-
W empik go
Hektor Servadac - ebook
Hektor Servadac - ebook
Wyrusz w niezwykłą kosmiczną podróż z kapitanem Hektorem Servadacem w jednej z najbardziej oryginalnych powieści Juliusza Verne'a! Gdy tajemnicza kometa zahacza o Ziemię, zabierając ze sobą fragment Morza Śródziemnego wraz z jego mieszkańcami, rozpoczyna się fascynująca odyseja przez Układ Słoneczny. Bohaterowie – francuscy oficerowie, hiszpański arystokrata, rosyjscy żołnierze i żydowski kupiec – muszą zjednoczyć siły, by przetrwać na powierzchni komety Gallia w ekstremalnych warunkach kosmicznej podróży. Verne z charakterystyczną dla siebie naukową precyzją i nieokiełznaną wyobraźnią kreśli obraz międzynarodowej społeczności walczącej o przetrwanie, wykorzystując astronomiczne zjawiska i fizykę orbitalną do stworzenia fascynującej przygody. Ta wciągająca powieść łącząca elementy science fiction, awanturniczej przygody i komedii obyczajowej, stanowi doskonały przykład wizjonerstwa autora „20 000 mil podmorskiej żeglugi", który z niezwykłą intuicją przewidział wiele aspektów kosmicznych misji na długo przed początkiem ery podboju kosmosu.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8349-100-4 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hrabia: „Oto moja karta.“ — kapitan: „Oto moja.“
— Nie, kapitanie, nie mam usposobienia ustąpić panu miejsca!
— Ubolewam nad tem, panie hrabio, ale usposobienie pana nie zmieni mojego.
— Czy tak?
— Tak.
— Muszę jednak zrobić panu uwagę, że pod względem daty jestem niezaprzeczenie starszy!
— A ja odpowiem, że w podobnej materyi starszeństwo nie może nadawać żadnego prawa.
— Potrafię zmusić pana do ustąpienia mi, panie kapitanie.
— Nie zdaje mi się, panie hrabio.
— Sądzę, że szpada...
— Ani nawet pistolet...
— Oto moja karta!
— Oto moja!
Po tych słowach, które sypały się jak ciosy przy fechtunku, dwie karty wizytowe zostały wymienione między dwoma przeciwnikami.
Na jednej było wypisane:
HEKTOR SERVADAC.
_kapitan sztabu głównego._
Mostaganem.
Na drugiej:
HRABIA WASILI TIMASZEW.
Na pokładzie galioty Dobryna.
W chwili rozstawania się zapytał hrabia:
— Gdzie moi świadkowie znajdą świadków pana?
— Dziś o godzinie drugiej, jeżeli pan życzy sobie — odrzekł Hektor Servadac — w sztabie głównym.
— W Mostaganem?
— W Mostaganem.
To wyrzekłszy, kapitan Servadac i hrabia Timaszew, grzecznie się sobie ukłonili.
Ale w chwili gdy mieli już rozstać się, hrabia zrobił jeszcze jedną uwagę.
— Kapitanie — powiedział — sądzę że wypada zachować w tajemnicy prawdziwą przyczynę naszego pojedynku.
— I ja jestem tego zdania — odrzekł kapitan.
— Żadne nazwisko nie będzie wymienione.
— Żadne.
— W takim razie powód?
— Powód. Spór muzyczny, jeżeli pan chcesz.
— Doskonale — odrzekł hrabia — Ja trzymałem za Wagnerem — co w samej rzeczy leży w mojem przekonaniu.
— A ja za Rossinim — znowu leży w mojem — odrzekł uśmiechając się kapitan Servadac.
Potem hrabia i oficer sztabu głównego, raz jeszcze ukłoniwszy się sobie, rozeszli się ostatecznie.
Ta scena wyzwania odbyła się koło południa, na krańcu małego przylądka algierskiego wybrzeża między Tenez a Mostaganem, w odległości około trzech kilometrów od ujścia Chelifu. Przylądek ten wznosi się nad wodą na jakie dwadzieścia metrów, a błękitne wody morza Śródziemnego omywają jego stopy i skały nadbrzeżne, poczerwieniałe od niedokwasu żelaza. Było to 31 grudnia. Słońce, zwykle ukośnemi swemi promieniami złocące wszystkie wyniosłości wybrzeża, w tej chwili osłonięte było gęstą zasłoną chmur. Oprócz tego mgła zalegała morze i ląd. Mgła ta, z niewyjaśnionych powodów osłaniająca kulę ziemską od dwóch przeszło miesięcy, utrudniała komunikacyę między rozmaitemi miejscowościami. Ale na to nie było rady.
Hrabia Wasili Timaszew, rozstawszy się z oficerem sztabu głównego, poszedł ku łodzi o czterech wioślarzach, czekającej na niego w małej zatoce przy brzegu. Jak tylko usiadł w niej, lekki statek odbił od brzegu, zmierzając ku galiocie, która ze zwiniętymi żaglami czekała w odległości kilku węzłów.
Co do kapitana Servadac, ten skinieniem przywołał żołnierza, stojącego o dwadzieścia kroków. Żołnierz, trzymający pysznego arabskiego rumaka, przybliżył się, nie wyrzekłszy ani słowa. Kapitan Servadac zręcznie wskoczył na siodło i zwrócił się ku Mostaganem, wraz z ordynansem, jadącym za nim na koniu nie mniej bystrym.
Było pół do pierwszej, gdy dwaj jezdcy przejechali Chelif po moście niedawno zbudowanym. Uderzyło trzy kwandranse na drugą w chwili, gdy konie ich, białą pianą pokryte, wpadły w bramę Mascara, jedną z pięciu wejść do opasanego murem miasta.
W owym roku Mostaganem liczył około piętnastu tysięcy mieszkańców, w tej liczbie trzy tysiące Francuzów. Zawsze była to jeszcze stolica wojskowej poddywizyi. Wyrabiały się tam jeszcze smaczne ciasta, cenne tkaniny, wyszywane płachty i przedmioty z wyciskanej skóry. Ztamtąd wywoziło się do Francyi zboże, bawełna, wełna, bydło, figi, rodzynki. Ale w owej epoce napróżno szukałby kto śladów dawnej przystani, w której niegdyś statki nie mogły utrzymać się przy wietrze zachodnim, lub północno-zachodnim. Mostaganem posiadał obecnie port dobrze osłonięty, pozwalający korzystać ze wszystkich bogatych produktów Miny i Chelifu górnego.
Dzięki właśnie owemu bezpiecznemu schronieniu galiota, Dobryna zamierzyła przezimować w tem miejscu, gdzie brzegi same nie przedstawiają żadnej osłony. Tam też od dwóch miesięcy widzieć można było powiewającą jej banderę, a na wielkim maszcie chorągiewkę francuskiego yacht-klubu z literami M. C. W. T.
Jak tylko wjechali w obręb miasta, kapitan Servadac zwrócił ku dzielnicy wojskowej Matmore. Tam wkrótce spotkał batalionowego dowódcę 2go pułku strzelców i kapitana 8go pułku artyleryi, — dwóch kolegów, na których mógł liczyć.
Oficerowie ci z powagą wysłuchali żądania Hektora Servadac, by służyć mu za sekundantów w przyszłej rozprawie, ale nie mogli nie uśmiechnąć się lekko, gdy przytoczył im jako powód spotkania prosty spór muzykalny z hrabią Timaszewem.
— Może to da się ułożyć? zauważył oficer od strzelców.
— Nie trzeba nawet próbować, odrzekł Hektor Servadac.
— Jakie niewinne ustępstwa ... dorzucił kapitan artyleryi.
— Żadne ustępstwo nie jest możebnem między Wagnerem a Rossinim, odpowiedział z powagą oficer głównego sztabu. Albo jeden, albo drugi. Zresztą Rossini jest obrażony w tej sprawie. Ten szalony Wagner popisał o nim niedorzeczności; chcę pomścić się za Rossiniego.
— Zresztą, rzekł oficer od strzelców, pchnięcie szpadą nie zawsze bywa śmiertelne.
— Zwłaszcza jeżeli kto jest tak mocno zdecydowany jak ja, do nie otrzymania go, od rzekł kapitan Servadac.
Po tej odpowiedzi nie pozostawało dwom oficerom jak tylko udać się do sztabu głównego, gdzie punkt o drugiej mieli spotkać świadków hrabiego.
Niech nam tu wolno będzie dodać, że ani dowódca strzelców, ani kapitan artyleryj wcale nie byli wprowadzeni w błąd słowami swego kolegi jaki był istotny powód tego, że uciekał się on do broni? Być może, iż domyślali się, ale nie mogli nic lepszego zrobić, jak tylko przyjąć pretekst, który podobało się kapitanowi Servadac podać im.
We dwie godziny potem powrócili, porozumiawszy się z sekundantami hrabiego i ułożywszy warunki pojedynku. Hrabia Timaszew zgodził się na szpady.
Dwaj przeciwnicy mieli spotkać się nazajutrz,1go stycznia, o godzinie dziewiątej rano na wybrzeżu o trzy kilometry od ujścia Chelifu.
— A więc do jutra, godzina dziewiąta! rzekł oficer od strzelców.
— Najpunktualniej! odpowiedział Hektor Servadac.
Następnie dwaj oficerowie szczerze uścisnęli rękę przyjaciela i powrócili do kawiarni Zulma grać w pikietę.
Kapitan Servadac bezzwłocznie opuścił miasto.
Od kilkunastu dni Hektor Servadac nie mieszkał już w lokalu swoim przy Placu Broni. Mając poleconą sobie robotę topograficzną, osiedlił się w gurbi na wybrzeżu Mostaganem, w odległości ośmiu kilometrów od Chelifu, a jedynym jego towarzyszem był ordynans. Nie bardzo to było wesoło i kto inny na miejscu kapitana głównego sztabu, poczytałby wygnanie swoje na to niemiłe stanowisko za pokutę.
Poszedł tedy drogą ku gurbi, dobierając rymy i usiłując dopasować wyrazy jedne do drugich w formie nieco zastarzałej tak zwanego ronda. Owo zamierzone rondo — nie ma co ukrywać — było wystosowane do pewnej młodej wdowy, którą miał nadzieję poślubić; starał się zaś dowieść w niem, że kto ma szczęście kochania osoby tak zasługującej na wszelki szacunek, ten powinien kochać „najprościej w świecie.“ Zresztą czy aforyzm ten był prawdziwy, czy nie, to najmniej obchodziło kapitana Servadac, który rymował poniekąd byle rymować.
— Tak, tak! pomrukiwał, podczas gdy ordynans kłusował w milczeniu obok niego, rondo, dobrze obmyślane, zawsze sprawia efekt! Na algierskiem wybrzeżu ronda są rzadkością; trzeba więc spodziewać się, że moje będzie najlepiej przyjęte!
I poeta — kapitan tak zaczął:
Jeśli się prawdziwie kocha,
To jak najprościej...
Tak jest! najprościej, to jest uczciwie i w widokach małżeństwa, to pewnik!... Do licha! to nie rymuje! Niedogodne to rymy na „ocha.“ Dziwny miałem pomysł wstawiania ich do ronda! Hej Ben-Zuf!
Tak się nazywał ordynans kapitana.
— Jestem panie kapitanie, odrzekł Ben-Zuf.
— Czyś pisał kiedy wiersze?
— Nie, panie kapitanie, ale widziałem jak się to robi.
— Któż to robił?
— Asystent w budzie kobiety jasnowidzącej, pewnego wieczora podczas zabawy na Montmartre.
I zapamiętałeś te wiersze asystenta?
— A oto one panie kapitanie:
Wejdźcie! tu uroku szczyt!
A wyjdziecie zachwyceni;
Poznacie miłości spryt
Która ziemię w raj zamieni!
— Do licha! ależ to szkaradne, te twoje wiersze!
— Bo nie obwinięte dokoła cukierka, panie kapitanie! Gdyby nie to, byłyby warte tyle co każde inne.
Milcz, Ben-Zuf! zawołał Hektor Servadac. Milcz! mam nakoniec trzeci i czwarty rym!
Jeśli się poprawdzie kocha,
To jak najprościej...
Przysięgom ufaj trocha,
A bardzo miłości.
Ale wszystkie poetyczne usiłowania kapitana Servadac nie mogły doprowadzić go dalej, i gdy o godzinie szóstej powrócił do gurbi, miał tylko ten czterowiersz gotowy.ROZDZIAŁ II.
W którem podaje się fizyczna i moralna fotografia kapitana Servadac i jego ordynansa Ben-Zuf.
Owego roku i pod tą datą, można było czytać w spisach stanu służby ministerstwa wojny:
„Servadac (Hektor) urodzony 19 lipca 18... r. w Saint-Trélody, w kantonie i okręgu Lespare w departamencie Girondy.
Majątek: Tysiąc dwieście franków renty.
Czas trwania służby: 14 lat, 3 miesiące, 5 dni.
Szczegóły służby i kampanii: Szkoła St. Cyr. 2 lata. Szkoła aplikacyi: 2 lata. W pułku 87 liniowym: 2 lata. W pułku 3im strzelców: 2 lata. Algier 7 lat. Kampania w Sudanie. Kampania w Japonii.
Stanowisko: kapitan sztabu głównego w Mostaganem.
Dekoracye: kawaler legii honorowej od dnia 13 marca 18... r.
Hektor Servadac miał trzydzieści lat. Sierota, bez rodziny, prawie bez majątku, nie żądny sławy, ani pieniędzy, cokolwiek szalona pałka, pełen zdrowego naturalnego rozsądku, zawsze gotów do ataku i obrony, serca szlachetnego, odwagi wypróbowanej, widocznie protegowany przez bóstwo bitew, któremu nie szczędził kłopotów, nie uparty jak na dziecko, które w ciągu dwudziestu miesięcy karmiła dorodna wieśniaczka z Medoc, prawdziwy potomek tych bohaterów, którzy kwitnęli w czasach rycerskich — takim był pod względem moralnym kapitan Servadac, jeden z tych miłych ludzi, których natura zdaje się przeznaczać do rzeczy nadzwyczajnych i których opiekunkami w kolebce jeszcze były boginie przygód i powodzenia.
Pod względem fizycznym Hektor Servadac był bardzo miłym oficerem: pięć stóp sześć cali, wysmukły, zgrabny, włosy czarne kędzierzawe z natury, wąs pięknie podkręcony, oczy szafirowe, spojrzenie otwarte, słowem stworzony na to by się podobać i można powiedzieć podobający się, chociaż nie mający takiej miny by się tego domyślał.
Przyznać trzeba, że kapitan Servadac — co zresztą sam on chętnie przyznawał — nie był nad miarę uczonym. „My nie świętujemy“ zwykli mówić oficerowie artyleryi, chcąc tem wyrazić, że nie narzekają nigdy na robotę. Hektor Servadac chętnie „świętował“ będąc z natury o tyle próżniakiem, o ile lichym poetą; ale przy łatwości obejmowania wszystkiego i przyswajania sobie, zdołał wyjść ze szkoły z dobrym stopniem i wstąpić do głównego sztabu. Zresztą dobrze rysował i doskonale jeździł konno. Stan służby jego wskazywał, że kilkakrotnie był wymieniany w rozkazie dziennym i z wszelką słusznością.
Przytaczano o nim rys następny:
Pewnego dnia prowadził przykopem kompanię strzelców pieszych. W pewnem miejscu grzbiet wału ochronnego, podziurawiony pociskami, osunął się i niemiał już dostatecznej wysokości dla osłaniania żołnierzy od świszczących granatów. Ci zawahali się. Natenczas kapitan Servadac wszedł na wał, potem położywszy się w wyłomie, który ciało jego całkiem zapełniało, powiedział:
— Teraz przechodźcie.
I kompania przeszła wśród gradu kul, z których żadna niedosięgła oficera sztabu głównego.
Od czasu wyjścia ze szkoły aplikacyjnej, z wyjątkiem dwóch kampanii (Sudan i Japonia), Hektor Servadac ciągle był przykomenderowany w Algierze. W obecnej chwili pełnił obowiązki oficera sztabu głównego w poddywizyi Mostaganem. Mając sobie specyalnie powierzone roboty topograficzne w miejscowości między Tenez a ujściem Chelifu, mieszkał w gurbi, zaledwie go osłaniającej. Ale nie był człowiekiem, któregoby to niepokoiło. Lubił żyć na otwartem powietrzu, z całym zapasem swobody, jaką tylko oficer posiadać może. To krocząc piechotą po piaskach nadbrzeżnych, to konno przebiegając miejscowość, nie przyspieszał on nad miarę pracy, którą mu powierzono.
Życie takie, na pół niezależne, podobało się mu. Zresztą zajęcia jego nie pochłaniały mu do takiego stopnia czasu, by dwa, trzy razy na tydzień nie wsiadł na kolej żelazną i nie figurował czy to na przyjęciu u generała w Oranie, czy na zabawach u gubernatora w Algierze.
Podczas jednej właśnie z takich zabaw ukazała mu się pani L..., dla której przeznaczone było owo sławne rondo, którego tylko pierwsze cztery wiersze zrodziły się. Była to wdowa po pułkowniku, kobieta młoda, bardzo piękna, nader skromna, nawet nieco wyniosła, nie zwracająca, albo nie chcąca zwracać uwagi na nadskakiwania, których była przedmiotem. To też kapitan Servadac nie ośmielał się jeszcze oświadczać. Wiedział że ma rywalów, a między innymi, jak widzieliśmy, hrabiego Timaszewa. Ta to właśnie rywalizacya podała w rękę broń obu przeciwnikom, gdy tymczasem wdowa bynajmniej tego nie podejrzywała. Zresztą, jak wiadomo, nazwisko jej, przez wszystkich szanowane, nie było nawet wymienione.
Z kapitanem Hektorem Servadac mieszkał w gurbi ordynans jego Ben-Zuf.
Ten Ben-Zuf duszą i ciałem oddany był oficerowi, którego miał honor „czyścić“. Między obowiązkami adjutanta generał-gubernatora Algieru a ordynansa kapitana Servadac Ben-Zuf nie wahałby się ani chwili. Ale jeżeli nie miał żadnej ambicyi osobistej w tem, co go samego dotyczyło, inaczej rzecz się miała z jego oficerem i co rana rozpatrywał, czy w nocy nie wyrosło cokolwiek szpinaku na lewem ramieniu munduru kapitana sztabu głównego.
Owo nazwisko Ben-Zuf pozwoliłoby przypuszczać, że dzielny żołnierz był algierskim krajowcem. Bynajmniej. Było to tylko przezwisko. A teraz, dlaczego tego ordynansa nazywano Zuf, kiedy miał imię Wawrzyniec? dlaczego Ben, kiedy był z Paryża, a nawet z Montmatre? Jestto jedna z tych anomalii, których najuczeńsi etymologowie wyjaśnić nie zdołają.
Owoż Ben-Zuf nie tylko był z Montmartre, ale i urodził się na wzgórzu tego nazwiska: ujrzawszy światło dzienne między wieżą Solferino a młynem Galette. Owóż kto ma szczęście urodzić się w warunkach tak wyjątkowych, ten naturalnie uczuwa dla swego wzgórza rodzinnego uwielbienie bez zastrzeżeń i nie widzi nic wspanialszego pod słońcem. To też w oczach ordynansa jedno tylko Montmartre było górą na seryo w całym świecie, a dzielnicę tego nazwiska poczytywał on za skład wszystkich cudów kuli ziemskiej. Ben-Zuf podróżował. Powiadał on, że nie widział nigdy w żadnym kraju góry takiej jak Montmartre; widział może większe, ale nie zawodnie mniej urozmaicone. Bo czyż w samej rzeczy nie ma Montmartre kościoła, który wart tyle co katedra w Burgos, kamieniołomów, nie ustępujących bynajmniej kamieniołomom Penteliku, wodozbioru, którego pozazdrościłoby morze Śródziemne, młyna, który nie poprzestając na mieleniu mąki pospolitej, wyrabia jeszcze sławne placki, wieży Solferino, trzymającej się prościej, aniżeli wieża w Pizie, szczątków lasu, który był najdoskonalej dziewiczym przed inwazyą Celtów, i nakoniec góry, prawdziwej góry, której tylko zazdrośnicy ośmielili się nadać upokarzającą nazwę „pagórka?“ Prędzej porąbanoby Ben-Zufa w kawałki, aniżeliby zniewolono do wyznania, że góra ta nie miała pięciu tysięcy metrów wysokości.
Gdzież można spotkać na całym świecie tyle cudów, zebranych w jednym punkcie?
— Nigdzie! odpowiadał Ben-Zuf każdemu, kto usiłował utrzymywać, że zdanie jego było trochę przesadne.
Zresztą była to manja niewinna! W każdym razie Ben-Zuf miał jedno tylko życzenie: powrócić na Montmartre do swego wzgórza i zakończyć żywot tam gdzie zaczął — rozumie się ze swoim kapitanem. To też Hektor Servadac miał ciągle uszy nabite niezrównanemi pięknościami nagromadzonemi w XVIlI okręgu Paryża i począł uczuwać wstręt do nich.
Jednak Ben-Zuf nie tracił nadziei, że nawróci swego kapitana — postanowiwszy zresztą nigdy go nie opuszczać. Czas służby jego skończył się. Już nawet miał dwie kapitulacye i miał wystąpić z wojska w dwudziestym ósmym roku, prostym strzelcem konnym pierwszej klasy 8go pułku, gdy podniesiony został do godności ordynansa Hektora Servadac. Odbył kampanię ze swoim oficerem. Bił się przy jego boku w wielu potyczkach i nawet tak odważnie, iż przedstawiony był do krzyża; ale go nie przyjął, ażeby pozostać ordynansem swego kapitana. Jeżeli Hektor Servadac uratował Ben-Zufowi życie w Japonii, to Ben Zuf odwdzięczył mu tem samem w Sudanie. Są to rzeczy, o których się nie zapomina.
Koniec końcem, oto dla czego Ben-Zuf oddawał na usługi kapitana głównego sztabu dwie ręce „na twardo zahartowane“, jak się wyrażają w języku metalurgicznym: zdrowie żelazne, oswojone ze wszystkimi klimatami, krzepkość fizyczną, która dałaby mu prawo nazywania się „przedmurzem Mont-martre“ i nakoniec serce i poświęcenie na wszystko gotowe.
Dodać trzeba, że jeżeli Ben-Zuf nie był „poetą“, tak jak jego kapitan, to mógł uchodzić przynajmniej za żywą encyklopedyę dowcipów i kalamburów żołnierskich. Pod tym względem mógł pouczyć niejednego, a bystra pamięć tuzinami poddawała mu koncepta.
Kapitan Servadac znał się na wartości tego człowieka. Przepuszczał mu wiele wybryków, które zresztą niczem nie naruszony dobry humor ordynansa czynił znośnymi, a przy sposobności umiał mu powiedzieć coś takiego, co jeszcze bardziej zespolało służącego z panem.
Razu pewnego, naprzykład, gdy Ben-Zuf, dosiadłszy swego fantastycznego konika, kłusował „moralnie“ po XVIII. okręgu, kapitan powiedział mu:
— Wiesz, Ben-Zuf, że jedno z drugiem gdyby wzgórze Mont-martre było tylko o cztery tysiące siedmset pięć metrów wyższe, to byłoby tak wysokie jak Mont Blanc!
Przy tej uwadze oczy Ben-Zufa mignęły jak błyskawice i od tej chwili jego wzgórze i jego kapitan zespoliły mu się w sercu.ROZDZIAŁ III.
W którym zobaczymy jak praktyczne natchnienie kapitana Servadac przerwane jest niespodzianem wstrząśnieniem.
Gurbi jest to nic więcej jak drewniana buda, pokryta słomą, którą krajowcy nazywają „driss“.
Jestto cokolwiek więcej jak namiot koczowniczych Arabów, ale nierównie mniej, aniżeli pomieszkanie zbudowane z kamieni, lub cegły.
Gurbi zamieszkałe przez kapitana Servadac było właściwie nie więcej jak szałasem i nie wystarczyłoby na potrzeby swych gości, gdyby nie przylegało do dawniejszego posterunku, zbudowanego z kamienia, gdzie mieścił się Ben-Zuf i dwa konie. Posterunek ten był przedtem zajęty przez oddział inżynierów, i zawierał pewną ilość narzędzi takich, jak łopaty, kilofy, tyki i t. d.
Wprawdzie komfort pozostawiał tu wiele do życzenia, ale był to obóz tymczasowy. Zresztą ani kapitan, ani jego ordynans nie przebierali w pożywieniu i lokalu.
— Cokolwiek filozofii i dobry żołądek, powtarzał Hektor Servadac, a dobrze będzie wszędzie.
Owoż filozofia, to jak kieszonkowa moneta u Gaskończyka, ma on ją zawsze w swym worku, a co do żołądka, to wszystka woda Garonny mogła przepłynąć przez niego nie zaspokoiwszy ani na chwilę.
Co do Ben-Zufa, to przypuściwszy przesiedlanie się dusz, musiał on być strusiem za poprzedniego istnienia; zachował bowiem jego fenomenalne wnętrzności o potężnym soku gastrycznym, który trawi krzemienie jak mięso kurcząt.
Należy zauważyć, że gospodarze w gurbi zaopatrzeni byli w żywność na miesiąc, że w cysternie mieli wodę do picia w obfitości, że furaż zapełniał strych stajni i że oprócz tego część płaszczyzny między Tenez i Mostaganem, szczególnie urodzajna, może współzawodniczyć z bogatemi polami Mitydży. Zwierzyna nie była tam rzadką; oficerowi zaś sztabu głównego nie jest wzbronione mieć z sobą strzelbę myśliwską podczas wycieczek, jeżeli tylko nie zapomniał mierniczych swoich przyborów.
Kapitan Servadac, powróciwszy do gurbi, zjadł obiad z apetytem wielce zaostrzonym przejażdżką. Ben-Zuf umiał bardzo dobrze gotować. Z nim nie było co obawiać się mdłych preparatów. Solił on, pieprzył i dolewał octu po militarnemu. Ale, jak powiedziano, miał do czynienia z dwoma żołądkami, nie dbającymi o największe zaostrzenie przyprawy i niedostępnymi dla gastralgii.
Po obiedzie, podczas gdy ordynans skrzętnie chował resztki jadła w tem, co nazywał swoją „szafą żołądkową,“ kapitan Servadac wyszedł z gurbi na wybrzeże z cygarem.
Noc poczynała zapadać. Słońce znikło przeszło od godziny po za gęstemi chmurami, za horyzontem, który równina przecinała po za Chelifem. Niebo przedstawiało wówczas widok szczególny, na któryby nie bez pewnego zdziwienia spoglądał każden spostrzegacz fenomenów kosmicznych. W samej rzeczy od północy, pomimo że ciemność była już dość głęboka, by ograniczyć doniosłość wzroku na promień półkilometrowy, pewien rodzaj czerwonawego światła zabarwiał wyższe pokłady mgły w atmosferze. Nie było widać ani wycięć regularnych ani promieniowania światła od jakiegokolwiek jaśniejącego punktu. Nic zatem nie zapowiadało ukazania się jakiej zorzy północnej, której świetność zresztą rozpościerała się tylko na przestrzeniach nieba wzniesionych na wyższą szerokość. Trudno by zatem było meteorologiście powiedzieć jakiemu fenomenowi zawdzięczać należy tę pyszną iluminacyę ostatniej nocy roku.
Ale kapitan Servadac nie był meteorologiem. Od wyjścia ze szkół, można powiedzieć, iż nigdy nie wtykał nosa w _kurs kosmografii_. Zresztą tego wieczora czuł się mało usposobionym do obserwowania sfery niebieskiej. Przechadzał się, palił cygaro. Czy myślał o tem spotkaniu, które na drugi dzień rano miało go postawić oko w oko z hrabią Timaszewem? W każdym razie jeżeli myśl ta przelatywała mu czasami przez głowę, to nie oburzała go więcej, aniżeli wypadało na hrabiego. Przyznać trzeba, że dwaj przeciwnicy nie czuli ku sobie nienawiści, chociaż byli rywalami. Chodziło poprostu o wyrównanie sytuacyi, w której jeden z nich był zanadto. To też Hektor Servadac poczytywał hrabiego Timaszewa za człowieka bardzo porządnego, a hrabia ze swojej strony miał wielki szacunek dla oficera.
O godzinie ósmej wieczorem kapitan Servadac wszedł do jedynego pokoju w gurbi, gdzie znajdowało się jego łóżko, niewielki stolik do rysunku i kilka pak, służących za szafy. Kuchenną czynność wykonywał ordynans nie w gurbi, ale w sąsiednim posterunku i tam też sypiał na ławie, jak się wyrażał, z „rdzennego dębu“. Nie przeszkadzało mu to jednak spać dwanaście godzin z rzędu. Pod tym względem niewieluby ustąpił.
Kapitan Servadac, nie bardzo sennością naglony, usiadł przy stole, na którym porozkładane były rozmaite instrumenta. Machinalnie wziął w rękę ołówek czerwony i szafirowy, a w drugą cyrkiel. Potem na kalkowym papierze począł kreślić linie kolorowe i nierówne, w niczem nie przypominające surowego rysunku topograficznego.
Przez ten czas Ben-Zuf, który nie otrzymał jeszcze rozkazu by szedł spać, wyciągnąwszy się w jednym kącie, próbował drzemać, co niełatwem było z powodu szczególnej niespokojności kapitana.
Bo też nie oficer sztabu głównego, ale gaskoński poeta, siedział przy roboczym stole. Tak jest! Hektor Servadac wysilał się w najlepsze! Zawziął się on na owo rondo, wzywając natchnienia, które okrutnie prosić się kazało. Czy machał cyrklem by nadać swym wierszom miarę ściśle matematyczną? Czy kolorowego ołówka używał dla tego by bardziej urozmaicać buntownicze rymy? Tak możnaby przypuszczać. W każdym razie robota była mozolna.
— Eh, do licha! —zawołał — dlaczego wybrałem tę formę czterowierszową, która zmusza do ściągania rymów jak żołnierzy uciekających podczas bitwy? Ale do wszystkich szatanów! będę walczył! nie będzie powiedziano, że oficer francuski cofnął się przed rymami. Utwór wierszowany, to jak batalion! Pierwsza kompania już wystąpiła!... Chciałem powiedzieć pierwszy czterowiersz — naprzód inne!
Rymy tak naciskane, stawiły się nakoniec do apelu, bo następujące czerwone i niebieskie wiersze wydłużały się na papierze:
Słów ułożonych w wykwintne zdania
Czyliż potrzeba:
— Co tam u licha mruczy mój kapitan? — zapytał sam siebie Ben-Zuf, wijąc się w kącie. — Już godzinę kręci się jak kaczka w przeręblu.
Hektor Servadac szybkiemi krokami wymierzał gurbi w całym zapale poetycznego natchnienia:
I czy naprawdę droga gadania
Wiedzie do nieba?
— Niezawodnie komponuje wiersze ! — powiedział znowu sam do siebie Ben-Zuf, wyciągając się w kącie. — A to hałaśliwe rzemiosło! Zasnąć nie można!
I głucho mruknął.
— Co ci jest, Ben-Zuf? — zapytał kapitan.
— Nic, panie kapitanie. Coś mi się przyśniło.
— Niech cię licho porwie!
— Choćby zaraz —mruknął BenZuf, — byle to licho nie robiło wierszy.
— Niedźwiedź ten popsuł mi natchnienie? — zawołał kapitan Servadac. — Ben-Zuf!
— Jestem panie kapitanie! — odrzekł ordynans, — wstając i podnosząc jednę rękę do czoła, a drugą wyciągając wzdłuż spodni.
— Nie ruszaj się, Ben-Zuf nie ruszaj się! Mam przynajmniej zakończenie ronda!
I natchniony Hektor Servadac wygłosił z poetycznym ruchem:
Zawierz mojej czułości!
ci przysięgam
Być ci wiernym w miłości
Ażeby...
Zaledwie ostatni ten wyraz został wymówiony, gdy kapitan i Ben-Zuf rzuceni zostali twarzami o ziemię z niesłychaną gwałtownością.