Indyjska szarada - ebook
Indie, 1946. W polskim obozie dla dzieci i młodzieży w Balachadi dochodzi do tajemniczego napadu na kancelarię i kradzieży ważnej dokumentacji. Trop prowadzi polskich oficerów wywiadu do kolejnego obozu w Valivade… i do sowieckiej siatki szpiegowskiej.
1986. Amerykańska CIA zwraca uwagę na indyjskiego biznesmena o niejasnych powiązaniach z Polską. Wielelat później sprawa wraca i trafiadoemerytowanego oficera polskiego wywiadu, Marcina Łodyny. To początek jego powrotu do Indii, gdzie stara się rozwikłać dawne tajemnice i zmierzyć z przeciwnikiem sprzed lat – pułkownikiem rosyjskiego wywiadu Aleksandrowem.
W tętniących życiem ulicach New Delhi Łodyna wplątuje się w sieć intryg, geostrategicznych rozgrywek USA i Rosji oraz szeroko zakrojonej operacji dezinformacyjnej. Ale dla byłego oficera wywiadu celem staje się nie tylko misja, aletakże osobista zemsta i rozliczenie dawnych porachunków.
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8382-711-7 |
| Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
INDIE, BALACHADI, POLISH CHILDREN CAMP – WIOSNA, 1946 ROK
Cień sylwetki postawnego mężczyzny przesunął się szybko po ścianie murowanego baraku pokrytego czerwoną dachówką z wypalanej gliny. Postać jakby zawahała się i zatrzymała na moment. Spojrzała w kierunku drewnianej werandy sąsiedniego budynku, na której siedziało dwóch małych chłopców. Mężczyzna jednak ich nie zauważył. Spuścił głowę, ciężko oddychał. Rozejrzał się. Oparł dłonie na biodrach. Potem sięgnął jedną ręką do kieszeni spodni i wyciągnął z niej pistolet. Popatrzył na niego, ścisnął mocniej rękojeść, robiąc przy tym ruch, jakby chciał poczuć ciężar broni. Po chwili przeładował pistolet i wsunął go za pasek. Zdjął z głowy czapkę i wcisnął ją pod marynarkę. Podniósł ramię, odsunął rękaw ubrania i spojrzał na przegub, na zegarek. Przez moment zastanawiał się, po czym wziął głęboki oddech i ruszył dalej.
Czesio przestraszył się, a jego młodszy kolega nazywany Rudym nie zauważył cienia i dalej grzebał patykiem w szparze drewnianej podłogi. Starszy z chłopców, odkąd w czasie ewakuacji z Iranu w czterdziestym drugim został porwany w transporcie, bał się takich sytuacji. Teraz wypatrywał swoich kolegów i brata, którzy wybrali się na nocną wyprawę. Wsłuchany dotąd jedynie w śpiew cykad, chciał się cofnąć z progu i szarpnąć za ramię niczego nieświadomego Rudego, ale się wstrzymał. Powiedział tylko:
– Rudy! Wracaj do baraku i nigdzie nie wychodź! Pamiętaj!
– Cesio! Ale ja chce dalej z tobą stlózować. Cemu mam wlacać? – wyseplenił sześciolatek.
– Zmiataj, jak ci kazałem, bo więcej nie wezmę cię na wartę. Już! I nakarm naszą mangustę, bo nic dzisiaj nie upolowała! – ponaglał Czesio.
– Oj, jus dobla, dobla – odpowiedział mały rudzielec, po czym niechętnie wstał i z zawiedzioną miną podreptał do wnętrza baraku.
Czesio schował się za ścianą zielonego powoju chroniącego taras przed słońcem i kurzem. Niebo było gwiaździste, a noc – jasna. Próżno było jeszcze wypatrywać monsunowych chmur, które nigdy nie pojawiały się nagle. Wiedział jednak, że w ciągu dwóch miesięcy można się ich spodziewać. Pamiętał z ostatnich lat, że na początku pada po trochu, a potem deszcze są obfitsze. Wtedy rzadko jest takie piękne niebo jak tej nocy. Ciekawość ośmiolatka wzięła w końcu górę nad strachem i podążył za tajemniczą postacią. Chwycił jeszcze tylko stojący przy werandzie solidny bambusowy kij, którym niedawno jego współlokator Tadzio stoczył zwycięską walkę z wężem okularnikiem naja-naja.
Wszedł między budynki. Minął wąskie grządki z paciorecznikami, bananowcami i papajami. Jako mały harcerz pamiętał o zasadach chowania się i skrytego poruszania w terenie. Idąc, odruchowo schylał się pod oknami, w których nie było szyb, a jedynie poprzeczki i moskitiery chroniące przed komarami i innym tropikalnym robactwem. Po rudej ziemi przemknęła niewielka jaszczurka, jedna z tych, które chłopiec łapał do pudełek, a które były później przedmiotem barterowej wymiany z innymi mieszkańcami obozu na oswojone papugi, wiewiórki, orzeszki ziemne, owoce, widokówki czy znaczki pocztowe. Stąpał ostrożnie w swoich hinduskich klapkach ozdobionych kolorowymi parchami. Ostrożnie wychylił się zza rogu budynku, ale nic nie zauważył. Mężczyzna jakby się rozpłynął.
Czesio wrócił więc w ten sam skryty sposób na werandę. Usiadł i znowu wsłuchiwał się w cykady. Trwało to może kilkanaście minut, może trochę dłużej. Nagle usłyszał pojedyncze, stłumione strzały z broni palnej. Padły jakby z różnych miejsc z wnętrza budynku, za którego narożnikiem niedawno się ukrywał. Zerwał się i ruszył w jego kierunku. Z ciemności wybiegł z niego, a w zasadzie wyskoczył ten sam mężczyzna, którego widział wcześniej. Pobiegł w kierunku ogrodzenia i czarnej czeluści otaczających obóz pagórków. Za nim, po kilkunastu sekundach, w kilku wielkich susach wyskoczył Warszawiak – tak mówiono na wysokiego, dobrze zbudowanego żandarma, który niedawno przyjechał do obozu z Włoch, do swojej żony Karoliny, słynącej z fiołkowych oczu. Chłopaki w jego baraku zastanawiali się nawet, po co przyjechał ten żandarm, którego imienia i nazwiska nikt tu nie znał. Zauważyli natomiast, że sporo przesiadywał w kancelarii u żony i u komendanta obozu. Niektórzy mówili, że jak Anglicy zamkną obóz, to może on będzie pomagać ewakuować ich gdzieś dalej. „Ale gdzie?! Przecież to jest ich dom!” – zastanawiał się zawsze Czesio, słysząc takie rozmowy.
Warszawiak trzymał w dłoni amerykański pistolet Colt 45 i jakby czegoś nasłuchiwał. Intensywnie wpatrywał się w poszczególne budynki, baraki i przejścia między nimi, jednocześnie mierząc w nie z broni.
„Mógłby mnie zastrzelić, gdybym akurat wyszedł zza narożnika albo pobiegł do naszego baraku” – pomyślał skulony malec. Znowu zaległa cisza. Po chwili w kilku domach, w których mieszkali nauczyciele i ich opiekunowie, czasem oficerowie urlopowani tu z wojska na rekonwalescencję, zapaliły się drgające światła lamp naftowych. Ktoś wyszedł i rozglądał się. Dopiero teraz do Czesia dotarło, że stoi niedaleko budynku kancelarii obozowej. W pewnej chwili wzrok chłopca napotkał spojrzenie Warszawiaka. Ośmiolatek swoimi znieruchomiałymi, wielkimi i przestraszonymi oczami zobaczył oddalony o kilkanaście metrów wylot lufy pistoletu. Mężczyzna opuścił ostrożnie broń i podszedł do niego, nie przestając lustrować otoczenia. Przykucnął.
– Mały… – rzucił szeptem, patrząc to na chłopca, to na otoczenie.
– Nie jestem mały, proszę pana. Nie jestem już platfusem. Mam osiem lat i miałem niedawno pierwszą komunię świętą i mam swoje korkowe topi na głowę – odpowiedział rezolutnie.
– No dobrze, dobrze. Jak masz na imię… chojraku?
– Czesio, proszę pana.
– Posłuchaj, Czesiu. Widziałeś tego człowieka, który wybiegł z budynku kancelarii? – zapytał i skinął głową przez ramię.
W tym momencie do Warszawiaka podbiegła jego żona Karolina okryta różowym szlafrokiem naśladującym w stylu japońskie kimono, pytając, co się stało.
– Kochanie, wracaj do siebie – poprosił ją mężczyzna. Powiedz wszystkim, których spotkasz na zewnątrz, żeby nie wychodzili i zamknęli dobrze drzwi od środka. Zawołaj wcześniej komendanta i może kogoś z obozowej służby bezpieczeństwa.
– Ale co się stało, Robert? To ty strzelałeś?! Czy do ciebie strzelali? Nic ci nie jest? Nie jesteś ranny? – pytała, pokazując głową na pistolet.
– Nic mi nie jest. Posłuchaj… Ktoś się włamał do kancelarii. Będzie trzeba za dnia sprawdzić, czego szukał.
Kobieta bez słowa kiwnęła głową, poprawiając długie, szatynowe włosy, po bokach nawinięte na wałki.
– Ty, mały – powiedziała, nachylając się nad chłopcem i wciąż przecierając oczy. – My chyba się znamy? Czesio? Twoja siostra… Janka, taka czternastolatka z warkoczem. Tak? Przychodziła z tobą do kancelarii, żebym jej i jej koleżance Wandzi, co tak ładnie tańczy i chce zostać pielęgniarką, czytała _Trędowatą_?
Chłopiec kiwnął jasną czupryną.
– Ale ja wolę amerykańskie komiksy z Tarzanem, proszę pani. – Chłopiec ułożył usta w podkówkę.
– On nie jest mały – odpowiedział mężczyzna niespuszczający oczu z kierunku, w którym, jak mu się wydawało, mógł uciekać intruz.
– Dobrze. Czesiu, a co ty tu robisz w środku nocy? I w dodatku z takim solidnym kijem? – Wskazała na bambusową pałkę.
– Proszę pani, pilnowaliśmy naszego baraku z Rudym – odpowiedział z satysfakcją.
– I było was aż dwóch? Z jednym kijem? – Uśmiechnęła się.
– Tak. Ale jaki to kij! Tadziu z mojego baraku wygrał nim walkę, proszę pani… Z jadowitym i strasznym wężem, bo wtedy Franuś poszedł z naszą mangustą na spacer…
– Ach tak. Pamiętam. Oddali go Lucynie, żeby miejscowi torebkę jej zrobili z jego skóry. – Zaśmiała się, odwracając się do męża.
– Słuchaj, Karolina. Idź już w końcu i powiedz komendantowi, co się stało. Pospiesz się. I wiesz co? Rozwadowską też poinformuj. Może spotkajmy się zaraz, powiedzmy za kwadrans. – Spojrzał na zegarek. – Czekajcie na mnie w tym baraku klubowym, w którym graliśmy w tenisa stołowego dzisiaj po południu. Tam, gdzie ten wielki gramofon stoi…
– Wiem, wiem. Dwudziestkapiątka. I jeszcze zajrzę na moment do kancelarii.
Kobieta już bez słowa pobiegła do baraku komendanta.
– Czesio, możesz mi coś powiedzieć o tym mężczyźnie, którego widziałeś?
– Tak… Kiedy siedziałem na schodach i czekałem na chłopaków z drużyny…
– Chłopaków? Czy dziewczyny? – spytał żartobliwie Warszawiak.
– Chłopaków. My się z babami nie zadajemy. Można dostać bęcki za to w baraku… Chłopaki poszli nad morze na nocną wyprawę. Pewnie będą skakać do wody na główkę ze skalnych półek. A my z Rudym jako najmłodsi zostaliśmy na warcie. – Znowu spuścił głowę. – Ale niech pan nikomu nie mówi. Proszę, bo ojciec komendant będzie się złościł na nich. Tak jak wtedy, kiedy chodzili na pola po orzeszki ziemne, bo ci miejscowi, pan wie, Hindusi, skarżyli mu się na nas. Albo jak jeden chłopak wpadł do studni i zniszczył rusztowanie miejscowym. To też się złościł – mówił podekscytowany już z zadartą głową.
– Dobrze. Obiecuję. Nikomu nie powiem. – Zrobił pauzę, kładąc na moment dłoń na ramieniu chłopca. – To co widziałeś?
– Ten pan, który się chował koło naszego budynku, był ubrany w marynarkę. Miał chyba, proszę pana, koszulkę w paski. Miał też szerokie spodnie. I, proszę pana… – zawiesił głos.
– Tak? Miejscowy? Hindus?
– Nie! Wyglądał jak Anglik albo Polak. On schował proszę pana pod marynarkę taką czapkę, jaką nosili nasi marynarze z „Kościuszki”, którzy nas kiedyś odwiedzili i podarowali nam do naszej świetlicy radio.
– Skąd?
– Nie wie pan, co to „Kościuszko”?! To nasz słynny i dzielny statek, który woził żołnierzy generała Andersa.
– Ach tak. Masz rację. Czyli to mógł być marynarz?
– Tak, proszę pana. Może nawet jakiś kapitan! Ja zawsze wszystkiego pilnuję, liczę i zapamiętuję. A chleb chowam pod poduszkę. Chłopaki mówią, że u mnie to jak w banku, jak mi coś zostawią na przechowanie. I opiekuję się najmłodszym w naszym baraku, takim jednym rudzielcem, który… – nie dokończył, jakby chciał nabrać więcej powietrza do dalszej opowieści.
Warszawiak zaśmiał się i pogłaskał Czesia po jasnych włosach.
– A jego facjaty nie widziałeś?
– Czego, proszę pana?
– Twarzy. Czy miał wąsy, brodę, był opalony?
– Nie, proszę pana. Było za ciemno.
– A teraz, harcerzu… mały bankowcu, rozkaz. Wracaj do siebie i zamknij się od środka. Sprawdź jedne i drugie drzwi! Nikomu nieznanemu nie otwieraj i nie mów o naszej rozmowie. Sztama?!
– Tak jest. – Chłopiec ruszył, ale nagle się zatrzymał. – Proszę pana. On przybiegł chyba od strony pałacu naszego dobrego maharadży.
– To może być ważne – odpowiedział Warszawiak i uśmiechnął się do swojego małego rozmówcy.
– A jak będę już duży, jak chłopaki, to pojadę na wyprawę do Panhala albo Rukadi, albo pociągiem w drugiej klasie, bo w trzeciej nie możemy jeździć jako biali – wyrzucił z siebie potok słów już z głosem pełnym odwagi i dobrze spełnionego obowiązku.
Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową, a chłopiec, nie namyślając się już ani chwili, pobiegł w kierunku swojego baraku. Warszawiak zaś z pistoletem w dłoni skierował się na obrzeża obozu znajdującego się na niewielkim wzgórzu.
Wyszedł na zewnątrz i po kilkunastu krokach zatrzymał się. Zaczynało świtać. I jak to blisko równika, proces ten postępował bardzo szybko. Mimo tych sprzyjających warunków wiedział, że wszelki pościg będzie bezskuteczny, a nawet niebezpieczny. „Przecież intruz mógł mieć kompanów. Może czekają właśnie na mnie? Żeby mnie dopaść i majchrem zakłuć po cichaczu, żeby spróbować jeszcze raz, następnej nocy? Hm… Czego szukał? Na czyje zlecenie? Może to zwykły włamywacz? Ale marynarz, tutaj?” – zastanawiał się intensywnie.
Warszawiak przykucnął. Półpustynny krajobraz otoczenia polskiego obozu z każdym promieniem wschodzącego gdzieś daleko za horyzontem słońca stawał się coraz bardziej wyraźny. Dalej, od morza ciągnęły się piaszczyste wzgórza pokryte rzadką, wypaloną trawą, która czekała z utęsknieniem na monsunowe deszcze. Gdzieniegdzie rosły kępy krzaków i pojedyncze, wysokie kaktusy. Jedynie bliżej studni czy niewielkich zbiorników wodnych rosły duże figowce ze zwisającymi lianami, sąsiadujące z palmami i innymi drzewami. Przy takich sadzawkach wodnych gromadziło się wszelkie ptactwo. Między konarami drzew uwijały się papugi i gołębie, czasem przecinał powietrze maleńki koliber. Tak zaczynał się tu każdy dzień.
Patrząc tak na ten jakże inny od jego rodzinnych stron krajobraz, rozważając różne opcje zaistniałej sytuacji, zdecydował, że po spotkaniu z komendantem uda się do pałacu i do odległej o około kilometr wioski Balachadi. „Może coś widzieli? Jakiegoś obcego? Hm… marynarza?” – ponownie zagłębił się w nurtujące go pytania. Spojrzał kolejny już raz na zegarek. Do pobudki o szóstej i porannej musztry obozowej dzieci i młodzieży miał jeszcze trochę czasu. Zaciągnął się głęboko powietrzem i poczuł zapach dymu, który zapewne dotarł tu z hinduskiej wioski. Był dziwny. Jakby pomieszany z orientalną, słodką wonią białych kwiatów tuberoz. Przypominała mu ona perfumy Karoliny, jakich używała jeszcze w Iraku, kiedy ją poznał w czterdziestym drugim w obozie w Kirkuku. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Zapalił jednego i nie ruszając się, znowu zapadł we wspomnienia. „Irak i ta wstrętna ćmaga, ta berbelucha pędzona przez naszych żołnierzy w namiotach, Palestyna i żydowskie burdele pod Tel Awiwem, kawiarnie Jerozolimy z pysznymi lodami i… słoneczna Italia, i tylu naszych chłopaków, którzy tam zostali pod Monte Cassino, Bolonią i Ankoną, nawet tych z kompani karnych. I ten pieprzony koniec wojny. Jak to mówił pułkownik Czakucki? Są dwa narody, które przegrały tę parszywą wojnę, my i Niemcy” – rozmyślał i wpadł w jeszcze głębszą zadumę. Stawały mu przed oczami te wszystkie wschody słońca na irackiej pustyni, kiedy zwykle zaciągał się papierosem. A dookoła panowała cisza. Uwielbiał ją. Chłodna woń pustyni budzącej się do kolejnego dnia. W pewnym momencie przypomniał sobie jeden z poranków. Odstawiali wtedy na granicę irańską sowieckiego szpiega. Najpierw na siłę wyciągnęli go z jeepa, rzucając na szutrową drogę, i zerwali ze zdrajcy ubranie. Potem ruskiego szpiona przeszyły serie z trzech stenów, szarpiąc bezwładnie jego ciało, które wpadło do rzeki. „Kurwa. Kiedy ten bolszewik Mireczek oddalał się od nas w samych gaciach, odgrażał się i mówił coś o komunistycznej Polsce. Miała rację ta czerwona szmata. Polska jest teraz pod moskiewskim butem” – pomyślał.
Wstał i rzucił niedopałek pod nogi, żeby przydeptać go butem. Szybkim krokiem skierował się w stronę kancelarii, w której chciał się przed spotkaniem rozejrzeć, a która była przed chwilą obiektem napadu. „Ale dlaczego pomyślałem właśnie o tym poranku, przecież tyle było innych, milszych, choćby z Karoliną, a potem nad morzem w Palestynie, w Italii, w tych małych wioskach górskich. Dlaczego pomyślałem właśnie o tym Mireczku?” – zastanawiał się, idąc przez obóz.
* * *
Karolina siedziała już w baraku klubowym. Miała na sobie mocno spraną tropikalną koszulę typu brytyjskiego z bawełny w kolorze beżowopiaskowym i rozkloszowaną spódniczkę przerobioną z jakiegoś ubrania. Stalowoniebieski kolor wskazywał, że materiał pochodził z przydziałów RAF-u. Manipulowała pokrętłami radia, szukając jakiejś muzyki. Trafiła w końcu na stację puszczającą amerykańskie szlagiery. Potem przejrzała ze znudzeniem stos starych gazet. Znalazła nawet angielskojęzyczne pismo wydawane w Bombaju „Polish News” z czterdziestego drugiego roku oraz nowsze, dwutygodnik „Polak w Indiach”. Warszawiak wszedł do środka i od drzwi rzucił:
– Karola! Widzę, że jeszcze nikogo nie ma. Co jest?!
Spojrzał na jej rozpiętą do połowy koszulę, pod którą dostrzegł czarny, koronkowy biustonosz bez ramiączek kupiony przez niego w Bombaju. Podwinięte regulaminowo do łokci rękawy nadawały kobiecie szczególny, tropikalny urok. Lubił ten styl u polskich dziewczyn w 2. Korpusie. „Brakuje jeszcze tylko tego czarnego beretu, zawadiacko zsuniętego na głowie do tyłu” – pomyślał.
– Zaraz będą. Trochę się spóźnią. Wiesz, ile mają obowiązków przed rozpoczęciem gimnastyki. Poza tym kilkanaścioro dzieci jest w izbie chorych. Podejrzenia gruźlicy, ukąszenie węża, zatrucie jadem skorpiona, zapalenie migdałków. Codziennie coś nowego. W końcu to prawie sześćset dzieciaków. A, i jeszcze doszło wczoraj to zatrucie kilku starszych chłopaków bimbrem.
– Bimbrem? Tutaj?
– Tak. Taki jeden, nazywają go Rusek… Okazało się, że pędził w baraku bimber z fig. Trzymał to w zakopanym używanym przez miejscowych glinianym garze w kształcie kuli do przechowywania wody, żeby była chłodna. Tylko tego nauczył się w łagrze na Syberii… – Zrobiła pauzę. – A po monsunie zaczną się jeszcze dodatkowo komary i wyciąganie łóżek z baraków do wyparzania, masowe wmuszanie w dzieciaki tej cholernie gorzkiej chininy i smarowanie się tą wstrętną eukaliptusową wazeliną! Sama nie wiem, co gorsze.
W pewnym momencie do ich uszu zaczęły dochodzić odległe dźwięki piania kogutów z hinduskich zabudowań wokół obozu.
– Do monsunu, do jesieni i do wiatrów październikowych to chyba tu nie zostaniecie. Wiesz, że rozmowy się toczą. Mają was zamknąć i ewakuować.
– Wiem, wiem. Tak wszyscy mówią. Ale czy to prawda? Znowu ewakuacja… Słuchaj…
Karolina zawiesiła głos i usiadła, jak to zawsze lubiła, na kolanach męża. Objęła go ramieniem.
– Pamiętasz, jak mnie brałeś na kolana w kantynach w Kirkuku i Qizil Ribat? Albo w Wigilię czterdziestego drugiego, kiedy chłopaki postarali się o choinki i poustawiali je przed kancelariami? Albo po występach Bogdańskiej? A potem Włochy – dodała i wyraźnie posmutniała. – Te zimy na irackiej pustyni. Brrr. Jeszcze do tej pory mam dreszcze, jak sobie o tym przypomnę. Piecyki naftowe w namiotach, grube, wełniane swetry i płaszcze. I to cholerne błocko. Ale co tam. Było, minęło.
– A ja pamiętam najbardziej ten smak imbirowego piwa, podawanego przez nasze kantyniarki. Takie słodkawe. Szczerze mówiąc, to nie przepadałem za nim. Dobrze, że w końcu w Rehowot w Palestynie trafiłem na porządne, warszawskie piwo – odpowiedział i uśmiechnął się.
– Ooooo. Ładnie, ładnie. To teraz mi mówisz, że tam do tych żydowskich burdeli jeździłeś?! Dobrze dogadałbyś się z naszym księdzem komendantem – żachnęła się i skinęła głową na drzwi wejściowe.
– Do jakich burdeli?! Kochanie, ty mnie tak nie besztaj, bo ja do tych bajzli z chłopakami nie chadzałem! Ja tylko na piwo i na schabowego z kapustą – tłumaczył się mężczyzna i zawiesił na moment głos, by po chwili dodać: – A co, ksiądz komendant też lubi piwo i schabowego? Nie dziwię się, bo ciężko tutaj o wieprzowinę.
– Nieee. To nie to. Nie słyszałeś o nim? Że wiesz co… – powiedziała dwuznacznie i mrugnęła.
– Że co wiem?
– Mówi się, że ksiądz komendant nie stroni od kobiet.
Karolina próbowała się wyrwać, ale mąż ją przytrzymał i zaśmiał się rubasznie.
– Coś mi chciałaś wcześniej opowiedzieć.
– Tak. Ten… Czesio.
– Ten mój prawie ośmioletni nocny wywiadowca?
– Tak. Ten sam. Wiesz co? – Zrobiła pauzę. – Ty to jesteś jednak żandarm cały czas! Dziwię się sama sobie, z kim ja jestem?! – powiedziała, śmiejąc się.
Warszawiak soczyście pocałował żonę, zatykając jej usta i przerywając w ten sposób wypowiedź. Kobieta jednak wyrwała się z pocałunku i dodała:
– Czy ty wiesz, że tego małego porwali w Iranie?
– Irańczycy? Niemożliwe. Oni tyle nam pomogli wtedy. Wspaniali ludzie.
– Nie, nie Irańczycy. No co ty! Siostra Czesia opowiadała mi, że kiedy przebijali się ciężarówkami z Pahlawi przez góry Kaukazu do obozu pod Teheranem, kierowcą ich ciężarówki był jakiś Hindus. Czesia jako najmłodszego wsadzili do szoferki. I wyobraź sobie, że kierowca przykrył go kocem i powiedział innym, że Czesio zaginął na jednym z postojów.
– Nikt tam tego nie pilnował?
– Jak pilnował?! To były same dzieci! Siostra osłabiona po szpitalu, brat kilkulatek.
– Dobra. I jak się skończyło porwanie Czesia?
– A tak, że siostra coś zaczęła podejrzewać i znalazła go ukrytego za siedzeniem kierowcy.
– I co dalej?
– Co dalej? Dostał… To znaczy kierowca dostał wciry od naszych już w obozie. Tłumaczył się, że Czesio z tymi jego jasnymi włosami był tak piękny, że postanowił go zabrać – odpowiedziała Karolina.
– A wiesz, kochanie, ja z tego czasu w Pahlawi zapamiętałem moment, kiedy przybyłem ostatnim rzutem z personelem bazy ewakuacyjnej w Krasnowodzku… I pamiętam dokładnie, kiedy to było. Pierwszego września… – powiedział z zadumą i wyjąwszy paczkę chesterfieldów, poczęstował Karolinę.
Przykrywka metalowej amerykańskiej zapalniczki odskoczyła. Mężczyzna przesunął sprawnie kciukiem po wałku i przypalił żonie, a potem sobie papierosa. W pomieszczeniu rozszedł się zapach benzyny i woń palonego tytoniu.
– Te dziesiątki tysięcy brudasów, owrzodzonych, chorych, obdartych z ubrań i poczucia wstydu. Armia łachmaniarzy. – Zamilkł. – Kiedyś, w piątym rejonie obozu ewakuacyjnego… – nie dokończył.
– Pamiętam tę… gorączkę ewakuacyjną. Piątka była już czysta, po dezynfekcji – wtrąciła Karolina.
– Tak. I taki maluch niósł w obozie zupę dla chorego ojca, potem zresztą spotkałem go pod Monte Cassino. Po drodze wywrócił się i ją wylał. Obaj z ojcem płakali…
Warszawiak zaciągnął się mocno papierosem i wypuścił powoli obłok niebieskoszarego dymu.
– Ale nas te kurwy Sowieci upokorzyli i zniszczyli w tym ich czerwonym, pieprzonym raju. Jakbym tak mógł… – Przerwał, bo do baraku klubowego wszedł komendant obozu i jego zastępczyni Rozwadowska.
– Czekaj, ściszę radio – powiedziała Karolina i chciała ruszyć się z kolan mężczyzny.
Ale Warszawiak ją zatrzymał.
– Zostaw to ustrojstwo. Lepiej niech zagłusza naszą rozmowę – powiedział i oboje wstali i przywitali się z gośćmi.
Wszyscy usiedli za dużym stołem. Pierwszy odezwał się komendant, ksiądz Franciszek Puta.
– To dzisiejsze zdarzenie jest bardzo niepokojące. Ma pan, sierżancie, jakieś wytłumaczenie tego? Jak rozumiem, to był napad… raczej rabunkowy? W budynku, gdzie jest kancelaria, trzymamy również nasze skromne środki finansowe.
– Tego jeszcze nie wiem. Ale trzeba to jak najszybciej sprawdzić – odpowiedział Warszawiak i dodał pod nosem: – Niezłą bardachę tam zostawił.
– Na razie dzieci mają poranną toaletę, ścielenie łóżek, potem msza święta i śniadanie. Szkołę zaczynają o ósmej. Będzie trochę spokoju i wtedy można się tym zająć – stwierdził komendant.
– A ja chciałabym o coś spytać. Przyjechałam z Bombaju dopiero dzisiaj i nie mieliśmy okazji się poznać. Co pana sierżanta sprowadza do nas, do Balachadi, poza oczywiście naszą panią Karoliną – wtrąciła Rozwadowska, dopinając pod szyją białą koszulkę z krótkimi rękawami. – Nie miałam żadnej informacji o pana wizycie. Nic mi nie przekazano ani przy Napean Sea Road w biurze Polskiego Czerwonego Krzyża, ani w dawnej delegaturze Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Widziałam się z naszym byłym konsulem i też mi nic nie mówił o pana przyjeździe.
– Pani Zofio… Pan sierżant przyjechał tu z polecenia. Ze sztabu generała Andersa – powiedział komendant i spojrzał na Warszawiaka.
– Rozumiem, ale… Tu są dzieci i taka strzelanina. Trzeba zawiadomić władze brytyjskie, _liason officer_ musi o tym wiedzieć.
– Pan Geoffrey Clarke?
– Tak. To wspaniały człowiek i na pewno… – nie dokończyła, bo Warszawiak przerwał jej w pół zdania.
– Szanowni państwo, łaskawa pani, sugerowałbym nie zawiadamiać nikogo. A zwłaszcza władz brytyjskich. Również i miejscowej policji, jak i tej w Bombaju. Zapewniam bowiem, że po takim zawiadomieniu sprawa niechybnie dotrze do Delhijskiego Biura Wywiadowczego i do MI5. Nie potrzeba nam żadnych problemów w przeddzień pewnych decyzji o likwidacji tego obozu i jego ewakuacji. Sami państwo zdają sobie sprawę, w jakiej jesteśmy sytuacji.
– A skąd pan to wie? – drążyła Rozwadowska.
– Ale co niby wiem?
– O tej likwidacji obozu.
– Szanowna pani, Polski, jaka była, już nie będzie. Rząd brytyjski ma z nami problem. Wszyscy boją się Sowietów i kolejnej wojny. A my nie mamy się gdzie podziać.
– Ale my możemy tu żyć. Pracować, uczyć się – mówiła dalej kobieta.
– Proszę być racjonalną, szanowna pani. Nikt nas tu nie zostawi, ani w Afryce. Taka jest niestety prawda. Te dyskusje, jak słyszę, Polaków z Hindusami o niepodległości Indii nie przysparzają nam przyjaciół u miejscowych Brytyjczyków. W Bombaju się o tym mówi. A dodatkowo… środki finansowe się kończą. Polish Children Found jeszcze działa czy już nie? – zapytał Warszawiak, ale nikt nie miał ochoty odpowiadać na to pytanie. – Rząd w Warszawie kontrolowany przez Moskwę jest od prawie roku uznawany jako jedyny legalny. Komuniści zapewne upomną się zaraz o was i o te tysiące dzieciaków.
– Przypomnę wam, że już w czterdziestym czwartym krążyły o tym plotki, jakoby Anglia i Ameryka przystały na takie rozwiązanie – uzupełniła Karolina.
– Już się o nas upomnieli – powiedział komendant i dodał ze smutkiem: – Byli przedstawiciele władz lubelskich. Jeden taki od nich, bardzo zaciągał, pewnie z kresów. Mówił mi, że zgodnie z prawem międzynarodowym sieroty polskie są pod opieką kraju ojczystego. Dlatego powinny być przetransportowane do Polski. A ja się pytam: do Polski, ale jakiej Polski? Czy to w ogóle będzie Polska?
– Nawet mówili, że to propaganda, że w Polsce ludzi zamykają i wywożą na Sybir. Że każdy może wracać i uczestniczyć w odbudowie kraju z całym narodem… Pieprzenie – dodała Karolina półgłosem.
Rozwadowska patrzyła na komendanta wzrokiem jakby szukającym jakiejś odrobiny nadziei.
– Ale maharadża Jam Saheb na to nie pozwoli. On jest wykształcony w Europie. Zajmował ważne stanowiska, przewodniczył Radzie Książąt Indyjskich, był jednym z dwóch hinduskich delegatów w gabinecie wojennym Rządu Jej Królewskiej Mości. On ma kontakty i koneksje. On nam pomoże. Znał generała Sikorskiego i przyjaźnił się z Paderewskim. Pamiętam, jak kiedyś mówił podczas jednej z wizyt w obozie, żeby dzieci nie uważały się za sieroty, że teraz są mieszkańcami Nawanagaru, a on jest Babu, ojcem wszystkich ludzi w Nawanagarze, więc jest także ich ojcem – mówiła emocjonalnie Rozwadowska i zrobiła pauzę. – Więc jak to tak? – dodała już prawie szeptem.
– Pani Zofio…
– Ale ileż to on razy mówił, że zawsze pozostanie lojalny wobec Polski, że będzie sympatyzował z przyszłością Polski. Jaką przyszłością?! Powiedzcie?! – Kobieta nie dawała za wygraną.
Warszawiak pokręcił głową. Wszyscy mieli minorowe miny. Milczeli.
– Mam pytanie – rzucił sierżant, przerywając ciszę. – Czy poza Polakami ktoś jeszcze z białych przebywa na terenie osiedla?
– Jedynie paru Portugalczyków, a tak to sami Hindusi. Nikogo więcej. Oczywiście czasami odwiedzają nas różne osoby. Ale zawsze za zgodą komendanta. Zgodnie z regulaminem. Ale teraz nikogo takiego nie ma.
– Rozumiem.
– A czemu pan pyta, sierżancie? – zagadnął komendant.
Warszawiak pokrótce opisał sytuację i to, co powiedział mu Czesio. Przez dłuższą chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu. Przerwała je Karolina.
– Zawartości kasy nie sprawdzałam. Ale z tego, co się zorientowałam na szybko, ktoś grzebał w obozowej kartotece. Porozrzucane były karty ewidencji osobowej. Trzeba sprawdzić dokładnie, czy czegoś nie zabrano.
– A czego ktoś mógł szukać w tym spisie? Na litość boską! – rzucił ze zdziwieniem komendant.
– Wydaje mi się, że chodziło o dokumentację dzieci, nie nas, dorosłych – odpowiedziała Karolina.
– Ojcze komendancie. Mój przełożony, pułkownik Czakucki, poinformował mnie, że Sowieci kręcą się przy naszych obozach tutaj, a i pewnie w Afryce. My to właśnie sprawdzamy.
– Chodzi o naciski z Warszawy na powrót do Polski? – zapytała Rozwadowska.
– Moja pani, chodzi o Sowietów z Moskwy. Oni są bezwzględni w realizacji swoich zadań. Chyba szanowna pani wie, co to NKWD, i zna ich metody?! – odpowiedział nieco poirytowany Warszawiak i zawiesił głos. – Wiemy, że oni mogą wykorzystywać nawet instytucje kościelne opiekujące się sierotami do jakichś działań. Tylko nie wiemy dokładnie do jakich.
– Mój ty Boże. A w jaki sposób te nieboraki z sierocińców naszego Kościoła powszechnego mogłyby być użyteczne dla czerwonych? Zwykle właśnie bracia, siostry i księża wskazują drogę do zachowania pionu moralnego opartego na zasadach chrześcijańskich, edukują i wychowują. Nie bardzo rozumiem – powiedział komendant.
– Ojcze, tego, jak zaznaczyłem, nie wiem. Staramy się jednak dowiedzieć. A pracujemy w Londynie w politycznie trudnej dla nas sytuacji.
– Co znaczy „my”? – Rozwadowska znowu drążyła.
Warszawiak, jakby nie zwracając uwagi na jej pytanie, wyjaśniał dalej.
– Jest relokacja naszych jednostek na Wyspy Brytyjskie. Część żołnierzy odchodzi do cywila, ruszają w tułaczkę albo wracają do Polski. Dostałem zadanie opieki nad tym miejscem tutaj, w Indiach. A sprawa jest na tyle poważna, że spodziewam się, że nie tylko ja będę się tym zajmował. Może dotrze tutaj również mój były przełożony, rotmistrz Dąbrowski, to znaczy już major.
– Coś mi to nazwisko mówi – wtrącił komendant.
– Jego siostra pracuje w polskim miasteczku w Valivade. Do Indii przyjechała z sierotami z Iranu. Zajmowała się szkołą i przedszkolem w Isfahanie w dzielnicy ormiańskiej Dżulfa. Poza tym kiedyś pomogła w Iranie mojemu koledze wachmistrzowi Kleinerowi, który jechał do Bandar-e Abbas. Wysłała przez niego listy do brata, a one następnie przeszły przez moje ręce. Stąd ją znam – wyjaśnił Warszawiak.
– No dobrze. Bóg ma nas w opiece, więc ufam, że dalej też będzie miał.
Warszawiak popatrzył na komendanta zimnym wzrokiem. Przypomniał sobie piekło wojenne, które przeszedł, które z całej jego rodziny z warszawskiego Grochowa tylko on przeżył.
– Pani Zofio, dzisiaj jedziemy na spotkanie z maharadżą i panem Geoffreyem Clarkiem. Niech pani nic o tym dzisiejszym zdarzeniu nie mówi, jak sugeruje sierżant. Mamy omawiać sprawę adopcji naszych dzieci.
– Adopcji naszych dzieci? – powtórzyła ze zdziwieniem Karolina.
– Tak. Mam taki pomysł i chcę w tym uczestniczyć – odpowiedział komendant. – Aby zapobiec przymusowemu przesiedleniu naszych sierot do komunistycznej Polski, z maharadżą oraz ze wspomnianym panem Clarkiem mamy zamiar dokonać przed miejscowym sądem zbiorowej adopcji. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Maharadża, kiedy był u nas przy okazji inscenizacji _Kordiana_ Słowackiego, pochwalił tę ideę.
– To ksiądz komendant nadepnie na odcisk czerwonym w Warszawie i tym sowieckim szpionom kręcącym się koło naszych obozów tutaj – skomentował Warszawiak.
– Sierżancie, nie pierwszy już raz. Bóg mnie prowadzi i chroni również przed czerwonymi szpionami. Pani Karolino, jak skończycie w kancelarii, to sprawdźcie, czy nie zginęło coś z magazynu i szpitala – zakończył, wstał i skierował się do drzwi.
Za nim ruszyła Rozwadowska.