Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Hrabia Monte Christo. Elegancka edycja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hrabia Monte Christo. Elegancka edycja - ebook

„Hrabia Monte Christo” to wciąż niedościgniony pierwowzór opowieści o niezwykłej intrydze, sile zemsty, potędze przyjaźni i triumfie człowieka w walce o honor.

Dzieje losów oficera marynarki, Edmunda Dantesa, poznajemy w momencie wpłynięcia do Marsylii trójmasztowca „Faraon”, na którym objął on, po śmierci dowódcy, stanowisko kapitana. Wydaje się, że przed młodym człowiekiem otwiera się teraz pasmo sukcesów, zwłaszcza że czeka też na niego ukochana Mercedes, z którą wkrótce ma wziąć ślub. Niestety, tuż przed swoją śmiercią dowódca poprosił Edmunda, by ten dostarczył do Paryża pewne dokumenty, które podczas rejsu zostały zabrane z wyspy Elby, na której uwięziony został Napoleon Bonaparte...

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-131-7
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. POWRÓT DO MARSYLII

Był dwu­dzie­sty czwarty lutego 1815 roku, gdy straż­nik dał z wieży Notre Dame de la Garde sygnał, zapo­wia­da­jąc przy­by­cie trój­masz­towca „Faraon”, powra­ca­ją­cego ze Smyrny przez Triest i Neapol.

Jak to zazwy­czaj bywa w takich razach, z portu natych­miast wyru­szył pilot i opły­nąw­szy zamek If, przy­bił do burty statku pomię­dzy przy­ląd­kiem Mor­gion i wyspą Rion. I jak to się znów z reguły dzieje, tak i tego dnia wały twier­dzy Świę­tego Jana zaro­iły się od gapiów; przy­by­cie bowiem statku jest w Mar­sy­lii zawsze wiel­kim wyda­rze­niem, a co dopiero takiego statku jak „Faraon” – zbu­do­wa­nego, ota­klo­wa­nego i zała­do­wa­nego w stocz­niach sta­ro­żyt­nej Focei, a nade wszystko nale­żą­cego do jed­nego z miej­sco­wych arma­to­rów.

A sta­tek zbli­żał się tym­cza­sem; prze­był już szczę­śli­wie cie­śninę pomię­dzy wyspami Cala­sa­re­igne i Jaros, powstałą na sku­tek wstrzą­sów wul­ka­nicz­nych, minął Pomègue, i choć posu­wał się pod roz­pię­tymi mar­slami, kliw­rem i beza­nem, szedł tak wolno i tak posępny nastrój wokół roz­ta­czał, że nie­któ­rzy wśród widzów, wie­dzeni samym prze­czu­ciem, zasta­na­wiali się, co za nie­szczę­ście mogło ów sta­tek dotknąć. Mimo to ludzie rozu­mie­jący się na nawi­ga­cji twier­dzili, że jeśli się coś złego przy­tra­fiło, to pew­nie nie stat­kowi. Bo cho­ciaż pły­nął wolno, ale w naj­lep­szym porządku, jak sta­tek pod zna­ko­mi­tym dowódz­twem. Kotwica była przy­go­to­wana, zlu­zo­wano wanty buksz­prytu, a obok pilota, który był gotów, aby wpro­wa­dzić żaglo­wiec w wąskie gar­dło mar­syl­skiego portu, stał młody czło­wiek, o ener­gicz­nym zacho­wa­niu i bystrym spoj­rze­niu; bacz­nie czu­wał nad każ­dym ruchem statku i powta­rzał każdy roz­kaz pilota.

Wśród tłumu widzów, na twa­rzach któ­rych malo­wał się ów nie­okre­ślony nie­po­kój, jeden czło­wiek szcze­gól­nie zda­wał się nie­po­koić i nie­cier­pli­wić; nie mogąc się docze­kać przy­by­cia statku do portu, wsko­czył prędko do małej łódki i kazał pły­nąć naprze­ciw „Fara­ona”; przy­bił doń na wyso­ko­ści zatoczki Réserve.

Na widok owego czło­wieka młody mary­narz opu­ścił swoje sta­no­wi­sko przy pilo­cie i z kape­lu­szem w ręku przy­stą­pił do burty statku.

Był to mło­dzie­niec liczący zale­d­wie osiem­na­ście do dwu­dzie­stu lat, słusz­nego wzro­stu, smu­kły, kru­czo­włosy, o pięk­nych czar­nych oczach. W całej jego postaci malo­wały się spo­kój i ener­gia, wła­ściwa ludziom, któ­rzy od dzie­ciń­stwa przy­wy­kli wal­czyć z nie­bez­pie­czeń­stwami.

– Ach! To pan, panie Edmun­dzie! – wykrzyk­nął męż­czy­zna z łódki. – Cóż się stało? Skąd ten smu­tek, który panuje na pokła­dzie?

– Nie­szczę­ście, wiel­kie nie­szczę­ście na nas spa­dło, panie Mor­rel – odrzekł mło­dzie­niec. – Nie­szczę­ście, które srogo mnie dotknęło. Tuż pod Civi­ta­vec­chia stra­ci­li­śmy naszego zacnego kapi­tana Leclère'a.

– A ładu­nek? – zawo­łał nie­spo­koj­nie wła­ści­ciel okrętu.

– Nie­tknięty, przy­wieź­li­śmy go w naj­lep­szym porządku; sądzę, że jeśli o to idzie, będziesz pan zupeł­nie kon­tent. Ale biedny kapi­tan Leclère…

– Cóż mu się stało? – spy­tał wła­ści­ciel tonem wyraź­nie spo­koj­niej­szym. – Cóż się stało zacnemu kapi­ta­nowi?

– Nie żyje.

– Czyżby uto­nął?

– O nie, panie Mor­rel, umarł na zapa­le­nie mózgu wśród naj­okrop­niej­szych cier­pień.

Po czym Edmund zwró­cił się do swo­ich ludzi:

– Hej! – zawo­łał. – Wszy­scy na sta­no­wi­ska, rzu­camy kotwicę!

Załoga speł­niła roz­kaz i ośmiu czy dzie­wię­ciu mary­na­rzy, któ­rzy się na nią skła­dali, rzu­ciło się w mgnie­niu oka do szo­tów, bra­sów, fałów, want i szta­gów.

Młody mary­narz, rzu­ciw­szy okiem na począ­tek manewru i prze­ko­naw­szy się, że roz­kazy są nale­ży­cie speł­niane, powró­cił do pana Mor­rela.

– Jakże doszło do tego nie­szczę­ścia? – spy­tał arma­tor, nawią­zu­jąc do prze­rwa­nego wątku roz­mowy.

– Ach, mój Boże, ni­gdy byśmy się nie spo­dzie­wali. Po dłu­giej roz­mo­wie z komen­dan­tem portu w Neapolu kapi­tan Leclère opu­ścił mia­sto bar­dzo wzru­szony: nie minęła doba, a dostał nad­zwy­czaj moc­nej gorączki i w trzy dni póź­niej już umie­rał… Wypra­wi­li­śmy mu pogrzeb jak należy; przy­wią­za­li­śmy mu do stóp i do głowy dwu­dzie­sto­sze­ścio­fun­towe kule i spo­czywa teraz owi­nięty w hamak nie­da­leko wyspy El Giglio. Wdo­wie po nim wie­ziemy jego Krzyż Legii Hono­ro­wej i szpadę. Smutne to – cią­gnął mło­dzie­niec z melan­cho­lij­nym uśmie­chem – wal­czyć z Angli­kami lat dzie­sięć, żeby potem umrzeć taką śmier­cią, jak lada kto umiera – we wła­snym łóżku.

– Cóż chcesz, do dia­bła, drogi panie Edmun­dzie – odpo­wie­dział arma­tor, który wyglą­dał na nie­mal zupeł­nie pocie­szo­nego po tej stra­cie. – Wszy­scy jeste­śmy śmier­telni, a trzeba prze­cież, żeby sta­rzy ustę­po­wali miej­sca mło­dym, ina­czej trudno byłoby mówić o postę­pie; ale skoro powia­dasz mi, że ładu­nek jest…

– W dosko­na­łym sta­nie, ręczę za to, panie Mor­rel. Ten rejs przy­nie­sie panu zapewne dwa­dzie­ścia pięć tysięcy fran­ków zysku.

Sta­tek mijał wła­śnie Basztę Okrą­głą.

– Goto­wać się do zwi­ja­nia mar­sli, kliwra i bezan­ża­gla! – zawo­łał młody żeglarz. – Żywo!

Roz­kaz speł­niono z taką szyb­ko­ścią jak na okrę­cie wojen­nym.

– Luzuj i zwi­jaj!

Na tę komendę wszyst­kie żagle opa­dły nagle, a sta­tek jął posu­wać się do przodu z wolna, popy­chany samą już tylko siłą roz­pędu.

– Teraz, panie Mor­rel, racz wejść na pokład – rzekł Dantès, widząc nie­cier­pli­wość wła­ści­ciela. – Oto wycho­dzi z kajuty pań­ski buchal­ter, pan Dan­glars. Udzieli panu wszel­kich obja­śnień, jakich byś pan nie zażą­dał. Co do mnie, muszę dopil­no­wać kotwi­cze­nia i wywie­sić znaki żałoby.

Arma­tor nie kazał sobie powta­rzać dwa razy, uchwy­cił linę okrę­tową, którą mu rzu­cił Dantès i z nad­zwy­czajną zręcz­no­ścią, która nie przy­nio­słaby wstydu naj­wy­traw­niej­szemu majt­kowi, wspiął się na pokład po szcze­blach umo­co­wa­nych na zewnętrz­nej ścia­nie pęka­tego kadłuba. Dantès tym­cza­sem wró­cił na swoje dawne miej­sce, aby nie prze­szka­dzać roz­mo­wie arma­tora i pana Dan­glarsa, owego człeka, który wyszedł z kajuty na spo­tka­nie pana Mor­rela.

Nowo przy­były wyglą­dał na dwa­dzie­ścia pięć do dwu­dzie­stu sze­ściu lat. Obłudna jego fizys zdra­dzała, że płasz­czył się w obej­ściu ze zwierzch­ni­kami, zaś cierpko trak­to­wał pod­wład­nych. Pia­sto­wał sta­no­wi­sko agenta kaso­wego, a że sama ta funk­cja budzi wstręt wśród mary­na­rzy, dla­tego zapewne cała załoga oka­zy­wała mu tyleż nie­chęci, co sym­pa­tii wobec Edmunda Dantèsa.

– I cóż, wie pan już zapewne – roz­po­czął Dan­glars – o nie­szczę­ściu?

– Wiem już, wiem. Biedny kapi­tan Leclère, dzielny to był i zacny czło­wiek.

– A nade wszystko dosko­nały mary­narz, zesta­rzał się, patrząc tylko na niebo i morze, jak przy­stoi czło­wie­kowi, w któ­rego ręce zło­żone były inte­resy tak zna­ko­mi­tej firmy jak Dom Han­dlowy Mor­rel i Syn – odrzekł Dan­glars.

– Zdaje mi się jed­nak – rzekł arma­tor, śle­dząc wzro­kiem Dantèsa – że nie­ko­niecz­nie trzeba być sta­rym wil­kiem mor­skim, jak pan twier­dzisz, aby znać dobrze swoje rze­mio­sło. Oto na przy­kład nasz drogi Edmund bie­rze się do dowo­dze­nia, tak jakby nie potrze­bo­wał niczy­jej pomocy.

– Zapewne – rzekł Dan­glars, spo­glą­da­jąc na Dantèsa z ukosa, a w oku bły­snęła mu nie­na­wiść. – Tak, nie pod­lega to żad­nej wąt­pli­wo­ści, młode to i pewne sie­bie… Led­wie kapi­tan zamknął oczy, on natych­miast objął dowódz­two bez niczy­jej rady, i zamiast udać się pro­stą drogą do Mar­sy­lii, pół­tora dnia stał ze stat­kiem na Elbie.

– Miał prawo i obo­wią­zek objąć dowódz­two statku jako drugi co do stop­nia po zmar­łym; że zaś stra­cił pół­tora dnia na Elbie, to źle, chyba że sta­tek potrze­bo­wał jakiejś naprawy.

– „Faraon” miał się tak dobrze jak ja, a życzę panu z całego serca takiego zdro­wia jak moje, panie Mor­rel; stra­ci­li­śmy pół­tora dnia, bo po pro­stu zachciało mu się pobyć tro­chę na lądzie i nic wię­cej.

– Dantès, pozwól pan tu do nas na chwilę! – zawo­łał do mło­dzieńca arma­tor.

– Pro­szę wyba­czyć – odpo­wie­dział Dantès – za chwilę będę mógł panu słu­żyć.

Po czym zwró­cił się do załogi:

– Rzu­caj!

Kotwica spa­dła, łań­cuch osu­nął się z brzę­kiem. Cho­ciaż pilot był na­dal obecny, Dantès pozo­stał na sta­no­wi­sku, póki ten ostatni manewr nie został ukoń­czony, po czym krzyk­nął:

– Pro­por­czyk do połowy masztu, spu­ścić flagę! Skrzy­żo­wać reje!

– Uwa­żaj pan – rzekł Dan­glars. – Słowo daję, on ma się już za kapi­tana.

– Bo i jest nim – odpo­wie­dział wła­ści­ciel.

– Tak, brak tylko pod­pisu pana, panie Mor­rel, i pań­skiego wspól­nika.

– Do dia­bła, dla­cze­góż nie mie­li­by­śmy go zatrzy­mać na tym sta­no­wi­sku? Prawda, że młody, ale to chło­pak na swoim miej­scu i widzę, że doświad­czony z niego żeglarz.

Dan­glars spo­chmur­niał na moment.

– Prze­pra­szam, panie Mor­rel – rzekł Dantès, pod­cho­dząc do nich. – Racz mi wyba­czyć; kiedy sta­tek jest już na kotwicy, jestem na pań­skie roz­kazy. Zda­wało mi się, żeś mnie pan wzy­wał.

Dan­glars cof­nął się o krok.

– Chcia­łem cię zapy­tać, dla­czego zatrzy­ma­łeś się na Elbie.

– Wła­ści­wie nie wiem. Chcia­łem tylko wypeł­nić ostat­nią wolę kapi­tana Leclère'a, który umie­ra­jąc, wrę­czył mi paku­nek dla mar­szałka Ber­tranda.

– I cóż? Widzia­łeś go, Edmun­dzie?

– Kogo?

– Mar­szałka.

– Widzia­łem.

Rozej­rzaw­szy się nie­spo­koj­nie wkoło, Mor­rel odpro­wa­dził Dantèsa na stronę.

– Jakże się ma cesarz? – zapy­tał z oży­wie­niem.

– Dobrze, jeśli mogę sądzić z tego, co sam widzia­łem.

– Widzia­łeś więc i cesa­rza?

– Wszedł, kie­dym był u mar­szałka.

– Mówi­łeś z nim?

– On raczej ze mną roz­ma­wiał – uśmiech­nął się Dantès.

– I cóż ci rzekł?

– Zapy­tał, kiedy nasz sta­tek wyru­szył z Mar­sy­lii, jaką pły­nął drogą, jaki ma ładu­nek. Wywnio­sko­wa­łem, że gdyby był bez ładunku i nale­żał do mnie, cesarz chęt­nie by go kupił. Ale powie­dzia­łem, że jestem tylko zastępcą kapi­tana, sta­tek zaś jest wła­sno­ścią Domu Mor­rel i Syn. „Aha! – zawo­łał natych­miast – znam tę firmę. Mor­relowie to z dziada pra­dziada wła­ści­ciele stat­ków; jakiś Mor­rel słu­żył w tym samym pułku co i ja w gar­ni­zo­nie w Walen­cji”.

– To prawda, jak Boga kocham! – wykrzyk­nął ura­do­wany arma­tor. – Wszak to Poli­karp Mor­rel, mój rodzony wuj, który dochra­pał się stop­nia kapi­tana. Edmun­dzie, jeśli tylko powiesz pan wujowi, że cesarz go sobie przy­po­mniał, poczciwy stary zrzęda roz­pła­cze się z rado­ści, zoba­czysz. – Dobrze – cią­gnął dalej, kle­piąc mło­dzieńca po ramie­niu – słusz­nie zro­bi­łeś, żeś speł­nił roz­kazy kapi­tana Leclère'a i zatrzy­mał się na Elbie, cho­ciaż gdyby wie­dziano, że zano­si­łeś jakąś paczuszkę do mar­szałka i mówi­łeś z cesa­rzem, mogłoby cię to nara­zić na podej­rze­nia.

– Ale z jakiej przy­czyny, panie Mor­rel? – spy­tał Dantès. – Czyż ja wiem, co było w tym pakunku? Cesarz zaś mógł zadać takie same pyta­nia pierw­szemu lep­szemu mary­na­rzowi. Ale prze­pra­szam pana raz jesz­cze – rzekł nagle Dantès – zbli­żają się do nas służba sani­tarna i cel­nicy, pan pozwoli…?

– Dobrze, mój drogi Edmun­dzie, rób, co trzeba.

Mło­dzie­niec odda­lił się, a na jego miej­sce przy­bli­żył się Dan­glars.

– I cóż? – zapy­tał. – Zdaje się, że musiał się dobrze tłu­ma­czyć z postoju w Por­to­fer­raio?

– Ow­szem, podał naj­istot­niej­sze powody, kochany panie Dan­glars.

– O, tym lepiej. Nie uwie­rzy pan, jak przy­kro myśleć, że kolega nie speł­nia swych obo­wiąz­ków.

– Dantès wyko­nał to, co do niego nale­żało – odpo­wie­dział arma­tor. – Nie mam mu nic do zarzu­ce­nia. Postój miał miej­sce na pole­ce­nie kapi­tana Leclère'a.

– Jeśli już mowa o kapi­ta­nie, czy Dantès nie oddał ci od niego żad­nego listu?

– Mnie? Nie. Miał więc jakiś list?

– Zda­wało mi się, że prócz paczki kapi­tan wrę­czył mu list.

– O jakiejże to paczuszce mówisz, panie Dan­glars?

– Ależ o tej, którą Dantès oddał w Por­to­fer­raio.

– Skąd pan wiesz, że miał tam oddać jakąś paczkę?

Dan­glars zaru­mie­nił się.

– Prze­cho­dzi­łem wła­śnie obok kajuty kapi­tana i przez pół­u­chy­lone drzwi zauwa­ży­łem, jak odda­wał Dantèsowi paku­nek i list.

– O liście nic mi nie mówił – odrzekł wła­ści­ciel. – A jeśli ma dla mnie jakąś wia­do­mość, z pew­no­ścią mi ją dorę­czy.

Dan­glars zamy­ślił się na chwilę.

– Panie Mor­rel, bar­dzo pana pro­szę, abyś mu o tym nie wspo­mi­nał; prze­cież mogłem się pomy­lić.

W tejże chwili nad­szedł Dantès, a Dan­glars znowu się odda­lił.

– Cóż, Dantès, wszystko już zała­twione? – zapy­tał Mor­rel.

– Tak, panie Mor­rel.

– Jakoś nie­długo trwały te for­mal­no­ści.

– A nie. Odda­łem cel­ni­kom spis naszych towa­rów, a z komory cel­nej przy­słano do nas czło­wieka, który przy­je­chał razem z pilo­tem. Wrę­czy­łem mu nasze doku­menty.

– Więc jesteś już pan wolny?

Dantès obej­rzał się wokół.

– Tak, wszystko jest w porządku.

– No to może zjesz pan z nami dziś obiad?

– Pro­szę mi daro­wać, panie Mor­rel, ale choć to dla mnie ogromny zaszczyt, muszę naj­pierw powi­tać ojca.

– Słusz­nie, moje dziecko. Zna­łem cię zawsze jako dobrego syna.

– A mój ojciec… – zapy­tał Dantès z pew­nym waha­niem – nie wie pan, jak on się miewa?

– Myślę, że dobrze, cho­ciaż przy­znam ci się, mój Edmun­dzie, żem go dawno nie widział.

– A tak, on nie wycho­dzi pra­wie ze swego poko­iku.

– To dowo­dzi, że mu nic nie bra­ko­wało w cza­sie two­jej nie­obec­no­ści.

Dantès uśmiech­nął się.

– Mój ojciec jest tak dumny, że gdyby nawet nic już nie miał, nikogo by w świe­cie nie popro­sił o pomoc, chyba Boga jed­nego.

– Dobrze, ale potem możemy się spo­dzie­wać, że przyj­dziesz?

– Och, znów pro­szę pana o wyba­cze­nie. Po tych odwie­dzi­nach muszę jesz­cze do kogoś pójść, i tam rów­nież serce mi się wyrywa.

– Ach, prawda! Prawda. Zapo­mnia­łem na śmierć, że w wio­sce kata­loń­skiej pewna osoba ocze­kuje na pana z taką jak pań­ski ojciec nie­cier­pli­wo­ścią, śliczna Mer­ce­des…

Dantès uśmiech­nął się.

– Ach, nie dzi­wię się teraz – rzekł pan Mor­rel – dla­czego tu przy­cho­dziła pytać ze trzy razy, czy nie ma wia­do­mo­ści o „Fara­onie”. Tam, do dia­bła! Powo­dzi się panu, drogi Edmun­dzie, piękną masz kochankę!

– To nie moja kochanka – odpo­wie­dział z powagą Dantès – ale narze­czona.

– Wszystko to jedno, kochanka, narze­czona – uśmiech­nął się wła­ści­ciel statku.

– Dla nas nie, panie Mor­rel.

– Dobrze, idź już, idź, kochany Edmun­dzie, nie zatrzy­muję cię dłu­żej. Dosyć się napil­no­wa­łeś moich inte­re­sów, zała­twiajże teraz swoje sprawy. Może ci trzeba pie­nię­dzy?

– Nie, dzię­kuję, oszczę­dzi­łem sobie dosyć w cza­sie podróży, mam całą trzy­mie­sięczną gażę.

– Jesteś porząd­nym chłop­cem, Edmun­dzie.

– Pan wie, że mój ojciec jest ubogi – odpo­wie­dział Dantès.

– O, wiem, wiem, żeś dobry syn jak rzadko, spie­szże więc do ojca. Ja także mam syna i nie był­bym bar­dzo zobo­wią­zany temu, kto by go chciał zatrzy­mać z dala ode mnie po trzy­mie­sięcz­nej podróży.

– Żegnam więc pana – odrzekł mło­dzie­niec, kła­nia­jąc się.

– Bywaj zdrów – jeśli mi nic wię­cej nie masz do powie­dze­nia.

– Nie.

– Kapi­tan Leclère nie poru­czył ci przed śmier­cią żad­nego listu do mnie?

– Nie był już w sta­nie nic pisać, ale… Ach, dobrze, że nie zapo­mnia­łem. Chcia­łem pro­sić pana o dwa tygo­dnie urlopu.

– Chcesz się zapewne żenić?

– Tak… a potem muszę wyje­chać do Paryża.

– Dobrze, dobrze! Jedź pan na tyle, na ile zechcesz! Wyła­do­wa­nie statku zabie­rze naj­mniej sześć tygo­dni, więc dopiero za trzy mie­siące będzie mógł wyjść w morze… Ale trzeba, żebyś pan był z powro­tem przed upły­wem tego czasu. „Faraon” – dodał, kła­dąc dłoń na ramie­niu mło­dego żegla­rza – nie może wypły­nąć bez kapi­tana.

– Bez kapi­tana! – zawo­łał Dantès i oczy zaiskrzyły mu się rado­ścią. – Na Boga, zważ pan dobrze na to, coś wyrzekł, bo zdaje mi się, że odga­du­jesz moje naj­skryt­sze marze­nia. Czyżby miał pan rze­czy­wi­ście zamiar mia­no­wać mnie kapi­ta­nem „Fara­ona”?

– Gdyby to ode mnie samego zale­żało, podał­bym ci rękę, mój drogi Edmun­dzie i powie­dział: „Jesteś kapi­ta­nem”. Ale mam wspól­nika, a znasz wło­skie przy­sło­wie: „Kto ma wspól­nika, ma naczel­nika”. Ale połowa drogi już za nami, albo­wiem z dwóch potrzeb­nych gło­sów jeden już masz. Spuść się zresztą na mnie, jeżeli cho­dzi o drugi, posta­ram się zro­bić wszystko, abyś go uzy­skał.

– O! Panie Mor­rel! – zawo­łał młody mary­narz, ze łzami w oczach ści­ska­jąc ręce arma­tora. – Dzię­kuję panu w imie­niu mojego ojca i Mer­ce­des.

– Spo­koj­nie, drogi Edmun­dzie! Dobry Bóg na nie­bie od tego jest, do dia­bła, aby trzy­mać w swej opiece zacnych ludzi! Bie­gnij już do ojca, do swo­jej Mer­ce­des, a potem zajdź i do mnie.

– Pozwoli pan, bym go odwiózł na ląd?

– Nie potrzeba, dzię­kuję; zostanę tutaj, żeby roz­li­czyć się z Dan­glar­sem. Czy byłeś pan z niego kon­tent w cza­sie podróży?

– Zależy, co pan przez to pyta­nie poj­muje. Jako towa­rzysz… hm… nie byłem zado­wo­lony, wiem, że mnie nie lubi, szcze­gól­nie od chwili, kiedy po jakiejś małej sprzeczce popeł­ni­łem wielką nie­do­rzecz­ność i zapro­po­no­wa­łem krótki postój na wyspie Monte Chri­sto, aby tam w ciągu dzie­się­ciu minut zakoń­czyć w spo­sób osta­teczny nasz spór. Głup­stwo zro­bi­łem, żem go wyzwał, on zaś postą­pił jak naj­słusz­niej, sprze­ci­wia­jąc się temu. Jeśli nato­miast pytasz pan, co sądzę o nim jako o buchal­te­rze, myślę, że będziesz pan kon­tent z jego pracy, pełni swoje obo­wiązki nad­zwy­czaj gor­li­wie.

– Ale powiedz mi – pytał dalej arma­tor – gdy­byś został kapi­ta­nem statku, zatrzy­mał­byś chęt­nie Dan­glarsa?

– Zarówno jako kapi­tan, jak i jego zastępca umiał­bym sza­no­wać każ­dego, kto posiada zaufa­nie moich prze­ło­żo­nych.

– Dosko­nale, Edmun­dzie, widzę, żeś pod każ­dym wzglę­dem prawy czło­wiek. Nie zatrzy­muję cię dłu­żej, idź, bo widzę, że sto­isz jak na roz­ża­rzo­nych węglach.

– Jak więc będzie z moim urlo­pem?

– Ależ jedź sobie, powta­rzam.

– Czy poży­czy mi pan łódkę?

– Bierz.

– Do widze­nia, panie Mor­rel, tysiąc­kroć dzię­kuję.

– Do widze­nia, drogi Edmun­dzie, wszyst­kiego dobrego!

Mary­narz wsko­czył do łodzi, siadł na rufie i roz­ka­zał pły­nąć do Cannebière. Dwaj majt­ko­wie rzu­cili się natych­miast do wio­seł i łódź pomknęła tak prędko, jak to tylko było moż­liwe w wąskiej uliczce, którą two­rzyły dwa sze­regi stat­ków, pro­wa­dzą­cej od wej­ścia do portu aż do nabrzeża orle­ań­skiego, a zapcha­nej gęsto nie­zli­czoną liczbą barek.

Mor­rel z uśmie­chem na ustach odpro­wa­dził Dantèsa oczyma aż do brzegu; widział go jesz­cze, jak przy­bił do brzegu, wysko­czył na kamienne płyty nabrzeża i znikł natych­miast w barw­nym tłu­mie. Od pią­tej rano do dzie­wią­tej wie­czór mrowi się na tej słyn­nej ulicy Cannebière, z któ­rej tak są dumni dzi­siejsi Focej­czycy, że powia­dają o niej z naj­zim­niej­szą krwią i owym spe­cy­ficz­nym akcen­tem, nada­ją­cym tak wyjąt­kowy cha­rak­ter ich mowie, że „gdyby Paryż miał swoją Cannebière, mógłby się zwać małą Mar­sy­lią”.

Odwró­ciw­szy się, arma­tor spo­strzegł sto­ją­cego obok Dan­glarsa, który z pozoru zda­wał się ocze­ki­wać na jego roz­kazy, a w rze­czy­wi­sto­ści sam śle­dził wzro­kiem mło­dego mary­na­rza.

Jakże wielka była róż­nica w wyra­zie oczu tych dwóch ludzi, spo­glą­da­ją­cych na tego samego czło­wieka.2. OJCIEC I SYN

Nie­chaj Dan­glars wysila swój geniusz zawi­ści; nie będziemy słu­chać jego zło­śli­wych pod­szep­tów, któ­rych jedy­nym celem jest oczer­nić towa­rzy­sza przed arma­to­rem, i udajmy się za Dantèsem. Prze­biegł już całą Cannebière i skrę­ciw­szy w ulicę Noail­les, wpadł do nie­po­zor­nego domu po pra­wej stro­nie Alej Meil­hań­skich, prze­biegł szybko cztery pię­tra po ciem­nych scho­dach i trzy­ma­jąc się jedną ręką porę­czy, a drugą przy­ci­ska­jąc do piersi, aby stłu­mić ude­rze­nia serca, sta­nął przed drzwiami uchy­lo­nymi, tak że można było zaj­rzeć w głąb małej izdebki.

W tym poko­iku miesz­kał ojciec Dantèsa.

Wia­do­mość o przy­by­ciu „Fara­ona” nie doszła jesz­cze do starca, który sto­jąc na krze­śle, drżącą ręką pod­pie­rał wła­śnie patycz­kami pędy nastur­cji i powoju, wijące się pomię­dzy kra­tami.

Wtem uczuł, że ktoś go ujął wpół i z tyłu ozwał się zna­jomy głos:

– Ojcze, ojcze kochany!

Sta­rzec krzyk­nął i odwró­cił się nagle, a zoba­czyw­szy syna, osu­nął się w jego obję­cia drżący i blady.

– Co ci, ojcze? – zawo­łał mło­dzie­niec zatrwo­żony. – Czyś chory?

– Nie, nie, mój kochany Edmun­dzie, mój synu, moje dzie­cię, ale nie spo­dzie­wa­łem się cie­bie… To radość, wzru­sze­nie, żem cię zoba­czył tak nie­spo­dzie­wa­nie. Ach! Boże wielki, zdaje mi się, że umrę…

– Ale uspo­kój się, ojcze, przyjdź do sie­bie, to ja, naprawdę ja! Mówi się, że radość nikomu nie może zaszko­dzić, to dla­tego tu wsze­dłem bez uprze­dze­nia. No, ojcze kochany, uśmiech­nij się i nie patrz takim obłą­ka­nym wzro­kiem. Wró­ci­łem i od tej pory będziemy żyć razem szczę­śliwi.

– Ach, cudow­nie, mój chłop­cze – odrzekł sta­rzec. – Ale jakoż to będziemy żyć w szczę­ściu? Nie opu­ścisz mnie już wię­cej? Powiedz, jakież to szczę­ście?

– Oby mi prze­ba­czył Bóg wszech­mocny, że cie­szę się szczę­ściem oku­pio­nym żałobą innej rodziny, ale ten sam Bóg mi świad­kiem, że nie pra­gną­łem tego. Ot, samo przy­szło i nie mogę go odtrą­cić. Umarł dzielny kapi­tan Leclère, ojcze, a ja, za wsta­wien­nic­twem pana Mor­rela obejmę naj­praw­do­po­dob­niej jego miej­sce… Ojcze, rozu­miesz? Być kapi­tanem w dwu­dzie­stym roku życia! Mieć sto ludwi­ków pen­sji i udział w docho­dach! Czyż mary­narz tak biedny jak ja mógł kie­dy­kol­wiek spo­dzie­wać się takiego losu?

– Prawda to, syneczku, prawda – rzekł sta­rzec. – To rze­czy­wi­ście wspa­niała odmiana.

– Chciał­bym za pierw­sze pie­nią­dze, które odbiorę, urzą­dzić ci mały domek z ogród­kiem, żebyś sobie sadził swoje powoje, nastur­cje i kapry­fo­lium… Ale cóż ci jest, mój ojcze? Wyglą­dasz, jakby ci słabo było?

– Bądź spo­kojny, to przej­dzie.

Star­cowi zabra­kło jed­nak sił i zachwiał się.

– Dali­bóg! – zawo­łał mło­dzie­niec. – Wypij szklankę wina, to cię pokrzepi. Gdzie cho­wasz wino?

– Dzię­kuję ci, nie szu­kaj, nie chcę – odrzekł sta­rzec, usi­łu­jąc powstrzy­mać syna.

– Ależ tak, pozwól mi, pokaż tylko, gdzie jest.

I jął otwie­rać szafy.

– Próżno szu­kasz – wyszep­tał sta­rzec – wina nie ma.

– Jak to? Nie masz wina? – zawo­łał Edmund, bled­nąc i wpa­tru­jąc się to w zapa­dłe i blade niczym wosk policzki ojca, to w puste szafy. – Jak to, nie ma ani kro­pli? Czy ci zabra­kło pie­nię­dzy?

– Nic, nic mi już nie bra­kuje, mam wszystko, bo mam cie­bie, mój synu.

– Prze­cież trzy mie­siące temu, przed wyjaz­dem, zosta­wi­łem ci dwie­ście fran­ków – wyją­kał mło­dzie­niec, ocie­ra­jąc pot z czoła.

– Tak, to prawda, Edmun­dzie. Zapo­mnia­łeś jed­nak, odjeż­dża­jąc, spła­cić małego długu sąsia­dowi Cade­ro­usse’owi. Upo­mniał się o niego, doda­jąc, że jeśli nie zapłacę, uda się do pana Mor­rela. Poj­mu­jesz więc, że z obawy, aby ci to nie zaszko­dziło, zapła­ci­łem, cóżem miał zro­bić?

– Ach, mój Boże, byłem mu winien sto czter­dzie­ści fran­ków! – zawo­łał Dantès – i mając wszyst­kiego dwie­ście fran­ków, które ci zosta­wi­łem, odda­łeś sto czter­dzie­ści?

Sta­rzec ski­nął głową.

– Tym spo­so­bem, mając tylko sześć­dzie­siąt fran­ków, żyłeś przez trzy mie­siące – wyszep­tał Dantès.

– Wszak wiesz, jak mało potrze­buję – odrzekł sta­rzec.

– Ach, Boże, Boże! Ojcze, daruj mi, prze­bacz! – rzu­ca­jąc się do nóg ojca, zawo­łał Dantès.

– Cóż ty wypra­wiasz?

– Ach! Roz­dar­łeś mi serce.

– Nic to, prze­cie jesteś tu, ze mną – rzekł sta­rzec, uśmie­cha­jąc się łagod­nie. – Teraz możemy o tym zapo­mnieć, bo wszystko dobrze się skoń­czyło.

– Tak, jestem przy tobie – rzekł mło­dzie­niec. – Jestem przy tobie i mam przed sobą piękną przy­szłość, i nawet tro­chę pie­nię­dzy. Patrz, ojcze, masz, weź je i poślij prędko kogoś po wszystko, czego ci trzeba.

To mówiąc, wysy­pał na stół z kie­szeni ze dwa­na­ście ludwi­ków, sześć zło­tych pię­cio­fran­kó­wek i tro­chę drob­nych monet.

Twarz starca roz­ja­śniła się.

– I czy­jeż to? – spy­tał.

– Ależ moje…! Twoje…! Nasze…! Weź, każ kupić żyw­no­ści, bądź szczę­śliwy, jutro znaj­dzie się ich wię­cej.

– Powoli, powoli – rzekł sta­rzec i łagodny uśmiech uka­zał mu się na twa­rzy. – Jeśli pozwo­lisz, będę się ostroż­nie obcho­dził z twoją kiesą. Gdyby zoba­czono, że tak wiele naraz rze­czy kupuję, powie­dziano by nie­za­wod­nie, że musia­łem cze­kać z kup­nem na twój powrót…

– Rób więc, jak chcesz, ojcze. Przede wszyst­kim jed­nak przyj­mij sobie słu­żącą, nie chcę dłu­żej, żebyś tu sam tak żył. Mam w skrzy­neczce na dnie statku tro­chę prze­my­co­nej kawy i wybor­nego tyto­niu – jutro ci przy­niosę. Ale pst! Ktoś nad­cho­dzi!

– To Cade­ro­usse, musiał się już dowie­dzieć, żeś przy­je­chał i przy­cho­dzi zapewne pogra­tu­lo­wać ci szczę­śli­wego powrotu.

– Dosko­nale! Znowu czło­wiek, który co innego ma na ustach, a co innego w sercu – szep­nął Edmund. – Ale mniej­sza o to, wszak to nasz sąsiad, który nam kie­dyś pomógł w potrze­bie, trzeba go dobrze przy­jąć.

Istot­nie, kiedy Edmund koń­czył z cicha mówić te słowa, w drzwiach wio­dą­cych na schody uka­zała się czar­niawa i bro­data twarz Cade­ro­usse’a. Był to czło­wiek mniej wię­cej dwu­dzie­sto­pię­cio­letni i trud­nił się kra­wiec­twem; trzy­mał wła­śnie w ręku kawał sukna, który zamie­rzał skroić na klapę sur­duta.

– Ejże, wró­ci­łeś więc, Edmun­dzie? – zawo­łał z czy­sto mar­syl­skim akcen­tem, uka­zu­jąc w sze­ro­kim uśmie­chu zęby białe niby kość sło­niowa.

– Jak widzisz, sąsie­dzie, i gotów jestem ci usłu­żyć, w czym roz­ka­żesz – rzekł Dantès, nie­zręcz­nie ukry­wa­jąc pod pozo­rami uprzej­mo­ści wyraźną nie­chęć.

– Dzię­kuję, dzię­kuję! Chwała Bogu, nic mi nie trzeba, a za to inni cza­sem potrze­bują cze­goś ode mnie.

Dantès drgnął, a Cade­ro­usse cią­gnął dalej.

– Nie odno­szę tego do cie­bie, mój kawa­le­rze; poży­czy­łem ci pie­nią­dze, tyś mi oddał; to się zda­rza mię­dzy dobrymi sąsia­dami, a my jeste­śmy kwita.

– Ni­gdy nie jeste­śmy skwi­to­wani wobec tych, któ­rzy nam wyświad­czają przy­sługę, bo jeśli nawet prze­sta­li­śmy być im dłużni pie­nią­dze, należy im się jesz­cze wdzięcz­ność.

– Po co tu o tym gadać? Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Ot, pomówmy lepiej o twej podróży. Wybra­łem się wła­śnie do portu, aby zaopa­trzyć się w brą­zowe sukno, wtem spo­ty­kam kocha­nego Dan­glarsa.

– A ty, co tu robisz w Mar­sy­lii? – spy­ta­łem go.

– Ano, jestem już – odpo­wie­dział mi.

– Myśla­łem, żeś w Smyr­nie?

– Dobrześ myślał, wła­śnie stam­tąd wra­cam.

– A gdzie nasz młody Edmund?

– Ależ z pew­no­ścią u ojca – odpo­wie­dział Dan­glars.

– Więc przy­sze­dłem natych­miast – kon­ty­nu­ował Cade­ro­usse – aby uści­skać rękę dobrego przy­ja­ciela.

– Poczciwy Cade­ro­usse! – rzekł sta­rzec. – Jakże jest do nas przy­wią­zany!

– Pew­nie, że jestem do was przy­wią­zany, a co wię­cej, wielce was sza­nuję, bo to teraz rzadko można spo­tkać uczci­wych ludzi… Hm! Widzę, żeś nam powró­cił bogaty, chłop­cze – paplał dalej kra­wiec, rzu­ca­jąc z ukosa spoj­rze­nie na złote i srebrne monety roz­rzu­cone przez Dantèsa na stół.

Mło­dzie­niec dostrzegł w czar­nych oczach sąsiada błysk chci­wo­ści.

– Ach, mój Boże – rzekł nie­dbale. – To nie moje pie­nią­dze. Mówi­łem wła­śnie ojcu, że bałem się, czy mu cze­goś nie bra­kło w cza­sie mojej nie­obec­no­ści, a on, aby mnie uspo­koić, wysy­pał zawar­tość swo­jej sakiewki na stół. Mój ojcze, scho­waj to do mieszka, chyba że nasz sąsiad Cade­ro­usse potrze­buje pie­nię­dzy, w takim przy­padku chęt­nie mu pomo­żemy.

– Ucho­waj Boże, chłop­cze – rzekł Cade­ro­usse – nie potrze­buję niczego; Bogu dzięki rze­mieśl­ni­cza pro­fe­sja potrafi wyży­wić czło­wieka. Scho­waj sobie pie­nią­dze, tego ni­gdy nie można mieć za wiele. A swoją drogą, bar­dzo ci dzię­kuję za pro­po­zy­cję, i czuję się tak zobo­wią­zany, jak­bym z niej sko­rzy­stał.

– To było ze szcze­rego serca – rzekł Dantès.

– Nie wąt­pię. I jak tam, jesteś podobno na dobrej sto­pie z panem Mor­re­lem, filu­cie?

– Pan Mor­rel był dla mnie zawsze szcze­gól­nie życz­liwy.

– W takim razie nie mia­łeś racji, nie przyj­mu­jąc zapro­sze­nia na obiad.

– Jak to? Odmó­wi­łeś zapro­sze­nia? – wtrą­cił stary Dantès. – Zapra­szał cię na obiad?

– Zapra­szał – odpo­wie­dział Edmund z uśmie­chem, uba­wiony, że ojca tak mocno zdu­miał zaszczyt, jaki go spo­tkał.

– Synu, i dla­czego odmó­wi­łeś? – zapy­tał sta­rzec.

– Bo pra­gną­łem jak naj­prę­dzej cię zoba­czyć, ojcze – odrzekł mło­dzie­niec. – Do cie­bie się spie­szy­łem.

– Mogło to spra­wić przy­krość panu Mor­re­lowi, on taki poczciwy – dorzu­cił Cade­ro­usse – a kiedy ktoś pra­gnie zostać kapi­ta­nem, czyni wiel­kie głup­stwo, jeśli się w czymś sprze­ci­wia arma­to­rowi.

– Wyja­śni­łem mu przy­czynę odmowy i zro­zu­miał to, jak sądzę.

– Ale jeśli masz zostać kapi­ta­nem, powi­nie­neś cza­sem pochle­biać swoim prze­ło­żo­nym.

– I bez tego spo­dzie­wam się nim zostać – odpo­wie­dział Dantès.

– Tym lepiej, tym lepiej, wszy­scy twoi sta­rzy przy­ja­ciele będą się z tego ser­decz­nie cie­szyć, a znam też kogoś, kto mieszka za cyta­delą Świę­tego Miko­łaja, kto pew­nie się tym bar­dzo nie zmar­twi.

– Mer­ce­des – pod­po­wie­dział sta­rzec.

– Tak, ojcze – odpo­wie­dział Dantès. – I za twoim pozwo­le­niem, kiedy cię już zoba­czy­łem i wiem, żeś zdrów i na niczym ci nie zbywa, chciał­bym ją odwie­dzić.

– Idź, moje dziecko, idź – rzekł stary Dantès – i niech twoja żona będzie dla cie­bie takim bło­go­sła­wień­stwem bożym, jak ty dla mnie!

– Żona! – rzekł Cade­ro­usse. – Ojczulku, ależ ci spieszno! Wydaje mi się prze­cie, że Mer­ce­des nie jest jesz­cze jego żoną!

– Nie, ale wedle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa – odrzekł Edmund – wkrótce nią będzie.

– Mniej­sza o to, w każ­dym razie dobrze robisz, że się spie­szysz, mój chłop­cze!

– A to czemu?

– Bo Mer­ce­des jest ładną dziew­czyną, a ład­nym dziew­czę­tom nie­trudno o aman­tów, szcze­gól­nie jej! Włó­czą się za nią tuzi­nami.

– Doprawdy? – zdzi­wił się Edmund i lekki nie­po­kój prze­bił się przez jego uśmiech.

– O, tak – odpo­wie­dział Cade­ro­usse. – I tra­fiały jej się nawet dosko­nałe par­tie; ale że ty wkrótce kapi­tan, nikt ci tak łatwo nie da kosza.

– Co zna­czy, że gdy­bym nie był kapi­ta­nem… – rzekł Dantès z uśmie­chem, który źle skry­wał jego nie­po­kój.

– No, no! – mruk­nął zna­cząco Cade­ro­usse.

– Ale co tam! – rzekł Edmund. – Dajmy temu spo­kój; mam lep­sze wyobra­że­nie o kobie­tach w ogóle, a o Mer­ce­des w szcze­gól­no­ści, i jestem prze­ko­nany, że czy był­bym kapi­ta­nem, czy nie, ona docho­wa­łaby mi słowa.

– Tym lepiej – przy­tak­nął Cade­ro­usse. – Zaufa­nie to ważna rzecz, zwłasz­cza gdy kto chce się żenić. Co mi zresztą do tego; ale posłu­chaj, chłop­cze, nie trać czasu, idź do niej natych­miast zawia­do­mić o swoim powro­cie i nadzie­jach.

– Już idę – rzekł Edmund.

Uści­snął ojca, kiw­nię­ciem głowy poże­gnał Cade­ro­usse’a i wyszedł.

Cade­ro­usse zatrzy­mał się jesz­cze przez chwilę, a poże­gnaw­szy się ze sta­rym Dantèsem, udał się na spo­tka­nie z Dan­glar­sem, który cze­kał nań na rogu ulicy Senac.

– I co? Widzia­łeś go? – zagad­nął Dan­glars.

– Wła­śnie się roz­sta­li­śmy – odrzekł Cade­ro­usse.

– Mówił ci coś o tym, że zamie­rza zostać kapi­ta­nem?

– Mówi o tym, jakby już było po wszyst­kim.

– Cier­pli­wo­ści, chłop­cze! – rzekł Dan­glars. – Myślę, że się tro­chę za szybko wyrywa.

– Dia­bli go wie­dzą, zdaje się, że mu to przy­rzekł pan Mor­rel.

– I pew­nie jest bar­dzo rado­sny?

– Powiedz raczej: bez­czelny. Wyobraź sobie, że mi ofia­ro­wał swoją pomoc, jakby był jakąś wielką figurą. I chciał mi pie­nię­dzy poży­czyć niczym bogaty ban­kier.

– Nie przy­ją­łeś, natu­ral­nie.

– Ma się rozu­mieć, cho­ciaż wła­ści­wie mogłem je przy­jąć, zwa­żyw­szy, że ja pierw­szy dałem mu kilka sztuk sre­bra, któ­rymi zaczął obra­cać. Ale teraz imć pan Dantès nie będzie już nikogo potrze­bo­wał, zosta­nie kapi­ta­nem.

– Ba! – obru­szył się Dan­glars. – Jesz­cze nim nie jest.

– Słowo daję, lepiej by było, żeby nie został – rzekł Cade­ro­usse – bo potem to nie da się do niego nawet przy­stą­pić.

– Jeśli tylko zechcemy – szep­nął Dan­glars – zosta­nie tym, czym jest dzi­siaj, a może nawet i to straci.

– Co ty opo­wia­dasz?

– Nic, ot, tak sam do sie­bie coś mówi­łem. A kocha się cią­gle w tej swo­jej Kata­lonce?

– Sza­le­nie! Wła­śnie do niej poszedł. Ale, jeśli się nie mylę, napyta sobie przez to biedy.

– Mów jaśniej.

– A po co?

– To waż­niej­sze, niż myślisz. Wszak nie lubisz Dantèsa, co?

– Nie cier­pię zaro­zu­mial­ców!

– Więc wła­śnie, powiedz mi, co wiesz o tej jego Kata­lonce.

– Nie znam żad­nych szcze­gó­łów, ale to, co widzia­łem, upo­waż­nia mnie do podej­rzeń, że naszego przy­szłego kapi­tana może spo­tkać jakaś przy­krość na dro­dze do Vie­il­les-Infir­me­ries.

– Cóżeś widział? Mów prędko.

– Widzia­łem na przy­kład, że ile razy Mer­ce­des wycho­dzi do mia­sta, towa­rzy­szy jej zawsze jakiś Kata­loń­czyk, chło­pi­sko jak byk, czar­no­oki, ogo­rzały od słońca, ciem­no­włosy i mocno w niej roz­ko­chany, a ona nazywa go kuzy­nem.

– Ach, doprawdy! I jak sądzisz, umi­zga się do niej ten kuzy­nek?

– Tak mi się zdaje. Bo cóż by robił dwu­dzie­sto­jed­no­letni chło­pak, łażąc za dziew­czyną sie­dem­na­sto­let­nią i do tego ładną?

– I powia­dasz, że Dantès poszedł do Kata­loń­czy­ków?

– Wyszedł z domu tuż przede mną.

– Pójdźmy w tamtą stronę, posie­dzimy sobie tro­chę w karcz­mie u Pam­fila, pocze­kamy przy szkla­neczce malagi i zoba­czymy, co się dalej sta­nie.

– A któż nam o tym powie?

– Dantès będzie tam­tędy wra­cał; zro­zu­miemy zaraz z jego miny, co się tam dzieje.

– Chodźmy więc – rzekł Cade­ro­usse – ale ty sta­wiasz?

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dział Dan­glars.

I udali się szybko na miej­sce, o któ­rym wspo­mi­nali. Przy­szedł­szy do karczmy, kazali sobie podać butelkę wina i dwie szklanki. Ojczu­lek Pam­fil widział, jak nie­spełna dzie­sięć minut wcze­śniej prze­cho­dził tam­tędy Dantès. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Dantès jest u Kata­loń­czy­ków; nasi boha­te­ro­wie zasie­dli zatem w alta­nie, pod dachem z roz­wi­ja­ją­cych się list­ków pla­ta­nów i syko­mor; wśród gałęzi drzew stado rado­snych pta­sząt śpie­wało hymn na cześć jed­nego z pierw­szych dni nad­cho­dzą­cej wio­sny.4. ZMOWA

Dan­glars odpro­wa­dził wzro­kiem Edmunda i Mer­ce­des aż do bramy Świę­tego Miko­łaja, a gdy odwró­cił się, zoba­czył, jak Fer­nand blady i drżący opadł na ławkę. Cade­ro­usse tym­cza­sem beł­ko­tał jakąś pijacką pio­senkę.

– Cóż, kochany panie Fer­nan­dzie – rzekł Dan­glars – to mał­żeń­stwo chyba nie wszyst­kim pój­dzie w smak.

– Mnie do roz­pa­czy dopro­wa­dza – jęk­nął Fer­nand.

– Pan kocha­łeś Mer­ce­des?

– Uwiel­bia­łem!

– Od jak dawna?

– Od kiedy się znamy.

– I zamiast szu­kać jakie­goś spo­sobu, żeby temu zapo­biec, wyry­wasz pan sobie tylko włosy z głowy? Do wszyst­kich dia­błów! Ina­czej sobie wyobra­ża­łem cha­rak­ter waszego narodu.

– Ale cóż ja mam zro­bić? – zapy­tał Fer­nand.

– Czyż ja wiem? Czy to do mnie należy? Prze­cież ja się nie kocham w pan­nie Mer­ce­des, tylko pan. „Szu­kaj­cie, a znaj­dzie­cie”, mówi Ewan­ge­lia.

– Zda­wało mi się, żem zna­lazł spo­sób.

– Jaki?

– Chcia­łem go zaszty­le­to­wać; ale ona mi zapo­wie­działa, że jeśli jej narze­czo­nego spo­tka nie­szczę­ście, to się zabije.

– Ej, to tylko gada­nie.

– Nie znasz, mój panie, tej dziew­czyny, zro­bi­łaby tak, jak grozi.

– Głu­piec! – rzekł z cicha Dan­glars. – Niech się zabije; wszystko mi jedno, byle Dantès nie został kapi­ta­nem.

– A nim Mer­ce­des umrze – cią­gnął Fer­nand z nie­wzru­szo­nym posta­no­wie­niem – pier­wej ja umrę.

– Oj, to dopiero miłość! – wtrą­cił Cade­ro­usse coraz bar­dziej nie­wy­raź­nym gło­sem. – Albo już w ogóle się na tym nie znam.

– No, no – rzekł Dan­glars. – Zda­jesz mi się dobrym chłop­cem, niech mnie dia­bli biorą, warto by cię wydo­być z nie­szczę­ścia, ale…

– Tak, warto – rzekł Cade­ro­usse.

– Mój kochany – odpo­wie­dział Dan­glars. – Jesteś już pijany w trzech czwar­tych, dokoń­czysz butelkę, a dogo­dzisz sobie do reszty. Pij więc i nie prze­szka­dzaj. Do naszych zamia­rów potrzeba trzeź­wej głowy.

– Ja, pijany? Też coś! Wypił­bym jesz­cze ze cztery takie bute­leczki, co wyglą­dają jak fla­ko­niki od koloń­skiej wody. Mości Pam­filu, wina!

I aby dowieść prawdy tego, co wyrzekł, stuk­nął co siły szklanką o stół.

– Mówi­łeś więc, panie Dan­glars – prze­rwał Fer­nand, ocze­ku­jąc chci­wie dal­szego ciągu prze­rwa­nej frazy.

– Co mówi­łem?… Już nie pamię­tam. Ten pija­czyna Cade­ro­usse prze­rwał mi i poplą­tał wątek.

– Pija­czyna? Jak tam sobie chcesz, tym gorzej dla tych, co się boją wina, bo widać, że mają w sercu jakieś złe myśli i lękają się, aby wino ich nie wyspo­wia­dało.

I Cade­ro­usse zaczął sobie nucić ostat­nie dwa wier­sze pio­senki bar­dzo naon­czas mod­nej:

Grzesz­nik naj­więk­szy, co wodę pije,

A czego dowód mamy w poto­pie.

– Mówi­łeś pan – rzekł Fer­nand – że chciał­byś bar­dzo wydo­być mnie z biedy, a na końcu rze­kłeś „ale”…

– A, prawda… aby wycią­gnąć cię z nie­szczę­ścia, wystar­czy tylko, żeby Dantès nie oże­nił się z tą, którą kochasz, a prze­cież mał­żeń­stwo to może nie dojść do skutku nie tylko z powodu śmierci Dantèsa.

– Tylko śmierć ich roz­dzieli – rzekł Fer­nand.

– Rozu­mu­jesz jak głu­piec, mój przy­ja­cielu – rzekł Cade­ro­usse – a Dan­glars, ten spry­ciarz, ten frant, ten filut zaraz ci dowie­dzie, że ple­ciesz bzdury. Prze­ko­naj go, Dan­glars, nie roz­cza­ruj mnie; powiedz mu, że Dantès nie­ko­niecz­nie musi zgi­nąć, a zresztą szkoda by go było, gdyby umarł, to miły chło­pak, ja go lubię. Za twoje zdro­wie, Dantès.

Fer­nand wstał znie­cier­pli­wiony.

– Daj mu spo­kój – rzekł Dan­glars, wstrzy­mu­jąc mło­dzieńca – a choć pijany jak gąbka, wcale się tak bar­dzo nie myli. Nie­obec­ność rów­nie dobrze roz­dziela, jak i śmierć, a przy­puść na chwilę, że Edmunda i Mer­ce­des dzielą mury wię­zienne, byliby tak dobrze roz­łą­czeni, jakby to był gro­bowy kamień.

– Tak, ale z wię­zie­nia się wycho­dzi – rzekł Cade­ro­usse, który cze­piał się roz­mowy resztką przy­tom­no­ści. – A jak ktoś już wyj­dzie z wię­zie­nia, a jesz­cze nazywa się Dantès, to potrafi się zemścić.

– Cóż z tego – mruk­nął Fer­nand.

– Zresztą – rzekł Cade­ro­usse – za co mie­liby Dantèsa wsa­dzić do kozy? Nikogo nie okradł, nie zabił, nie zamor­do­wał.

– Cicho bądź – rzekł Dan­glars.

– Nie będę cicho – rzekł Cade­ro­usse. – Muszę wie­dzieć, za co Dantèsa mają wsa­dzić do kozy. Ja kocham ser­decz­nie Dantèsa, zdro­wie twoje, Dantèsie. – I wlał w sie­bie jesz­cze jedną szklankę wina.

Dan­glars spoj­rzał na krawca, a widząc w jego męt­nych oczach postę­pu­jące coraz bar­dziej objawy zamro­cze­nia, odwró­cił się do Fer­nanda i mówił dalej:

– Rozu­miesz więc, że wcale nie trzeba go zabi­jać.

– A, tak! Jeśli, jak mówisz, uda­łoby się zapro­wa­dzić Dantèsa natych­miast za kraty. Ale w jakiż to spo­sób? Masz pan pomysł?

– Dobrze poszu­kaw­szy – rzekł Dan­glars – można by coś zna­leźć. Ale, ale, po co też mie­szam się do tego, co mnie nie doty­czy?

– Nie wiem, czy to pana doty­czy – odpo­wie­dział Fer­nand, chwy­ta­jąc go za rękę – ale wiem, że masz jakiś oso­bi­sty powód do nie­na­wi­ści wobec Dantèsa. Kto sam nie­na­wi­dzi, prze­czuwa nie­na­wiść w innych.

– Ja nie­na­wi­dzę Dantèsa? Słowo daję, nie mam naj­mniej­szego powodu! Widzę, żeś nie­szczę­śliwy i twoje nie­szczę­ście prze­jęło mnie współ­czu­ciem, ot i wszystko. Ale, mój panie, skoro myślisz, że dzia­łam z wła­snych pobu­dek, bądź zdrów i radź sobie sam jak chcesz.

To mówiąc – Dan­glars udał, że wstaje i chce odejść.

– Nie, nie odchodź – rzekł Fer­nand, powstrzy­mu­jąc go. – Nie obcho­dzi mnie wcale, czy masz coś do Dantèsa czy nie, wszystko mi jedno, ja mam i wyznaję to gło­śno! Znajdź spo­sób, a ja to wyko­nam, byleby nie szło o zabi­cie go, bo Mer­ce­des powie­działa, że zabije się, gdyby ktoś zamor­do­wał Dantèsa.

Cade­ro­usse, któ­remu głowa dawno opa­dła na stół, pod­niósł twarz i spo­glą­da­jąc błęd­nym wzro­kiem na Fer­nanda i Dan­glarsa, zawo­łał:

– Zabić Dantèsa? Kto tu mówi o zabi­ciu Dantèsa? Ja na to nie pozwolę, to mój przy­ja­ciel; on dziś rano chciał się podzie­lić ze mną pie­niędzmi, jak ja się z nim podzie­li­łem. Nie chcę, żeby go zabi­jano…!

– A któż to mówi, dur­niu, o zabi­ciu Dantèsa? – odrzekł Dan­glars. – Żar­tu­jemy sobie i nic wię­cej. Wypij jego zdro­wie – dodał, dole­wa­jąc Cade­ro­usse’owi do szklanki – i daj nam spo­kój.

– Tak, tak, zdro­wie Dantèsa – wystę­kał Cade­ro­usse, wychy­la­jąc szklankę do dna. – Zdro­wie Dantèsa! Zdro­wie przy­ja­ciela!

– Ale w jaki spo­sób? W jaki spo­sób, na Boga! – rzekł Fer­nand.

– I jesz­cze go pan nie wymy­śli­łeś?

– Nie, prze­cież to pan miał go zna­leźć.

– Prawda – rzekł Dan­glars. – Fran­cuzi mają tę wyż­szość nad Hisz­pa­nami, że potra­fią coś wymy­ślić, a Hisz­pa­nie umieją tylko roz­my­ślać.

– Wynajdź więc pan coś – rzekł nie­cier­pli­wie Fer­nand.

– _Garçon!_ Pro­szę przy­nieść pióro, kała­marz i papier! – zawo­łał Dan­glars.

– Pióro, kała­marz i papier! – szep­nął Fer­nand.

Chło­pak wziął mate­riały do pisa­nia i poło­żył je na stole w alta­nie.

– Jak się dobrze zasta­no­wić – rzekł Cade­ro­usse, spusz­cza­jąc rękę na papier – to tym spo­so­bem łatwiej można zabić czło­wieka, niż zacza­iw­szy się w jakim ciem­nym lesie. Zawsze bałem się bar­dziej pióra, kała­ma­rza i kartki papieru niż szpady czy pisto­letu.

– A to urwis, nie jest tak pijany, jak by się zda­wało, nalej no mu, Fer­nan­dzie, jesz­cze jedną szklankę.

Fer­nand napeł­nił szklankę Cade­ro­us­sea, a ten, jak praw­dziwy opój, któ­rym zresztą był, ode­rwał rękę od papieru i chwy­cił za szklankę.

– A więc! – ode­zwał się Kata­loń­czyk, spo­strze­gł­szy, że po tej szklance resztki przy­tom­no­ści odstą­piły Cade­ro­usse’a.

– A więc – rzekł Dan­glars – gdyby ktoś doniósł pro­ku­ra­to­rowi kró­lew­skiemu, że Dantès, który w swo­jej podróży zaha­czył o Neapol i Elbę, jest agen­tem bona­par­ty­stów…

– Ja go mogę oskar­żyć! – zawo­łał żywo mło­dzie­niec.

– Dobrze, ale tam każą ci zaraz pod­pi­sać zezna­nia i skon­fron­tują cię z tym, kogoś zade­nun­cjo­wał. Ow­szem, ja bym ci dostar­czył dowo­dów oskar­że­nia, ale cóż stąd? Dantès nie zosta­nie prze­cież wiecz­nie w wię­zie­niu; uwol­nią go pew­nego dnia, a wów­czas biada temu, co go tam wtrą­cił!

– Jed­nej rze­czy tylko pra­gnę – rzekł Fer­nand. – Jed­nej – aby to on zaczął ze mną zwadę.

– Dobrze, a Mer­ce­des? Mer­ce­des, która by cię znie­na­wi­dziła, gdy­byś tylko zadra­snął jej uko­cha­nego Edmunda?

– Tak, masz słusz­ność.

– Otóż widzisz, nie tak się robi; jeże­liby ktoś się ważył na coś podob­nego, lepiej byłoby wziąć po pro­stu, tak jak ja oto biorę, pióro, zanu­rzyć je w atra­men­cie i napi­sać lewą ręką, aby nikt nie roz­po­znał cha­rak­teru, kró­ciu­teńką denun­cja­cję.

Jak powie­dział, tak i zro­bił: napi­sał lewą ręką pochy­lo­nymi lite­rami kilka lini­jek, cha­rak­te­rem zupeł­nie odmien­nym od zwy­czaj­nego i podał kartkę Fer­nan­dowi, który pół­gło­sem ją odczy­tał.

Wierny pod­dany tronu i reli­gii zawia­da­mia panu pro­ku­ra­to­rowi kró­lew­skiemu, że nie­jaki Edmund Dantès, ofi­cer ze statku „Faraon”, przy­były w dniu dzi­siej­szym ze Smyrny, zawi­taw­szy po dro­dze do Neapolu i Por­to­fer­raio, otrzy­mał list od Murata do uzur­pa­tora i od uzur­pa­tora do stron­nic­twa bona­par­ty­stow­skiego w Paryżu.

Można prze­ko­nać się o Dantèsa występku po aresz­to­wa­niu go, jako że list ów znaj­duje się albo przy nim, albo u jego ojca, albo w jego poko­iku na statku „Faraon”.

– Ot i wszystko – ode­zwał się Dan­glars. – Tym spo­so­bem w two­jej zemście będzie jakiś sens, nikt nie będzie w sta­nie domy­ślić się, że to ty, a tym­cza­sem sprawa sama się poto­czy; teraz nie pozo­staje nic wię­cej, jak zło­żyć tę kartkę, tak jak ja to robię, i zaadre­so­wać: „Do pana pro­ku­ra­tora kró­lew­skiego”, a wszystko byłoby zała­twione. – I niby w żar­tach Dan­glars napi­sał adres na kartce.

– Tak, byłoby zała­twione – ozwał się Cade­ro­usse, który w ostat­nim wysiłku swego umy­słu przy­słu­chi­wał się, jak czy­tano i samym instynk­tem pojął, jakie nie­szczę­ście mogłoby ścią­gnąć podobne donie­sie­nie. – Tak, wszystko byłoby zała­twione, ale to pod­łość! – i się­gnął po list.

– Natu­ral­nie, że pod­łość – rzekł Dan­glars, odsu­wa­jąc od niego list – toteż jest żar­tem wszystko, co tu mówię i robię, mnie pierw­szemu byłoby przy­kro, gdyby coś miało spo­tkać Dantèsa, naszego poczci­wego Dantèsa! Więc popatrz…

Wziął list, zmiął go i rzu­cił w kąt altany.

– Dosko­nale – wes­tchnął Cade­ro­usse. – Dantès jest moim przy­ja­cie­lem i nie chcę, żeby mu się stała jaka krzywda.

– Kto tu, u dia­bła, zamie­rza wyrzą­dzać mu krzywdę! Nie ja prze­cież ani Fer­nand – rzekł Dan­glars i pod­niósł się, bacząc na Fer­nanda, który spo­glą­dał z ukosa na papier z denun­cja­cją rzu­cony w kąt.

– Kiedy tak – rzekł Cade­ro­usse – to daj­cie wina, wypiję zdro­wie Edmunda i pięk­nej Mer­ce­des!

– Piłeś już dosyć, opoju jeden – powie­dział Dan­glars. – Jeśli jesz­cze pocią­gniesz, będziesz tu chyba noco­wał, bo nie utrzy­masz się na nogach.

– Co, ja nie utrzy­mam się na nogach? Załóżmy się, że wyjdę sam na dzwon­nicę, i to bez żad­nej pomocy, i nawet się nie zachwieję!

– Dobrze, dobrze, nikt w to nie wątpi – rzekł Dan­glars. – Założę się, ale jutro, na dziś już dosyć, no, weź mnie pod rękę i chodźmy.

– Chodźmy – rzekł Cade­ro­usse – ale obejdę się bez two­jej ręki. Chodź z nami, Fer­nan­dzie. Wra­casz do Mar­sy­lii?

– Nie – odrzekł Fer­nand. – Wra­cam do swo­ich.

– Głu­piś! Chodź z nami do Mar­sy­lii, no chodźże.

– Nie mam po co, a zresztą wcale tam nie chcę iść.

– Jak powie­dzia­łeś? Nie chcesz, poczciw­cze? No to jak tam sobie wolisz, jestem za tym, żeby każdy robił, co mu się podoba, chodźmy, Dan­glars, a jego­mość niech sobie idzie do swo­jej osady, kiedy tak sobie życzy.

Dan­glars, korzy­sta­jąc z ustę­pli­wego chwi­lowo nastroju Cade­ro­usse’a, pocią­gnął go za sobą w stronę Mar­sy­lii; tylko, aby zosta­wić krót­szą drogę Fer­nan­dowi, zamiast iść bul­wa­rem Rive-Neuve, podą­żył do bramy Świę­tego Wik­tora. Cade­ro­usse, wsparty o jego ramię, szedł także, zata­cza­jąc się. Uszedł­szy ze dwa­dzie­ścia kro­ków, Dan­glars odwró­cił się i doj­rzał, jak Fer­nand rzu­cił się szybko na papier i scho­wał go do kie­szeni, po czym wybiegł z altany i puścił się jak strzała w stronę Pil­lon.

– A co to? Patrz no, gdzie on idzie – zdzi­wił się Cade­ro­usse. – Skła­mał nam, powie­dział, że pój­dzie do Kata­loń­czy­ków, a prze­cież idzie do mia­sta! Hej! Cze­kaj, Fer­nan­dzie, zbłą­dzi­łeś, nie tędy!

– To tobie się coś myli – rzekł Dan­glars. – Idzie pro­sto drogą Vie­il­les-Infir­me­ries.

– Prawda; a przy­siągł­bym, że poszedł na prawo. O! Wino to wielki zdrajca.

– No, no – szep­nął Dan­glars. – Zdaje się, że nie­źle pokie­ro­wa­łem sprawą, teraz wystar­czy ją zosta­wić, a poto­czy się sama.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: