, Michasiu.
– Jesteś dużym chłopcem, co nie?
– Tak. Jestem. Duzą. Chłopcem – wydukał przez łzy.
– No. A duzi chłopcy nie płaczą, co nie?
Płaczą, płaczą, pomyślał Karol z goryczą, gdy przypomniał sobie przelotnie tamten wtorek dwa tygodnie temu, kiedy ojcu znów drgnęła ręka.
– Głupki – syknął do rodzeństwa i odwróciwszy się plecami do nich i trującego cisu, szybko nachylił się nad zapłakanym malcem. Coś mu przyszło do głowy. – A może się pobawimy, co? – zapytał i uśmiechnął się jak najszczerzej, najpogodniej. – W jaworowych ludzi na jaworowej górze. Chcesz? Tam dalej jest taki mostek, pokażę ci. Pobawimy się na nim, a potem pójdziemy dalej, na malinki. Tylko musisz przestać płakać. Dobra?
Michaś pociągnął nosem. Popatrzył w uśmiechnięte oczy Karola, chłonąc bliskość siostry i ciepło psiego ciała, które dyszało miarowo, uspokajająco.
– Dobla.
Złapali go więc za ręce, Wika z jednej strony, a Karol z drugiej, i ruszyli dalej w las, w ślad za znów rozgadaną dzieciarnią. Pies dreptał tuż za nimi i od czasu do czasu trącał malca zimnym, mokrym nosem w gołą łydkę.
Wkrótce dotarli do pozostałości niegdyś szerokiego, acz płytkiego strumienia. Koryto przecinające zbocze wyschło już dawno, tak dawno, że kamienie na jego dnie zdążyły porosnąć mchem, a na brzegach pyszniły się bujne paprocie. Jedynie prosty drewniany mostek z wyślizganą poręczą wskazywał, gdzie niegdyś płynęła woda. Większość dzieciaków przemknęła po nim z radosnym wrzaskiem i zaczęła się wspinać ostatnim, stromym podejściem, byle jak najszybciej dotrzeć do słodkich malin.
– Tylko się nie rozłaźcie! – krzyknął za nimi Karol, a sam przystanął z pozostałymi przed mostkiem.
– To co, Michasiu? – zapytała Wika. – Bawimy się? Jawor, jawor, jaworowi…
– Uuudzieee, co wy tu lobiiicieee…
– To się śpiewa inaczej – przerwał im naraz głos.
– Nie da się inaczej – warknął Karol i odwrócił się, coraz bardziej zniecierpliwiony. Skąd były te wredne dzieciaki? Od Kowieńczuka? Nie, od Kowieńczuka była tamta dziewczynka, jak jej… Ania? Hania? Jakoś tak. A oni?
– Pewnie, że da.
– A niby jak?
Modliszkowate rodzeństwo przez chwilę patrzyło po sobie, zastanawiając się, naradzając bez słów, które z nich ma odpowiedzieć.
– Kiedyś grało się tak – rzekł w końcu chłopak, przekrzywiając głowę. – Dwie osoby umawiały się po cichu, która jest dobra, a która zła, a potem łapały się za ręce i robiły taki jakby szlaban czy bramę, i zaczynały śpiewać: jawor, jawor, jaworowi ludzie i tak dalej, a cała reszta w tym czasie przebiegała jak najszybciej pod spodem, w kółko.
– I jak ten szlaban opadł – podjęła dziewczyna – to ta ostatnia osoba, która nie zdążyła przebiec, musiała wybrać, do kogo dołącza, do tego dobrego czy tego złego. Tylko że nie wiedziała, kto jest kim, co nie? Ale musiała wybrać. W ciemno.
– Po co?
– Po to, że na koniec ci od tego dobrego tańczyli i się bawili.
– A ci od tego złego?
– Trafiali do piekła. Do czeluści jaworowej góry.
Karol zacisnął zęby i pięści, lecz zanim zdążył zrobić cokolwiek więcej, modliszkowata dziewczyna i jej modliszkowaty brat stanęli przed mostkiem, chwycili się za ręce, unieśli je i zaczęli śpiewać, dźwięcznie i szemrząco:
Jawor, jawor,
jaworowi ludzie,
czego tam stoicie?
Stoimy, stoimy,
mosty budujemy.
Jawor, jawor,
jaworowi ludzie,
z czego budujecie,
z czego je pleciecie?
Z dębowego liścia,
z brzozowego kiścia.
Dajcie nam tam, dajcie
stado koni przegnać,
jawor, jawor,
karetą przejechać!
Damy chętnie, damy,
a jednego zatrzymamy.
Karol dałby sobie rękę uciąć, że gdy zamilkli, wraz z nimi na moment umilknął cały las.
Aż nagle Michaś pisnął, wyrywając wszystkich z tego dziwnego skamienienia – to pies przywarł do niego całym ciałem i uniósłszy łeb, trącił chłopca zimnym nosem w policzek.
– Fik, zostaw – fuknął Karol i machnął ręką. – Zostaw dziecko, słyszysz?
Skarcony pies odbiegł kawałek, popiskując cicho. Uszy położył płasko, ogon podwinął pod siebie. Cały zdawał się skulony i tylko sierść na grzbiecie stanęła mu na sztorc.
– Bez sensu ta piosenka – orzekła tymczasem reszta.
– No. Dziwna jakaś.
– My tak nie śpiewamy.
– Śpiewamy normalnie!
Zaśpiewali więc i rzucili się w wir zabawy, biegając w kółko – pod szlabanem i dalej, przez mostek, a potem to w lewo, to w prawo, hop, nad paprociami, hop, przez wyschnięte koryto i znów na brzeg, znów pod szlabanem, póki rozbrzmiewała piosenka, raz po raz, póki szemrała w liściach i sercach. I śmiali się tak, jak nie śmiali się już dawno, kiedy kolejne osoby odpadały i zostawały na brzegu, dopingując resztę, by biegła, pędziła na łeb na szyję.
Jawor, jawor, jaworowi ludzie,
co wy tu robicie?
Budujemy mosty
dla pana starosty.
Tysiąc koni przepuszczamy,
a jednego zatrzymamy.
Tysiąc koni przepuszczamy,
a jednego nie!
– Jesce laz! Jesce laz! – wołał Michaś, kiedy szlaban z rąk opadł po raz ostatni, i podskakiwał, cały zgrzany, z wypiekami na czekoladowej buzi i liśćmi we włosach.
– Tak, jeszcze raz! – zawtórowały mu inne dzieciaki, starsze, młodsze, miejscowe, miastowe.
– Ale kto teraz robi szlaban?
– No… chyba dwie osoby, które przebiegły jako ostatnie.
– Czyli kto?
– Karol! Karol był ostatni!
– A kto był przed Karolem?
Wika.
Przez chwilę miał wrażenie, że serce zaraz wyrwie mu się z piersi, rozedrze znoszony t-shirt i koszulę.
Stanęli we dwoje przed mostkiem. Karol chwycił delikatnie dłoń Wiki, trochę z obawą, że dziewczyna zaraz ją cofnie, czując nieprzyjemnie szorstkie, stwardniałe pęcherze. Ale nie cofnęła. Zamiast tego zacisnęła palce na jego palcach i uśmiechnęła się. Do niego. Tylko do niego.
Żadne z nich, ani Karol, ani Wika, ani nikt inny, starszy czy młodszy, miejscowy czy miastowy, nie zauważył, że pies, który dotąd ganiał za dzieciakami jak wariat, teraz nagle zjeżył grzbiet.
Unieśli ręce – wysoko, ponad głowy – i dobrze wszystkim znane słowa piosenki znów poniosły się po lesie:
Jawor, jawor, jaworowi ludzie…
– Ostatni… laz! – wydyszał Michaś kilka minut później. – Plooosęęę…
Zaśmiali się wszyscy, głośno i szczerze, tak jak śmiać się potrafi jedynie zgraja szczęśliwych, zasapanych dzieciaków w te ostatnie dni lata, wciąż jeszcze wolne od trosk.
– Możemy? – zapytała Wika, patrząc w roziskrzone oczy Karola. – Naprawdę ostatni raz, dobrze? Najostatniejszy.
– Naj… Ej! – W ostatniej chwili złapał się wyślizganej poręczy, podcięty niespodziewanie przez czarnego kundla, który zatańczył mu między nogami. – Fik! Co ty, oszalałeś?! Poszedł stąd! Ale już! Już!
Pies zaskamlał i czmychnął z podkulonym ogonem pod najbliższe drzewo. Szczeknął, nie odrywając wzroku od tej jednej jedynej postaci o niezbornych jeszcze ruchach, najdrobniejszej, najszczęśliwszej ze wszystkich.
Ostatni raz.
Jawor, jawor, jaworowi ludzie…
Piosenka zataczała krąg za kręgiem, a Karol śmiał się i biegł. Biegł, zapatrzony w złotą głowę Wiki, biegł jak małe dziecko, zapamiętane w prawie już zapomnianej zabawie, jak Michaś, biegł, świata poza biegiem nie widząc, nie myśląc o niczym i nikim, tylko o tej dziewczynie.
Co wy tu robicie?
Nie myślał też o tym, czemu najeżony Fik miota się w opętańczym tańcu, szarpiąc pazurami leśne poszycie, czemu obnaża zęby i warczy, z każdą kolejną zwrotką coraz głośniej.
Budujemy mosty
dla pana starosty.
Ani o tym, czyje ręce uniosły się tym razem ponad drewnianym mostkiem na jaworowej górze. Ręce bosonogich modliszek o włosach jak len. Ręce długie i blade, o palcach jak gałązki.
Tysiąc koni przepuszczamy,
a jednego zatrzymamy.
Skąd się tu wzięli?
Czemu ich nie pamiętał?
Czemu nie znał ich twarzy, chociaż kojarzył tu każdego, przynajmniej z widzenia?
O tym też nie myślał, bo biegł i biegł, wabiony złotem najpiękniejszym z pięknych, urzeczony czarownymi słowami.
Tysiąc koni przepuszczamy,
a jednego nie.
Piosenka rozbrzmiewała raz za razem, aż została już tylko ich trójka – najpierw Wika, za nią Karol i na końcu Michaś, mały, malutki, z czekoladową buzią i całym szczęściem tego świata w oczach. Pędził, ile sił w tłuściutkich nóżkach, próbując nadążyć za siostrą i chłopakiem, potykał się i ślizgał, dyszał i sapał, zapamiętany w zabawie.
I wtedy pies wystrzelił przed siebie z gardłowym warkotem.
Jawor.
Krzyknęli. Krzyknęły dzieciaki zebrane na drugim brzegu strumienia, krzyknęła Wika, krzyknął Michaś, lecąc z drewnianego mostku w dół, w dół, w dół, prosto na omszałe kamienie.
Jawor.
– Michaś! MICHAŚ!!!
Krzyk i płacz, i krew, i psie zawodzenie płynęły wyschniętym korytem, daleko w las, w głąb jaworowej góry w jaworowej koronie, a ta chciwie przyjęła ten dar.
I zapragnęła więcej.
Dzieciaki zbiegły z obu brzegów, tłocząc się i przekrzykując nawzajem:
– Zabierzcie tego psa!
– Karol!
– Karol, zabierz psa, zabierz psa!!!
Jaworowi ludzie.
Nic mu nie jest, nic mu nie jest, powtarzała Wika w duchu, tuląc malca, który przywarł do niej jak kleszcz i zanosił się szlochem. Chyba bardziej się wystraszył, niż poturbował. Z zadrapania na czole popłynęła odrobina krwi, ale nic poza tym. Nic, na co nie pomógłby zwykły plaster, żadnych złamań, żadnych ugryzień.
Z bratem w objęciach stanęła na miękkich nogach i ujrzała Fika, który kawałek dalej próbował wygramolić się z wyschniętego koryta, wlokąc za sobą tylną łapę.
Aż nagle padł.
– Boże… Karol, jemu coś jest! – zawołała Wika z przerażeniem, szukając wzrokiem wysokiej postaci w kraciastej koszuli. – Fikowi coś jest! Karol! Karol!!!
Tysiąc koni przepuszczamy.
– Karol…? – powtórzyła. Szeptem. Gardło ścisnął jej strach.
Nie było go przy niej. Nie było go przy psie.
A jednego nie.
*
Następnego roku lato żegnało się oberwaniem chmury.
Za oknem wciąż była szarówka, kiedy strugi deszczu zadzwoniły o szyby i parapety, zadudniły ciężko o nagrzane dachy i asfaltową szosę, która ciągnęła się przez wieś. W ciągu godziny temperatura znacznie spadła. W końcu zaznali wytchnienia – babcia i dziadek, mama i tata, a zwłaszcza Michaś, wciśnięty między nich na wąskim łóżku. Odkąd przyjechali na wieś, noc w noc dręczyły go upał i koszmary. Co rusz podrywał się z rozdzierającym płaczem, budząc cały dom, i długo nie mógł się uspokoić. Dlatego teraz wszyscy spali twardo, ukojeni błogim chłodem.
Wszyscy z wyjątkiem Wiki.
Wymknęła się z domu w przydużych kaloszach mamy, z kapturem płaszcza przeciwdeszczowego naciągniętym na czoło. Przy każdym kroku latarka, którą przezornie wsunęła do kieszeni, uderzała ją o udo. Wika maszerowała, nie oglądając się za siebie i licząc, że żadnemu burkowi nie będzie się chciało wystawiać nosa z budy, by czynić swą psią powinność. Druga taka okazja mogła się już nie trafić.
Dochodziła do zagajnika, kiedy usłyszała za sobą krótkie szczeknięcie, a potem drugie. Obejrzała się z niepokojem. Czyżby jednak ktoś ją zauważył?
W jej stronę, balansując na trzech łapach, biegło coś czarnego i chudego. Coś znajomego.
Niemożliwe. Przecież widziała, jak umierał.
– Fik…?
Sekundę później pies z radosnym piskiem przypadł do stóp dziewczyny.
– Fik! Fikuś! – Niewiele myśląc, Wika uklękła na mokrym asfalcie i przytuliła kundla, a ten zaczął ją lizać po rękach i twarzy, na której deszcz w mgnieniu oka wymieszał się z łzami. – Och, mordko, mordko ty kochana, myślałam, że… że ty… – szeptała prosto w psi kark, głaszcząc krótką, szorstką sierść. Przez chwilę nie mogła oddychać, tak mocno ścisnęło ją w piersi na samo wspomnienie tego, co zaszło tamtego lata, tamtego dnia. – Dobry pies, ty nie chciałeś, ja wiem, że ty nie chciałeś skrzywdzić Michasia, dobry pies, dobry… Odepchnąłeś go, Fikuś, uratowałeś, dobry, dobry pies…
Zanim pociągnęła nosem ostatni raz i wstała, spodnie na kolanach zdążyły jej przesiąknąć na wylot.
– Nie idź za mną, okej? – zwróciła się do psa, który nie przestawał merdać ogonem. – Nie idź. Lepiej nie.
Poklepała Fika po głowie i raźnym krokiem przeszła przez zagajnik. Minęła starą kapliczkę, skręciła w pola i dopiero tam zatrzymała się ponownie.
Jaworowa góra w jaworowej koronie wyłaniała się z szarówki – rozległa, łagodna.
Nasycona.
Naraz Wika usłyszała coś za plecami. Błyskawicznie odwróciła głowę i zobaczyła czarnego kundla, który kuśtykał za nią uparcie, ciągnąc za sobą okaleczoną tylną łapę.
– Fik, wracaj! – zawołała do niego. – Wracaj, słyszysz? To jest złe miejsce, bardzo, bardzo złe. Nie możesz tam ze mną iść.
Zatrzymał się, ale po jego mądrym spojrzeniu poznała, że ani myśli słuchać, że zaraz znów pójdzie jej śladem. Puściła się więc biegiem w kierunku prześwitu, za którym rozpoczynała się kamienna ścieżka na szczyt.
Nie mógł tam iść.
Ale ona musiała.
Musiała sprawdzić.
Tym razem, gdy jej uwaga nie skupiała się na młodszym bracie, mogła chłonąć las. A las zdawał się chłonąć ją. Rześkie powietrze. Zapach wilgotnego poszycia. Niezliczone odcienie zieleni, od tak jasnej, że bliskiej bieli, po niemalże czarną, złowrogą. Światło i cień, i coraz głębsza ciemność.
I bezruch. Całkowity, absolutny, bezruch śmierci tam, gdzie spodziewała się trzepotu życia.
To dlatego w pierwszej chwili Wika ich nie zauważyła.
Zamarła w pół kroku, z krzykiem zastygłym na rozchylonych ustach.
Stali tam, gdzie wtedy, na wypiętrzonych korzeniach potężnego cisu. Modliszkowata dziewczyna i modliszkowaty chłopak. Ręce o palcach jak gałązki zwisały wzdłuż przygarbionych ciał. Oczy, dziwnie wodniste, jak gdyby deszcz wypłukał z nich resztki barw, wpatrywały się w zakapturzoną Wikę intensywnie, a przy tym z obojętnością, od której zrobiło jej się niedobrze.
Zamiast odwrócić wzrok, pomału, usiłując zapanować nad drżeniem, ściągnęła kaptur z głowy i odsłoniła złote włosy, poskręcane wilgocią. Wysunęła najpierw jedną stopę z kalosza, potem drugą i stanęła na ścieżce. Boso. Jak oni.
– Przepraszam – wyrzuciła z siebie zduszonym szeptem. Na dźwięk jej głosu trzecia modliszkowata postać, tak znajoma i tak obca zarazem, pomału uniosła głowę. Czy to krople deszczu, czy łzy spływały po jego policzkach? Wika nie wiedziała. Ale musiała, musiała mu to powiedzieć. – Miałam trzy lata i zgubiłam się w lesie, w tym lesie, a kiedy mnie znaleźli… – Schyliła się i zaczęła podciągać lewą nogawkę. Złote włosy opadły jej na twarz. – Mówili, że to pewnie od barszczu albo czegoś takiego. Że mnie poparzył. Całe życie mi tak mówili, wszyscy. A ja zapomniałam. Zapomniałam, że oni… że już wtedy próbowali mnie złapać…
Nogawka dotarła wreszcie aż po kolano, odsłaniając trzy blizny szpecące łydkę.
Trzy podłużne blizny, takie same jak te, które ciągnęły się przez bezwładną łapę psa.
Jawor, jawor, jaworowi ludzie.
Trzy wypalone na wieczność ślady po trzech zachłannych, jaworowych palcach.