- W empik go
Heksy - ebook
Heksy - ebook
Nowa książki autorki „Łebków od szpilki” i „Bardo”.
Anna Szajbel, prezeska polskiego koncernu paliwowego, zostaje przyłapana na uprawianiu namiętnej miłości z drzewem w ekskluzywnej podwarszawskiej miejscowości. Zostaje przez to zdymisjonowana i potępiona publicznie. To tragiczne zdarzenie prowadzi ją jednak do bardzo ważnego odkrycia – kłamstwa męża, które rujnowało jej życie przez wiele lat. Za poznanie prawdy zapłaci atakiem szaleństwa, a tym samym, zaburzeniem osobowości. Wskutek urojeń bądź opętania przeistoczy się w Mathilde Spalt – żyjącą w XVII wieku, w biskupim Księstwie Nyskim, „Ziemistą”, wyznającą wiarę w Matkę Ziemię i zrodzoną z Niej córkę – Starodziewicę.
Mathilde żyje z innymi kobietami w lesie, wyrzekłszy się wszystkich mieszczańskich wygód i mieszczańskich wartości, a także patriarchalno-religijnego ładu. Kiedy Kościół postanawia wyciąć las, by wreszcie je stamtąd przegonić, wypowiadają mu walkę, na którą długo nie był gotowy.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9226-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Szpila – powiedziała Zajdel – tatarak to kłącze wiotkie, miękkie, cudowne. Wcale nie musisz masturbować się tym, co twarde…”
To teraz pomyśl sobie Ty, co jesteś taka jak ja lub tylko trochę inna, bo masz pieprzyk na lewym, a nie na prawym pośladku, granatowe, a nie zielone ślepia, mniej albo więcej centymetrów w pasie lub biuście, dłuższe lub krótsze włosy, więcej lub mniej pokory i trwogi w sercu, uwięzłego w gardle krzyku, goryczy i żółci w wątrobie… Wątrobie stanowiącej capital city naszych emocji, zdominowanych przez wszechpotężny, wszechogarniający i dziedziczony nie tylko genetycznie wkurw, który przynajmniej raz w miesiącu robi taki pożar, że płoną góry, płoną lasy, płoną kryte strzechą chaty, stodoły i remizy strażackie z wyjącymi w czasie alarmu pożarowego wozami strażackimi też płoną, a do tego luksusowe hotele, pałace chamstwa i pałace kultury, mosty, wiadukty, ulice i elektrownie, kopalnie pierdolonego węgla kamiennego – przedłużenia męskiego jang ryjącego w świętej cipie naszej Planety Matki potężnym dłutem. Wkurw, który daje Ci siłę, by żyć, ale i ją odbiera, nie pozwalając, byś kiedykolwiek poczuła w sobie bezpieczny spokój. Wkurw, który żarzy się tak, że oświetla Ci drogę. Wkurw, którego się trzymasz, żeby znowu nie poczuć bólu. Wkurw na trzy razy P – penisa en général, politykę i patriarchat, z którymi wiążą się kolejne P: przemoc ekonomiczna i fizyczna, przemysł porno, będący także pewną formą przemocy, przemysł jako taki, będący największą formą przemocy wobec naszej znieważanej przez pozostałe P Matki Ziemi. Wkurw stanowiący centrum płonącego w Tobie ogniska, do którego od czasu do czasu podrzucasz płonne nadzieje, sny i pragnienia, a czasem także i dzieci, które wydałaś na świat przez przypadek albo z wielkiej miłości, a które dały Ci tak bardzo w kość, że błagałaś w myślach opiekę społeczną, by przyszła i odebrała Ci je pod zarzutem radykalnych zaniedbań. Wkurw, który zalewa Ci oczy za każdym razem, kiedy się na coś nie zgadzasz, a nikt Cię nie słucha. Wkurw, od którego wkrótce zapłoną świątynie wszystkich wyznań, z których Cię po prostu skreślono albo wygnano, bo Twoja miesięczna krew nie jest, kurwa, halal. Wkurw, od którego zajmą się drewniane ławy sejmowe, niezliczone teczki i akta sprzymierzone przeciwko Twoim sprawom i Twojemu życiu. Wkurw, od którego zapłoną nabite na pal czaszki kochanków lub mężów spaczonych patriarchatem, przemysłem i pornografią.
Pomyśl sobie, że Zajdel ma rację. Że czas przestać pożądać tego, co twarde, nabrzmiałe, sterczące, w erekcji. Że tylko zamykając na to swą nadużytą do granic wulwę – Twoje najczulsze centrum, będące zarazem centrum świata – możesz faktycznie wpłynąć na dalsze losy planety.
Że może dzięki temu aktowi, nazywanemu dalej w powieści ZAKLESZCZENIEM, pogrzebiesz to, co odbiera życie naszej dzień w dzień i noc w noc gwałconej Matce – to, co czyni z niej upodloną do granic wytrzymałości dziewkę: kopalnie węgla, rafinerie, elektrociepłownie, emisje trujących gazów, gloryfikację gówna. Przemysł porno, w którym sankcjonuje się tylko to, co w erekcji. Także metaforycznej. Co sterczy, a nie, co się płoży. To dzięki Tobie może nareszcie zginąć to, co w erekcji, a narodzić się to, co wilgotne, czułe, elastyczne i miękkie. Jeśli choćby tylko via vagina odmówisz grania w tę grę, w której i tak nigdy nie wygrasz. I nigdy nie przegrasz, bo zawsze będziesz siedzieć na ławce i czekać na zmianę.
Ty, co jesteś taka sama lub prawie taka sama jak ja, jak moja matka, babka, prababka czy siostra, której nie mam, a którą mi bywasz, gdy tylko sobie przypomnisz, że prócz tej biologicznej Twoją matką numer jeden jest Matka Ziemia, jesteś prawdziwą bohaterką tej opowieści, choć pewnie, jak ja, nie rozpoznasz w niej siebie z imienia.
Czy będziesz tą, która zdecyduje się to zakończyć? Bez względu na cenę, jaką za to zapłacisz?O ogniowkurwie, który bywa antycypacją
Po rynku założonym na planie prostokąta, z wyrosłymi wysoko ponad dachy okazałych mieszczańskich kamienic wieżami kościołów i wielkim, bogato zdobionym ratuszem, snują się mężczyźni i kobiety ubrani na starą modłę – kobiety w długich do kostek szerokich spódnicach, białych haftowanych bluzkach kryzowanych pod szyją, z bufiastymi, wyszywanymi jedwabną przędzą rękawami, i mężczyźni w spodniach przydługich, wpuszczonych w buty zakończone zdobnymi klamrami, tudzież przykrótkich, odsłaniających obciskające łydki rajstopy, w odświętnych koszulach, kamizelach, żupanach, w przykrywających głowy strojnych kapeluszach. Po krętych uliczkach wybrukowanych kocimi łbami, ocienionych trójkondygnacyjnymi kamienicami bogatych mieszczan, ze spichlerzami na wzór niderlandzki umieszczonymi na wyższych piętrach, z dachami krytymi piękną czerwoną dachówką, na której z lubością przysiadały na długie godziny gołębie i wróble, leniwie przechadzały się koty, zdążając w stronę targu, by jaką spyrkę na jatkach pochwycić.
Gwar panujący na rynku i coraz to nowa fala ludzi z rozmaitymi artykułami na wozach – rozgdakanym ptactwem domowym, wzorzystymi tkaninami, suszonymi połciami mięsa, konwiami wypełnionymi mlekiem tak, że rozchlapywało się w transporcie, raz po raz zalewając któregoś z przechodniów – nie wskazywały na to, że prócz targu dzieje się w mieście coś nadzwyczajnego.
Tym, co wprowadzało niepokój, była zwiększona, jak na zwykły dzień targowy, liczba oddziałów straży na rynku.
Nagle rozległy się dzwony ze wszystkich kościołów. Biły nierównomiernie, co wzbudzało jeszcze większy niepokój, bo wrzynało się niczym klin w zwykłą bezpieczną codzienność.
Kiedy zaczęły bić, ludność, ponaglana przez konną straż, poczęła się rozstępować na dwie strony, tworząc rodzaj szpaleru. Niewiast idących przez szpaler było ze dwa tuziny. Mimo upału przemarzły do szpiku kości. Kompletnie nagie, z wielkimi krzyżami pokutnymi na szyjach. Z głowami ogolonymi na łyso, posypanymi popiołem. Wyglądały jak zjawy. Żywe trupy wracające z wojny. Powłóczyły nogami, idąc bardzo niepewnie, bo palce u stóp miały zmiażdżone i wyłamane. Palce u rąk wyglądały podobnie – zwisały bezwładnie, jakby trzymała je tylko umazana krwią skóra. Niektóre niewiasty krwawiły z dróg rodnych, innym krew ciekła z ponacinanych piersi i z innych miejsc w ciele rozszarpanych ostrym narzędziem.
Obrzucano je wyzwiskami i końskim gównem, którego na rynku, zwłaszcza w dzień targowy, walało się pełno. Celowali w nie głównie mężczyźni, niewiasty bowiem a to wznosiły oczy ku niebiosom, jakby tam pomocy szukając, a to spuszczały je, wbijając wzrok w ziemię, czy to ze wstydu, czy poczucia winy, czy z jeszcze jakiego innego powodu.
Staruszka zachwalająca komuś nalewki własnej roboty aż po trzykroć zrobiła na czole znak krzyża, a garncarze oferujący swoje wyroby – makutry, michy, gliniane łyżki do nabierania strawy – walili chochlami w naczynia, czyniąc, do wtóru z przeklinającymi ich świętoszkami, kakofonię jak w charivari. Jedynie cudzoziemcy sprzedający wonności w bogato ornamentowanych srebrnych puzderkach i egzotyczne ptaszki, jak kanarki czy papugi, patrzyli na ów żałosny pochód z niedowierzaniem i trwogą.
Pochód zamykało grono biskupów w szatach bogato wyszywanych złotą nicią i drogimi kamieniami, pilnując, czy aby na pewno żadna z niewiast nie będzie próbowała uciec. Dwie pierwsze szły mimo ran najpewniej. Z dumnie podniesionymi głowami.
Nagle przed kobietami tuż obok Domu Wagi wyrosła konstrukcja, której przeznaczenia nie mogły się jeszcze domyślić. Zbudowana z czerwonej cegły, wysoka na osiem stóp, z mosiężnymi drzwiczkami, przez które by przejść, trzeba się było niemal wpół zgiąć i do ziemi pochylić. Od góry, miast dachem, przykryta była słomą, na której leżały luźno porozrzucane polana i deski.
Dopiero kiedy spędzono je wszystkie do środka, ujrzały coś, co potwierdziło od dawna rozchodzące się po mieście plotki – ruszt pod sufitem.
Kilku z nich, błagającym o ścięcie przed spaleniem, udzielono tej łaski. Kat dał im znak, by ułożyły głowy na pieńkach, a było tych pieńków dokładnie tyle, ile zapędzonych do pieca niewiast. Może dziesięć, a może dwanaście, w każdym razie mniej niż połowa skorzystała z przywileju. Reszta, na czele z tymi dwiema, które szły z przodu, chciała być spalona żywcem.
A kiedy drzwiczki budowli zostały zamknięte, a ruszt podpalony od góry, niewiasty, czego nie widział nikt z zewnątrz, ułożyły się jedna na drugiej, same z ciał swych stos tworząc, i przywarły do siebie tak szczelnie, że nawet źdźbła słomy nie wciśnięto by pomiędzy nie.
Zanim buchnął płomień, zaczęły się delikatnie poruszać, jedna na drugiej, ruchy tak nieznaczne wykonując jak liście na wietrze wiosennym, co ledwie je muska. A każdy ów ruch wzbudzał chęć ruchu u leżącej nad nią, jakby lawinę owych niezauważalnych, a odczuwalnych drgnień wywołując. I z tego bezruchu, który jednak był ruchem, gdzieś wewnątrz tego zwartego organizmu, tej jedni, wytworzył się taki płomień, że w chwili śmierci i tak buchnął z nich ogień i rozpaliła je rozkosz.
Wyglądało to tak, jakby wiedziały, co robią. Kiedy płomienie zaczęły lizać im stopy i włosy, kobiety były spokojne, bo już nie tożsame z tym, co cielesne – od ciał swoich oddzielone. Żywe, choć w ciele martwe, spopielone.
Gdy straż po trzech kwadransach otworzyła drzwi i potwierdziła zgon wszystkich, zerwał się nagle wiatr tak potężny, że cały popiół z pieca wywiało na zewnątrz.
Byli pośród świadków na rynku głównie tacy, co zasłaniali nosy i usta, by popiół przeklętych przez Kościół niewiast nie wdarł się nosem czy gębą, choć blisko pieca stali też tacy, którzy wdychali ów popiół celowo, jakby chcąc wchłonąć w siebie całe zdarzenie.
Rok 2025.
Szajbel obudziła się ze snu, dusząc się dymem i plując popiołem. Choć było to tylko wrażenie, aż włożyła palec do ust, by sprawdzić, czy na ściankach gardła nie osiadła sadza. Cały dzień będzie czuła ten niesmak w ustach, a w nosie gryzący dym. I jeszcze ten swąd. Palonego ludzkiego mięsa…
Prócz doznań olfaktoryczno-smakowych po chwili poczuła, że znowu parzą ją stopy. Nie cierpiała tych snów, po których płonęła w środku jak pochodnia. Jakby miała w sobie ogień, którego przez cały dzień nie zdoła niczym ugasić. Żadną kłótnią czy awanturą. Ani w domu, ani w pracy. Ani w urzędzie pocztowym, do którego wybierze się tylko po to, by móc odstawić swój ukochany numer, czyli spuścić wpierdol za to, co spotkało w jej śnie kogoś innego. Przeczołga cizię w okienku, ubraną w bluzeczkę z udawanej bawełny. Cichą pieprzoną myszkę, co to siedzi za biurkiem w nadziei, że zdoła się ukryć przed takimi jak ona. Ale nie zdoła – Szajbel z dziką satysfakcją wyobrażała sobie scena po scenie wizytę na poczcie. Od kogo zacznie swój taniec? I kto z nią dzisiaj zatańczy? Czy panienka z okienka znowu nie wytrzyma i się rozklei? Czy wezwie na pomoc kierowniczkę urzędu? Oby! Szajbel miałaby wtedy szansę rozładować buzujący w niej wkurw, bo kierowniczka działa jej najbardziej na nerwy. Potulnością. Zgodnością. Potakiwaniem i przepraszaniem. Jak to mówią mężczyźni – uległością.
Tego Szajbel nie lubi najbardziej. To wytrąca jej z ręki racę. Im bardziej uległa wobec niej będzie kierowniczka, tym bardziej jej się oberwie. Potem włączy się ktoś z kolejki – Szajbel zna ten scenariusz na pamięć, bo ćwiczy go od lat. Temu też się oberwie. Wyjdzie, trzaskając drzwiami i krzycząc na całe gardło: „Jest dwudziesty pierwszy wiek! Wsadźcie se w dupę te wasze dziewiętnastowieczne awiza!”.
Wtedy jej ulży. Przynajmniej chwilowo. Na szczęście w domu jest Bartek. Można kogoś jeszcze w tym dniu dojechać. Kiedy poprosi, by go podmyła, zrobi to, jak zwykle bez słowa, połykając gniew, bo przecież nie może przywalić kalece, a potem wreszcie sięgnie po nóż albo widelec, albo chociaż ołówek z mocno zatemperowanym rysikiem. I dopiero kiedy poleci krew, poczuje się wreszcie jak w domu.
Wkurw buzujący w niej po takim śnie ma barwę krwistoczerwoną. Jest jak potężna kula ognia tocząca się z górki i nabierająca nieprawdopodobnego rozpędu. Żarłoczna kula pochłaniająca wszelką delikatność i czułość.
„Oj, prezes Szajbel chyba ma okres” – będzie słyszeć te komentarze, za które, gdyby tylko mogła, wyrzucałaby z pracy. Ale odegra się w inny sposób. W końcu to ona w tym miejscu rozdaje karty. Czuje to w sobie od zawsze – że wystarczy przystawić do niej zapałkę, a roznieci się tak, że spłoną góry, spłoną lasy. I spłonie każdy, kogo w tym momencie napotka na drodze.
Co więcej, kocha ten moment. A że inni się męczą… trudno. Ona też się męczy z innymi. Ale tylko w tym ogniu, podpalającym ją od stóp do głów, czuje, że nie jest sama. Jakby za pomocą ogniowkurwu łączyła się z popalonymi w piecu.O pepitce, skąpomoczu i różnicach w uprawie roślin
Na czele wielkiego NARODOWEGO koncernu paliwowego nie stajesz, jeśli masz między nogami puchate zwierzątko: szopa pracza, bobra, łasiczkę czy sówkę. Na czele wielkiego koncernu paliwowego nie stajesz także, mając między nogami atawistyczną cipę, pochwę, wadżajnę albo rozległą jak step akermański pizdę.
Do tego, by objąć ster – powtórzmy tę frazę raz jeszcze – „wielkiego państwowego koncernu paliwowego” z ptakiem w tle – i to nie byle jakim, tylko zaliczanym do gatunku szanowanego przez cesarzy rzymskich, Karola Wielkiego, przez Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, potem jeszcze przez dynastię Habsburgów, w końcu zaś przez współczesne Niemcy, Rosję, Stany Zjednoczone i… Polskę – staje się, mając między nogami orła. Najlepiej koloru białego, bo w tym kraju, w którym logo koncernu paliwowego pokrywa się z logo narodu, czarny ptak noszony w slipach nie wróży nic dobrego, a już na pewno nie przepowiada wielkiej przyszłości. Posiadacze czarnych ptaków, tak bardzo pożądani przez większość kobiet pod każdą szerokością geograficzną, kojarzą się reprezentantom narodu polskiego z brakującym ogniwem w teorii Darwina, która w Polsce nie budzi większego entuzjazmu. Nie to co usadowiony w slipach, bokserkach czy szortach ptak biały – ten jest legitymizacją władzy we wszystkich segmentach polskiego rynku.
Przejdźmy ponownie ad vaginam. Milusińskie zwierzęta futerkowe, które reprezentują gatunek kobiet, ścigając się z reprezentującym mężczyzn drapieżnym ptactwem, przegrywają na ogół z kretesem. Osiadłe w slipach, bokserkach lub szortach ptactwo korporacyjne okryte jest z zewnątrz dodatkową warstwą garniturowych spodni w kant, których para, zwłaszcza tych noszonych przez najbogatszych Polaków zamieszkujących tereny podwarszawskich miast ogrodów z Podkową Leśną na czele, może kosztować tyle co kilkuletni samochód z tak zwanej średniej półki lub roczny koszt utrzymania dwudziestu rodzin w Demokratycznej Republice Konga. Przyjrzyjmy się materiałom, z których uszyto owe garnitury, oraz kissing buttons – całującym się guziczkom na mankietach – tajnemu atrybutowi bogaczy. Taka na przykład kratka pepitka bądź paski – częste wzory tkanin wybierane przez establishment i intelektualne elity zamieszkujące miasta ogrody – miejsca odebrane naturze przez bogatych i dla bogatych, by w przeciwieństwie do biednych nie musieli oddychać ubocznymi produktami rewolucji przemysłowej. Miejsca, w których wyrąbano kawał lasu po to, by zaprojektować tam miasta zamieszkane przez wybrańców z dala od Pizdodupi i Kurwidołów, gdzie żyją kurwy, zboczeńcy, złodzieje i chorzy psychicznie.
Pepitka noszona przez plebs, w tym także ten z Kurwidołów, to już nie pepitka, tylko ordynarna pepita. Różnica od razu rzuca się w oczy – kratka na ramionach marynarki oraz na bocznych szwach spodni nigdy się nie schodzi, linie nie stykają się tak jak w przypadku elitarnej pepitki i zamiast przynosić patrzącemu uczucie spokoju i dystyngowanej radości, jaką daje odnalezienie we wzorze harmonii, przynosi rozczarowanie, chaos i wrogość. Noszenie pepitki przystaje tylko mieszkańcom miast ogrodów.
Podobnie rzecz ma się z paskami. W Kurwidołach już na pierwszy rzut oka widać, że ubranie zostało skrojone z jednej płachty materiału, podczas gdy w świecie elitarnym, reprezentowanym przez wielki biznes (z koncernem paliwowym na czele), a także przez tak zwaną „inteli-gien-cję”, na jeden garnitur przeznacza się średnio o pięć metrów więcej. Po to, by paski się stykały. Po to, by wskutek tego stykania każdy nosiciel garnituru mógł czuć się usatysfakcjonowany i bezpieczny. Jakby styczność tych pasków, gabardynowych południków i równoleżników, gwarantowała utajony przepływ energii utrzymującej świat w ryzach i względnym porządku.
Wspomniana wyżej inteli-gien-cja, nie mylić ze zwykłą ordynarną inteli-gen-cją, zamieszkująca Podkowę Leśną – crème de la crème miast ogrodów w Polsce – oprócz znakomicie skrojonych ubrań (w tym także drogich markowych dresów) może się pochwalić czymś jeszcze – niezwykłym statusem demograficznym, czyli niebywałą wręcz liczbą znanych postaci ze świata kultury i sztuki na metr kwadratowy! A także Klubem Inteligencji Katolickiej organizującym tu życie kulturalne. Pawiami w przykościelnym ogrodzie i mszami beatowymi w przeszłości.
„Proszę Państwa, proszę sobie wyobrazić, że mieszkają Państwo obok słynnej pisarki z lewej i najwybitniejszego reżysera teatralnego w Polsce z prawej strony, zaś myjąc naczynia w kuchni, widzicie ze swojego okna uprawiających jogging gwiazdę filmową i polityka, który zostawił dla niej żonę wraz z dziećmi. Czy to nie wspaniałe? Taka liczba wybitnych postaci na tak niewielkiej przestrzeni?” Nic dziwnego, że reklamowana w ten sposób Podkowa Leśna na wielu kongresach czy w zwykłych towarzyskich rozmowach zdobywa sobie coraz liczniejszych antagonistów.
Ta sama Podkowa, prócz zatrzęsienia katolików, artystów i biznesmenów, może się pochwalić również największą liczbą książek (często zakurzonych) na centymetr sześcienny odziedziczonych po przodkach biblioteczek oraz największą liczbą obrazów na ścianach na centymetr kwadratowy! Obrazów przekazywanych z dziada pradziada, i to prawdziwego, polskiego, bez żadnych domieszek obcej krwi, dodajmy! Z dziada pradziada patrioty. Obrazy, o których mowa, często przedstawiają konie. Konie u źródła, konie na polu bitewnym, konie liżące twarz powstańca, konie na targowisku, konie o zachodzie słońca, konie na tle innych koni, jakby cały kraj, a za nim naród, stał końmi, a nie był robiony w konia. Na szczęście czasem konia zastępuje na obrazie jakaś zapłakana kobieta posyłająca swojego syna na wojnę niczym konia na rzeź. By walczył konno i oddał życie za orła. Taka historia. Taka inteli-gien-cja, jakie ma reprodukcje na ścianach. W przypadku elit biznesowych pociąg do historycznych narracji rodzinnych, do których paszportem są wiszące na ścianach rumaki-kossaki i matki-polki-grottgerki, zastępują modernistyczne meble. Modernistyczne krzesło, modernistyczna willa, modernistyczny ogród, a nawet stylizowany na modernistyczny sedes.
Cierpiąca na skąpomocz i suchość pochwy oraz afektywną chorobę dwubiegunową Anna Szajbel zamieszkiwała wraz z mężem inwalidą Podkowę Leśną od sześciu lat, od kiedy stała na czele wielkiego narodowego koncernu paliwowego. Przez pierwsze lata żyła z duszą rozdartą między portretami przodków (nie swoich – mszczonowskich, tylko zakupionych w Desie) a modernizmem zinternalizowanym w meblach. Jednak po objęciu prezesury postawiła na design, zaś obrazy nie swoich przodków i ich bibeloty (także z Desy) wyniosła na strych i zamknęła na klucz, przykrywając stuletnią kapą z Kurpiów, też niby po przodkach. W ten sposób, miast posługiwać się tożsamością po przodkach (tych z Desy), postawiła na polski mit klasy średniej i poczęła udawać osobę nowoczesną, zrywającą z kontekstem historycznym, a zorientowaną, przynajmniej w warstwie designu, na „tu i teraz”.
Niewieloma rzeczami trapiła się w życiu, ponieważ było ono, jak się to mówi, successful. Problemem byli sparaliżowany od pasa w dół mąż oraz przyjeżdżający dwa razy w roku – na Wielkanoc i Boże Narodzenie – rodzice z położonego nieopodal, lecz jakże daleko mentalnie i kulturowo, Mszczonowa. Już sama nazwa nasuwa skojarzenia, od których trudno jest uciec, a co dopiero stamtąd pochodzić! Ubrani w mniej nowoczesne stroje: matka w garsonki w pepitę (bez całujących się guziczków), ojciec w dresy z second handu z pumą na łydce, zużyte tak, jakby je jakiejś pumie z gardła wyjęto. Jedyne, co ich łączyło z Podkową, to kościół, w którym modlono się w ten sam sposób i śpiewano te same piękne i rzewne pieśni co w Mszczonowie.
Szajbel prosiła ich zawsze, by przyjeżdżali późnym wieczorem. Chciała w ten sposób uniknąć wścibskich sąsiadów, nieprzywykłych do takich ekstrawagancji modowych. Czuła się wówczas paskudnie, obwiniając się o powierzchowność, którą wpisała w nią rzeczywistość miasta ogrodu oraz wielkiego narodowego koncernu. Ukrywając rodziców przed wzrokiem sąsiadów, z jednej strony chroniła swój tak zwany „wizerunek”, z drugiej – mściła się na nich za to, że choć posyłała im co miesiąc sporą kwotę na tak zwane życie, i tak nie potrafili się ubrać i wyglądać jak ludzie. W konsekwencji zamiast zwiedzać z nią stolicę, do której dojeżdżała do pracy płatnym tunelem powietrznym zaprojektowanym dla najbogatszych, by nie musieli oddychać tlenkami azotu, siarki i smogu, czy perłę Mazowsza – Podkowę – pozostawali niewidzialni, snując się niczym cienie po domu, który, na szczęście, objąwszy prezesurę w koncernie, ogrodziła wysokim murem. Na prośbę rodziców, by zabrała ich ze sobą do pracy lub chociaż pozwoliła im skorzystać z wukadki, zdenerwowana Szajbel odpowiadała:
– Mamo, po co wam Warszawa?! Tam nie ma czym oddychać! Tu, w Podkowie, jest najczystsze powietrze w Polsce. Tu oddychasz jodem. Bardziej nawet niż nad Bałtykiem, bo nasz jod, produkowany tylko na użytek mieszkańców Podkowy Leśnej przez specjalny jonizator powietrza wielkości szkolnego boiska, jest filtrowany przez fińskie moreny.
– Dzieciaku, co ty pierdolisz? – w pogadanki córki niewybrednie wtrąca się ojciec. – Jod występuje tylko nad morzem.
– Nie, kiedy się ma pieniądze. Koncern, dla którego pracuję, po zasileniu konta Kościoła, władował spory kapitał w poprawę klimatu. Osobiście nie wierzę w te bzdury, zresztą co mnie obchodzi globalne ocieplenie, skoro tu jest tak przyjemnie.
– Dzieciaku, ale nie jesteśmy na tej planecie sami, nie tak cię wychowałam przecież – mówi matka, załamując się jeszcze bardziej. – Naprawdę nie obchodzi cię topnienie lodowców, pożary w Brazylii, wymieranie gatunków, męczarnia morsów i fok, malutkich, słodziutkich pingwinków? – dopytuje, nie dając za wygraną.
– Każdy ma swoje zmory, lęki, problemy. Wy macie globalne ocieplenie i cierpienie pingwinków, a ja męża na wózku, któremu muszę podcierać tyłek jak dziecku. I jeszcze jadać kolacje z proboszczem, bo mi się mąż nawrócił. Nagle poczuł, że dobrze mu robią rozmowy o Bogu. Mało? Dajcie żyć! Nie zadręczajcie ani mnie, ani siebie problemami, które nas bezpośrednio nie dotyczą.
– No, chyba jednak dotyczą, skoro jak sama mówisz, twój koncern jednak przeznaczył fundusze na ratowanie planety – wtrąca ojciec.
– Mój koncern bał się narazić ekologom. Zieloni nie dawali nam żyć. Pisali donosy do Unii. Do Danii i Szwecji. Niemcy mieli to w dupie, sami mają swój Nord Stream, ale wikingowie chcieli nas rozszarpać. Dlatego właśnie testujemy teraz tu, w Podkowie, nowoczesne rozwiązania. Wyprodukowaliśmy sztuczny jod, ponoć zdrowszy od tego znad morza, sprowadziliśmy moreny z Finlandii, które poddaliśmy procesowi liofilizacji, i te suszone moreny filtrują dodatkowo nasze powietrze, więc bardzo proszę, zamiast pieprzyć o śmierci planety, skupcie się na swoim zdrowiu i oddychajcie, bo takiego mikroklimatu nie ma w Polsce w żadnym innym miejscu, a kto wie, czy poza Szwarcwaldem jest jeszcze gdziekolwiek indziej.
– A pamiętasz taki serial, Klinika w Schwarzwaldzie? – rzuca ojciec.
Szajbel, tak by nie zwrócić uwagi rodziców, sięga po lit, który bierze na noc, bo wie, że jeśli go nie weźmie w tej chwili, wyrządzi im sporą emocjonalną krzywdę. Idiotyzm ojca wzbudza w niej wewnętrzny płomień, od którego zajmie się zaraz nie tylko dom, ale też szopa w ogrodzie i psie budy, w których trzyma swoje dwa rottweilery. Ojciec, z czym Szajbel najbardziej nie może się pogodzić, zawsze odwoływał się do słabych seriali, co ich rodzina nawet lubiła, ale czego żadne inne towarzystwo kompletnie nie zrozumiało, bowiem ojciec zapytany o to, czy poza słowem występującym w tytule znajduje jakieś podstawy do porównań, wychodził na kogoś, kto zna te seriale tylko z tytułów, a i te nierzadko przekręcał.
Właściwie ilekroć Szajbel zadawała sobie pytanie o powód odcięcia się od swoich bliskich, tylekroć myślała właśnie o tym – o głupocie ojca i monotematyczności matki, której myśli oscylowały tylko wokół działki i urządzania jej na kolejny konkurs. I na kolejny sezon.
Kiedy rok po przeprowadzce zaprosiła ich na największe święto podkowian, odbywający się od powojnia rok w rok festiwal Otwarte Ogrody, matka oferowała wszystkim, których ogrody odwiedziła, przeprojektowanie przestrzeni na wzór swojego ogródka działkowego, który prezentowała, wyjmując z torebki pismo „Działkowiec Polski” z reportażem o jej mszczonowskim edenie. Szajbel nie pokazywała się później w miasteczku przez rok, robiąc zakupy online i nie wychylając nosa poza swój ogród, doszczętnie zmodernizowany przez lokalnego architekta pejzażu. Naturalnie wymykała się rano swoim przepięknym samochodem do pracy i wracała po zmierzchu, by nikt jej nie zauważył. Taka to była kompromitacja. Kompromitacja Mszczonowa w oczach miasta ogrodu o bogatych kulturowo tradycjach.
Matka Szajbel nerwowo przechadza się po ogrodzie córki, który na samym początku, zaraz po przeprowadzeniu się Anny do Podkowy, sama projektowała. Wiedziała, jak to robić, w końcu przez dziesięć lat, między 2009 a 2019 rokiem, jej ogródek działkowy wygrywał konkursy na najpiękniejszy ogród Mszczonowa.
Szajbel, i owszem, jako dziecko lubiła tonącą w bylinach działkę swoich rodziców, ze zgrabnie wytyczonym minisadem, w którym królowały renklody i czereśnie, jednak rozumiała, że działki w Mszczonowie i ogrody w Podkowie dzieli coś więcej niż przepaść. To było jak rozłam cesarstwa na wschodnie i zachodnie. Podczas gdy w naturze zorganizowanej podług gustów mszczonowian królowały nabrzmiałe piwonie, georginie i floksy przetykane tu i ówdzie sterczącymi penisami mieczyków, w ogrodach Podkowy, którymi mieszkańcy tak chętnie dzielili się raz w roku z ciekawskimi (z wyjątkiem zamieszkujących nieopodal Podkowy w obozie dla uchodźców Czeczenów), prym wiodły królowe cienia funkie we wszystkich spektakularnych odmianach oraz azalie i rododendrony dorównujące pięknem okazom z ogrodu botanicznego w Powsinie przy Polskiej Akademii Nauk. Nie były to funkie i rododendrony takie jak na rabatach w Mszczonowie. W Podkowie rododendrony były wielkie i tłuste niczym słonie! A królowe cienia zaczynały się najmarniej od odmiany Blue Elf przez okazy kolekcjonerskie, których cena nierzadko dorównywała cenie ogródka działkowego w Mszczonowie wystawionego na sprzedaż na mszczonowskim portalu internetowym mszczonowskidzialkowiec.pl.
Istotne było również samo podejście do kultywowania roślin – w rodzinnym miasteczku Szajbel rośliny hodowano z nasion lub sadzonek, zatem te roślinne istoty przeżywały w danej rodzinie na działce, tarasie czy balkonie swoje dzieciństwo, młodość, swą jesień i zimę życia, podczas gdy w mieście ogrodzie Podkowie wsadzano je do gruntu w najbardziej efektownej fazie rozwoju. Ważniejszy był bowiem piorunujący efekt niż sam proces hodowania, big wow dominował nad sekretami skomplikowanej uprawy i posiadaniem tak zwanej ręki do roślin. Tu bardziej liczyła się ręka do pieniędzy, dlatego też podkowian stać było na najpiękniejsze w Polsce okazy.
– Anulku, a gdzie są te piękne kocanki i kokoryczki, które ci posadziłam? Nie widzę u ciebie żadnych naszych roślin. I kalina pomponiasta? Gdzie ona? Naprawdę wszystko wyginęło?
Szajbel podkurcza i zaciska palce u stóp tak, że aż boli. Nauczyła się tego przez lata w korporacji. Jak nie pokazać, że interlokutor swoją wrodzoną tępotą przypiera cię do muru, w który jesteś gotów przywalić, byle tylko nie patrzeć na przeciwnika. Byle oczy zasnuła czerwona mgła. Byle widok nieskalanej refleksją twarzy już dłużej cię nie męczył. Nie nokautował. A więc zamiast zaciskać ręce w pięści, co od razu zdradziłoby twoje mordercze intencje, zaciskasz z całej siły palce u stóp, podwijając je pod podeszwę. Ćwiczenie trudne do zrealizowania w ciasnych, pijących szpilkach, ale (Szajbel to wie, gdyby nie wiedziała, nie stałaby dziś na czele narodowego koncernu) nie niemożliwe.
– Ano wszystko, mamo, wszystko. Gleba nie taka… tyle razy mówiłam przecież.
Ból płynący od zaciśniętych palców u stóp jest tak dotkliwy, że Szajbel wreszcie zaczyna oddychać głębiej, tak jakby miała za moment wciągnąć nosem potężną krechę. Chwilę rodzącej się w bólu samokontroli przerywa mantra Matki Mszczonowskiej:
– Mogliśmy nawieźć ci ziemi z Mszczonowa. Tyle razy proponowałam to przecież…
Szajbel przygryza sobie czubek języka, żeby nie wybuchnąć, żeby nie wypalić, że Mszczonów to Mszczonów, a Podkowa to miasto ogród i że działka to nie to samo co ogród. I że musiała którejś nocy po przeprowadzce sama to wszystko z ziemi powyrywać i na kompost wypierdolić, a posadzić to, co się sadzi tu, w społeczności mieszkańców miasta ogrodu. Że co? Że niby łatwo to było zrobić? Mszczonów i całe dzieciństwo spędzone nie na zagranicznych wczasach, ale w ogródku działkowym rodziców, a wcześniej dziadków, z korzeniami z siebie wyrwać? „To bolało, mamo. Bolało, jakby mnie ktoś puknął znienacka od tyłu i pomylił dziurki”. Ale nie może im tego powiedzieć, bo w głębi duszy wie, że to by matkę i ojca zabiło. Byłoby jak zdjęcie ze ściany w sypialni rodziców portretu Jana Pawła II i nasikanie mu w twarz.
Więc tak oto kłamie ponownie, szósty rok z rzędu, na ten sam temat, za każdym razem rozpoznając w sobie niewdzięczną sukę, która zaszła tam, gdzie zaszła, tylko dzięki takiemu wyrachowaniu. I kalkulacji. I obserwacji społecznej. Zdolność grania w gry, w które grywa jej otoczenie, była najmocniejszą stroną Szajbel. Znając ich tysiąc, grywała tylko w te, w które grano w danym momencie, w dodatku raz wygrywała, raz pozwalała wygrywać innym. Potrafiła ocenić, kiedy i komu dać wygrać, by zaspokoić próżność korporacyjnych kolegów (koleżanki w tej branży wciąż stanowiły mniejszość) oraz biznesowych partnerów. Na poziomie managementu, nawet poza Polską, nie spotykało się kobiet, te bowiem od dawna wolały podgryzać gałąź, na której zasiadała Szajbel, żądając całkowitego zakazu odwiertów ropy naftowej i rozwoju rafinerii pod etykietą walki o Matkę Ziemię i ochrony środowiska.O kocankach, kokoryczkach i kompostowaniu zmarłych
A Szajbel z Matką Ziemią miała się tak jak i z tą własną, biologiczną. Nie zawdzięczała jej nic prócz życia. Wszystko trzeba było po nich obu poprawiać i kontrolować, bo bez tego pochłonęłyby ją bez reszty. Omotały swoimi pnączami, uwięziły w korzeniach. Szajbel cieszyła się, że potrafiła nie zbudować z nimi żadnej więzi. To było bezpieczne. I racjonalne. Jak można ufać komuś, kto jest nieobliczalny? Kto nie potrafi powstrzymać własnych emocji, kto płacze przy telenowelach, wrzeszczy przez telefon czy – jak Ziemia – nieustannie straszy świat powodziami, pożarami i pandemią? Tępiła zatem na różne sposoby obie matki i spoglądała na nie z wyższością.
To właśnie z powodu owej niemożności zaakceptowania tego, co wymyka się spod kontroli, Szajbel zrzekła się swej przynależności do Ziemi. Nie ufała jej zasobom, twierdziła, że po to są zasoby, by jej wydobywać, a na zarzuty ekologów odpowiadała hardo, cytując swoich kolegów z koncernu, że Ziemia lubi, jak od czasu do czasu ktoś ją mocniej przeleci świdrem i zrobi porządny odwiert, za co była wielokrotnie piętnowana na spotkaniach z dziennikarzami i branżowych konferencjach.
– Nawet jakbyście nawieźli mi ziemi, i tak nie przyjęłyby się tu żadne kocanki i kokoryczki. – Szajbel zbiera się w sobie, żeby powstrzymać zajmujący jej stopy ogień, który za moment podpali wszystko, co stoi na jej drodze, począwszy od mszczonowskich rodziców. – Specjalne filtry powietrza filtrują je w taki sposób, by wyeliminować z Podkowy, przypomnę: Podkowy, czyli miasta ogrodu, wszytko to, co zaprojektowana przez człowieka przyroda może uznać za nieszlachetne, za szkodliwe, za chwast.
Matka Szajbel płacze. Kocanka chwast? Kokoryczka chwast? Mieczyki, „z łacińska” gladiolusami zwane, chwast? Zmieniła się ta jej córka, zmieniła, odkąd przestała przyjeżdżać do nich na działkę i jeść czereśnie z mszczonowskiego ogrodu. Nie taką ją sobie hodowali. Sąsiadka ma rację. Warszawa ją zmieniła. W dziwoląga. W uląga, co się ulągł nie wiadomo z kogo i gdzie, bo przecież nie z nich. I ta Podkowa Obleśna. Najgorsze miejsce na świecie. Nie mchem obrośnięte, ale zepsuciem. Mamoną i amboną. No żeby kościół miał taki ogród! Z papugami, z pawiami? Kto to widział? W dodatku co to za ogród bez floksów? Bez georginii? Wszędzie tylko te gigantyczne sztucznym nawozem pędzone azalie i różaneczniki.
– Jakie filtry, córeczko? Przecież nad nami nic nie ma! Nic nie widać! – odważa się powiedzieć matka, wbrew myślom gniewem podszytym.
– Transparentne, mamo, w kolorze nieba! To, co widzisz nad głową, to nie są prawdziwe chmury, tylko chmury 3D naniesione na siatkę powietrzną cieniutką jak mgła. Może i nieprawdziwe, ale ładniejsze.
– E tam, pierdolisz, dzieciaku – odzywa się ojciec, po tym jak jego córka, prezeska, pierwszy raz wyciągnęła w dyskusji ten, jak mu się wydawało, abstrakcyjny argument.– Jak czegoś nie widać, to tego nie ma. Nie opowiadaj nawet takich bzdur.
Takie postawienie sprawy przez męża dodaje matce Szajbel wiary w siebie i własne wartości.
– A powiedz mi, Anulku, gdzie wy tu umarłych chowacie? Gdzie tu cmentarz?
Szajbel milczy. Wiedziała, że to podchwytliwe, proaktywne pytanie wcześniej czy później padnie, jak co roku. Rozpoczyna się próba sił między nią a rodzicami. Zaraz nastąpi ich kolejny szturm na jej skrupulatnie przez lata urządzane życie.
– I gdzie Bartusia pochowasz, jak już na tym wózku nie będzie dłużej chciał jeździć, tabletek się jakich nałyka, butelką wina popije i będzie po nim?
Faktycznie, w Podkowie trupów nie chowano. Ciała zmarłych przewożono czarnym lincolnem do Warszawy i kremowano w prywatnym krematorium o literackiej nazwie Popiół i Diament. Z popiołu robiono za specjalną opłatą diament i oddawano go najbliższej rodzinie. Taki los czekał pośmiertnie bogatych. Inna rzeczywistość post mortem czekała biednych zamieszkujących peryferie Podkowy, takie jak Owczarnia czy Żółwin. W Kurwidołach i Pizdodupiach – jak nazywano miejscowości przylegające do Podkowy, a pozostające poza orbitą bogów – obowiązywały inne prawa. Prawa ustalone przez bogatszą część miasta ogrodu. Ciała biedoty nie były poddawane kremacji, tylko wrzucane do wielkiego kompostownika na granicy Podkowy z Żółwinem, zaraz za pomnikiem Jezusa Chrystusa. Wbrew temu, co od razu przychodzi człowiekowi na myśl, była to forma immanentnie związana z tutejszym stylem życia, w którym na pierwszym miejscu w hierarchii społecznej stoją ogrody bogaczy. Rozłożonymi umarlakami podsypywano piękne azalie i rododendrony w ogrodach właścicieli uiszczających rok w rok specjalną opłatę. Odkompostową.
Nie było sensu tłumaczyć tej mortalnej, choć z drugiej strony immortalnej, filozofii zacofanym mszczonowskim rodzicom. Toteż podobnie jak w roku poprzednim Szajbel udała, że prowokacja z ich strony w ogóle nie miała miejsca. Zaprowadziła rodziców do pokojów gościnnych na piętrze, prosząc jak zwykle, by nie zdejmowali butów, co jednak musieli uczynić, dbając o dębową podłogę (którą Szajbel i tak regularnie kazała cyklinować), pozwalając im zwiedzić dom raz jeszcze. Wychwycić wszelkie usterki i niedoskonałości.