Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Inspiracje z Łochowa - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 września 2025
28,27
2827 pkt
punktów Virtualo

Inspiracje z Łochowa - ebook

Jednym z największych skarbów Łochowa są jego mieszkańcy. Znani z uczciwości, serdeczności i gościnności, chętnie witają nowych sąsiadów i przyjezdnych. Każdy, kto zawita do Łochowa, może liczyć na pomoc, uśmiech i ciepłe słowo. W Łochowie życie toczy się spokojnie, ale z dużym szacunkiem dla innych. „Inspiracje z Łochowa” to podróż w głąb dziejów Polski. Odbędziemy ją wraz z pewnym sympatycznym małżeństwem, znanym już wytrwałym czytelnikom. Książka została utworzona przy pomocy AI.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Komiks i Humor
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-320-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wehikuł czasu i chrzest

W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych koników i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny polonez z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego księcia. Ich przygody — od leżenia na skrzyżowaniu po żarówkę w brzuchu Kamili — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.

Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, sprzątając piwnicę w poszukiwaniu starej kalafonii do kontrabasu, natknął się na zamaskowane drzwi za stertą słoików z ogórkami. Po odgarnięciu pajęczyn i wyłamaniu zardzewiałej kłódki znalazł sekretne pomieszczenie, a w nim… wehikuł czasu! Maszyna wyglądała jak skrzyżowanie pralki Frani z kokpitem statku kosmicznego, z migającymi lampkami i dźwignią oznaczoną „966–2025”.

— Kamilando, skarbeńku, znalazłem wehikuł czasu! — zawołał Marek, wbiegając do salonu. — Polecimy w przeszłość, jak w filmach!

Kamila, polerująca fortepian, uniosła brew, ściskając wałek do ciasta. — Marek, ty głuptasie! — warknęła. — Wehikuł? To pewnie złom po twoim „Mędrcu Syjonu”! Ale dobra, zobaczmy!

Po krótkiej kłótni o to, kto naciśnie dźwignię, wsiedli do wehikułu. Marek, nucąc kujawiaka, ustawił datę na rok 966, epokę chrztu Polski. Maszyna zabuczała, lampki zamigotały, a po chwili Marek i Kamila wylądowali w Gnieźnie, w środku drewnianego grodu Mieszka I. Kamila, wciąż w kwiecistej sukni i z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), znalazła się przed księciem Mieszkiem, który, oczarowany jej wyglądem, natychmiast zaczął się zalecać.

— O piękna niewiasto, twe oblicze jak gwiazda na firmamencie! — powiedział Mieszko, kłaniając się nisko. — Czy zostaniesz mą wybranką?

Kamila, błyskając oczami, odparła: — Mieszko, chcesz mnie zdobyć? To przyjmij chrzest, bo ja z poganami się nie zadaję! — I machnęła wałkiem dla podkreślenia słów.

Tymczasem Marek, wędrując po grodzie, trafił do komnaty czeskiej księżniczki Dobrawy, która, widząc jego mandolinowe dłonie i łobuzerski uśmiech, zaprosiła go na „kielich miodu”. Marek, nie tracąc okazji, zaczął zabawiać Dobrawę opowieściami o Łochowie i grać na wyimaginowanej mandolinie, co wprawiło księżniczkę w zachwyt.

— O Marku, twój głos brzmi, jak dzwony w katedrze! — śmiała się Dobrawa, nalewając więcej miodu. — Zostań mym bardem!

Noc w Gnieźnie była pełna uciech. Kamila, flirtując z Mieszkiem, przekonała go do chrztu, rzucając: — Bez wody święconej nici z amorów, książę! — Mieszko, zauroczony, obiecał ochrzcić całą Polskę, byle tylko zyskać jej przychylność. Marek, w innej komnacie, tańczył z Dobrawą poloneza, choć w głowie miał głównie bimber Staszka.

O świcie, zanim Mieszko zdążył zorganizować chrzest, a Dobrawa napisać balladę o Marku, małżeństwo wskoczyło do wehikułu i wróciło do Łochowa. Wylądowali w piwnicy, a wehikuł, jakby zmęczony podróżą, zgasł z cichym „puff”. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:

— Marek, ty głuptasie! Romansowałeś z Dobrawą, gdy ja musiałam pchać Polskę do chrześcijaństwa! — I zamachnęła się wałkiem.

— Kamilando, to dla historii! — tłumaczył Marek, chowając się za kontrabasem. — Poza tym, Dobrawa tylko słuchała moich kujawiaków!

Wieś huczała od plotek, gdy pani Genia, miejscowa królowa plotek, podsłuchała rozmowę i wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.

— Kamila z Mieszkiem, a Marek z Dobrawą?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż żarówka w brzuchu!

Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką w ustach, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.

— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Wehikuł czasu? To gorzej niż twój Mędrzec Syjonu!

— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na piwnicę. — Podróże w czasie? Herezja!

Władek, zawsze gotów do działania, zaproponował: — Marek, Kamila, sprzedajcie ten wehikuł na złom, zanim Mieszko przyjedzie po Kamilę!

Aspirant Kowalski zjawił się, by zbadać „nielegalne podróże w czasie”. — Panie Marku, gdzie ten wehikuł? — warknął, zapisując w notatniku. — To może być zabytek!

— Panie aspirancie, zgasł! — tłumaczył Marek. — Ale chrzest Polski to nasza zasługa!

Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa, radząc, by zamknęli piwnicę na klucz. Kamila, wciąż wściekła na Marka za Dobrawę, zmusiła go do polerowania fortepianu przez tydzień. Wieś urządziła festyn „Bez Wehikułu”, by uczcić powrót pary. Marek zagrał na kontrabasie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Kamili, co ochrzciła Polskę”. Proboszcz pokropił piwnicę wodą święconą, „żeby więcej wehikułów nie było”. Nawet aspirant Kowalski dołączył do zabawy, żartując, że „Marek powinien dostać medal za taniec z Dobrawą”.

— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli później na ganku z kubkami herbaty — może i zabawiałem Dobrawę, ale z tobą każda przygoda to koncert.

— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz polecisz do Dobrawy, to wałkiem cię w 966 rok odeślę!

W Łochowie plotki o „wehikule Kamili i Marka” krążyły jeszcze przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Kamila koronowała Mieszka, a Staszek snuł plany sprzedaży „antyczasowych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet wehikuł czasu miał swój zwariowany rytm.Bitwa pod Cedynią

W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach sosen, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny kujawiak z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego woja. Ich przygody — od żarówki w brzuchu Kamili po wehikuł czasu w piwnicy — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.

Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, sprzątając piwnicę po raz kolejny, znów natknął się na zamaskowane drzwi, za którymi stał wehikuł czasu — błyszcząca machina przypominająca skrzyżowanie pralki Frani z kokpitem UFO. Po ostatniej podróży do roku 966, kiedy to Kamila przekonała Mieszka I do chrztu, a Marek zabawił się z Dobrawą, wehikuł wrócił do działania. Marek, nucąc melodię na mandolinie, wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian.

— Kamilando, skarbeńku, wehikuł działa! — zawołał, machając smyczkiem. — Polecimy do 972 roku, do Cedyni! Bitwa z Hodonem czeka!

Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Ostatnio ledwo uszłam z życiem z komnaty Mieszka! Ale dobra, jedźmy, tylko nie flirtuj z księżniczkami!

TŁO HISTORYCZNE BITWY POD CEDYNIĄ

Rok 972 był kluczowym momentem dla młodego państwa polskiego pod wodzą Mieszka I. Margrabia Hodon, wspierany przez cesarza Ottona I, chciał podporządkować Pomorze Zachodnie, będące w strefie wpływów Polski. Mieszko, świadomy zagrożenia, zebrał wojsko, w skład którego wchodzili piesi wojowie, lekka jazda i drużyna książęca, wspierana przez sojuszników słowiańskich. Bitwa rozegrała się na wzgórzach pod Cedynią, w strategicznym miejscu nad Odrą, gdzie naturalne ukształtowanie terenu dawało Polakom przewagę. Wojska Hodona, złożone głównie z ciężkozbrojnej piechoty i rycerstwa, były liczniejsze, ale mniej zwinne. Mieszko, dzięki sprytnej taktyce, polegającej na wciągnięciu wroga w zasadzkę i wykorzystaniu łuczników, odniósł zwycięstwo, które umocniło pozycję Polski w regionie.

PRZYGODA W CEDYNI

Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w gęstym lesie pod Cedynią. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), a Marek w marynarce z łatami — wypadli z maszyny prosto w błoto. Przed nimi rozciągał się gród Mieszka I, pełen wojów ostrzących miecze i koni rżących na widok nadciągających wojsk Hodona. Gdy para dotarła do obozu, Mieszko I, w skórzanej tunice i z mieczem u boku, ujrzał Kamilę i zamarł.

— O niewiasto, twe oblicze jak słońce nad Odrą! — zawołał, rzucając zbroję na ziemię. — Chodź do mej komnaty, opowiesz mi o tym… durszlaku!

Kamila, błyskając oczami, odparła: — Mieszko, najpierw wygraj bitwę, potem gadamy! — Ale książę, zauroczony, zaciągnął ją do komnaty, by „omówić strategię”.

Marek, widząc, że Mieszko odpłynął w amory, został otoczony przez wojów, którzy uznali go za dziwnego barda. Jeden z nich, rosły wojownik imieniem Bolesław, warknął: — Kim jesteś, człecze w dziwnej szacie? Pomóż albo zginiesz!

— Jestem Marek, mandolinista z Łochowa! — odparł Marek, wyciągając smyczek jak miecz. — Poprowadzę was do zwycięstwa, jak kujawiaka!

Wojowie, zdezorientowani, ale zdesperowani brakiem Mieszka, uznali Marka za dowódcę. Marek, choć bardziej znał się na strunach niż na mieczach, wpadł na sprytny plan. Zainspirowany filmem o Grunwaldzie, kazał wojom ukryć się w lasach wokół wzgórz Cedyni, a łucznikom przygotować zasadzkę. Sam, przebrany w zbroję pożyczą od Bolesława, stanął na wzgórzu z mandoliną, grając skoczną melodię, by zwabić wojska Hodona.

— Graj, bardzie! — krzyknął Bolesław. — Niech Niemcy myślą, że to uczta, nie bitwa!

Hodon, widząc Marka grającego na mandolinie, uznał Polaków za niepoważnych i rzucił wojsko wprost w pułapkę. Gdy Niemcy weszli w wąwóz, łucznicy Marka zasypali ich strzałami, a wojowie, prowadzeni przez Bolesława, zaatakowali z flanki. Marek, z mandoliną w jednej ręce i smyczkiem w drugiej, biegał po polu bitwy, pokrzykując: — Bij, kto w Boga wierzy! I grajcie kujawiaka!

Bitwa zakończyła się druzgocącym zwycięstwem Polaków. Hodon uciekł, a wojowie unieśli Marka na tarczach, wołając: — Marek, bard zwycięstwa! — Kamila, wychodząc z komnaty Mieszka z potarganym durszlakiem, spojrzała na męża z niedowierzaniem.

— Marek, ty głuptasie! — warknęła, machając wałkiem. — Ty bitwę wygrałeś, a ja musiałam słuchać wierszy Mieszka o Odrze?!

— Kamilando, to dla Polski! — odparł Marek, unikając wałka. — I walczyłem lepiej niż Mieszko!

Zanim Mieszko zdążył zaproponować Kamili koronę, para wskoczyła do wehikułu i wróciła do Łochowa. Maszyna, sapiąc jak po maratonie, wylądowała w piwnicy. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:

— Marek, więcej podróży w czasie nie będzie! Mieszko chciał mnie na stałe w Gnieźnie zatrzymać!

Wieś huczała od plotek, gdy pani Genia, miejscowa królowa plotek, podsłuchała rozmowę i wypadła z domu z koszykiem jajek.

— Marek wygrał Cedynię?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Kamila z żarówką!

Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.

— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Bitwa z 972? To gorzej niż twój Mędrzec Syjonu!

— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Podróże w czasie? Herezja!

Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Cedynia 972”! Jesteście bohaterami!

Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne ingerencje w historię”. — Panie Marku, wygrał pan bitwę? — warknął, zapisując w notatniku. — To przekręt narodowy!

— Panie aspirancie, to dla Polski! — tłumaczył Marek. — I grałem kujawiaka!

Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Cedynia Łochowa”, by uczcić bohaterstwo pary. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Marku, co pobił Hodona”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej bitew nie było”. Nawet Kowalski dołączył do zabawy, żartując, że „Marek powinien dostać medal za mandolinową taktykę”.

— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i wygrałem Cedynię, ale z tobą każda przygoda to koncert.

— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz polecimy do Mieszka, to wałkiem ci bitwę urządzę!

W Łochowie plotki o „Cedyni Marka” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Marek dowodził całą Polską, a Staszek snuł plany sprzedaży „antyhodonowych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet bitwa pod Cedynią miała swój zwariowany rytm.Zjazd Gnieźnieński

W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny mazur z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego cesarza. Ich przygody — od bitwy pod Cedynią po żarówkę w brzuchu Kamili — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.

Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu smyczka do mandoliny, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak pralka Frania po liftingu, gotowy do kolejnej podróży. Po zwycięstwie pod Cedynią w 972 roku Marek był pewien, że wehikuł to jego przepustka do historycznych triumfów. Wbiegł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:

— Kamilando, skarbeńku, wehikuł czeka! — machnął smyczkiem. — Lecimy na Zjazd Gnieźnieński w 1000 roku! Otton III będzie, Mieszko, Bolesław Chrobry!

Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Cedyni ledwo uszłam z życiem z rąk Mieszka! Ale dobra, jedźmy, tylko nie dawaj mi się zalecać książętom!

TŁO HISTORYCZNE ZJAZDU GNIEŹNIEŃSKIEGO

Zjazd Gnieźnieński w roku 1000 był jednym z najważniejszych wydarzeń w historii wczesnej Polski. Cesarz Otton III, dążąc do stworzenia uniwersalnego imperium chrześcijańskiego, przybył do Gniezna, by spotkać się z Bolesławem Chrobrym, księciem Polski. Celem zjazdu było umocnienie pozycji Polski w strukturze chrześcijańskiej Europy oraz uznanie jej roli jako sojusznika Cesarstwa. Otton III, zainspirowany ideą odnowienia Imperium Rzymskiego, złożył hołd grobowi św. Wojciecha, męczennika, który zginął w 997 roku podczas misji chrystianizacyjnej w Prusach. Podczas zjazdu Otton nadał Bolesławowi Chrobremu tytuł „brata i współpracownika cesarza” oraz wręczył mu insygnia władzy, co niektórzy historycy interpretują jako symboliczne uznanie królewskiej godności. Zjazd zaowocował utworzeniem pierwszej polskiej metropolii kościelnej w Gnieźnie, z arcybiskupstwem podlegającym bezpośrednio Rzymowi, oraz biskupstwami w Krakowie, Wrocławiu i Kołobrzegu. To wydarzenie umocniło pozycję Polski jako niezależnego państwa chrześcijańskiego i zapewniło jej trwałe miejsce w Europie.

PRZYGODA W GNIEŹNIE

Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w lesie pod Gnieznem, wśród drewnianych chat i dymu z ognisk. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do grodu. Gniezno tętniło życiem: wojowie polerowali tarcze, mnisi śpiewali psalmy, a dworzanie cesarza Ottona III rozstawiali namioty. Gdy para dotarła na główny plac, Bolesław Chrobry, w złotej tunice, przywitał ich z podejrzliwością.

— Kim jesteście, dziwni wędrowcy? — zapytał, mrużąc oczy. — Przybywacie z cesarzem?

— Jestem Marek, mandolinista z Łochowa, a to Kamila, mistrzyni fortepianu! — odparł Marek, wyciągając z kieszeni dwie baterie AAA. — Przynoszę dar dla Ottona!

Otton III, młody cesarz z rudą brodą, zjawił się w otoczeniu dworzan. Marek, z teatralnym gestem, wręczył mu baterie. — Cesarzu, włóż to do ust, a poczujesz łaskotanie mocy! — powiedział, puszczając oko.

Otton, zaciekawiony, włożył baterie do ust i pisnął z zachwytu, gdy delikatny prąd połaskotał mu język. — To czary! — zawołał, klaszcząc w dłonie. — Marku, jesteś mym nadwornym czarodziejem!

Tymczasem Kamila, otoczona przez dwórki Bolesława, wzbudziła sensację swoim biustonoszem, który wystawał spod sukni. — Co to za cudowny pancerz? — pytała jedna z dwórek, imieniem Gertruda. Kamila, z błyskiem w oku, zademonstrowała zapięcie.

— To nie pancerz, to biustonosz! — wyjaśniła, zdejmując durszlak. — Wygoda i styl, drogie panie! Chcecie spróbować?

Dwórki, piszcząc z zachwytu, ustawiły się w kolejce, by przymierzyć „cudowną szatę”. Kamila, niczym średniowieczna influencerka, rozdawała porady modowe, a Gertruda ogłosiła ją „królową wdzięku”. Nawet Bolesław, widząc zamieszanie, mruknął: — Ta niewiasta przynosi chwałę Gnieznu!

Marek, korzystając z zamieszania, grał na mandolinie skoczne melodie, które porwały dworzan do tańca. Otton, wciąż łaskotany bateriami, zaproponował Markowi miejsce w orszaku, ale Marek, myśląc o Kamili, odmówił. — Cesarzu, ja tylko dla kujawiaka żyję! — powiedział, wywijając smyczkiem.

Zjazd przebiegał w atmosferze splendoru. Otton złożył hołd św. Wojciechowi, a Bolesław, z pomocą Marka, zorganizował ucztę, na której mandolinista grał poloneza, wprawiając cesarza w zachwyt. Kamila, otoczona dwórkami, przekonała je, by nosiły durszlaki jako „korony mody”. Gdy Otton wręczył Bolesławowi insygnia władzy, Marek szepnął mu: — Cesarzu, daj mu jeszcze jedną baterię, na szczęście! — Otton, rozbawiony, zgodził się, a Polska zyskała metropolię gnieźnieńską, umacniając swoją pozycję w Europie.

Po nocy pełnej tańców i miodu, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:

— Marek, ty głuptasie! Ty bawiłeś cesarza bateriami, a ja musiałam uczyć dwórki mody! — Machnęła wałkiem.

— Kamilando, to dla Polski! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I dzięki mnie Otton był w dobrym humorze!

Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.

— Kamila w biustonoszu na zjeździe?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Marek pod Cedynią!

Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.

— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Baterie dla cesarza? To gorzej niż twój Mędrzec Syjonu!

— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Biustonosze w Gnieźnie? Herezja!

Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Zjazd Łochowa”! Jesteście bohaterami!

Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne ingerencje w historię”. — Panie Marku, baterie w 1000 roku? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!

— Panie aspirancie, to dla metropolii gnieźnieńskiej! — tłumaczył Marek. — I Kamila zrewolucjonizowała modę!

Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Gniezno 1000”, by uczcić przygodę. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Kamili, co ubrała dwórki”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej cesarzy nie było”. Nawet Kowalski dołączył do zabawy, żartując, że „Marek powinien dostać medal za bateryjną dyplomację”.

— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i dałem Ottonowi baterie, ale z tobą każda przygoda to koncert.

— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz polecimy do Gniezna, to wałkiem ci biustonosz zafunduję!

W Łochowie plotki o „Zjeździe Marka i Kamili” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Kamila koronowała Ottona, a Staszek snuł plany sprzedaży „antycesarskich amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet baterie AAA miały swój zwariowany rytm.Koronacja Chrobrego

W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny kujawiak z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego złodzieja. Ich przygody — od Zjazdu Gnieźnieńskiego po bitwę pod Cedynią — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.

Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu starej struny do mandoliny, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak pralka Frania po polerowaniu, gotowy do nowej podróży. Po sukcesach w 972 i 1000 roku Marek czuł się jak weteran historycznych przygód. Wbiegł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:

— Kamilando, skarbeńku, wehikuł działa! — machnął smyczkiem. — Lecimy na koronację Bolesława Chrobrego w 1025 roku! To będzie koncert!

Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Cedyni i Gnieźnie ledwo wróciłam! Ale dobra, jedźmy, tylko nie daj się uciąć żadnemu wojowi!

TŁO HISTORYCZNE KORONACJI BOLESŁAWA CHROBREGO

Koronacja Bolesława Chrobrego w 1025 roku była przełomowym wydarzeniem w historii Polski. Po śmierci cesarza Ottona III w 1002 roku, który podczas Zjazdu Gnieźnieńskiego w 1000 roku uznał Bolesława za „brata i współpracownika cesarza”, Polska stopniowo umacniała swoją pozycję. Bolesław, ambitny i wojowniczy, prowadził liczne kampanie, m.in. przeciwko Niemcom i Rusi Kijowskiej, zdobywając w 1018 roku Kijów. Koronacja, która odbyła się w Gnieźnie, była symbolicznym potwierdzeniem suwerenności Polski i jej statusu jako niezależnego królestwa chrześcijańskiego. Uznaje się, że Bolesław otrzymał koronę za zgodą papieża, co było wyrazem uznania przez Stolicę Apostolską. Wydarzenie to wzmocniło pozycję Polski w Europie, ale po śmierci Bolesława w 1025 roku kraj pogrążył się w kryzysie dynastycznym, co osłabiło jego pozycję na kilkadziesiąt lat. Koronacja była jednak fundamentem polskiej państwowości i dowodem na ambicje Chrobrego, który chciał uczynić z Polski potęgę.

PRZYGODA W GNIEŹNIE

Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Gnieznem, wśród drewnianych palisad i dymu z ognisk. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do grodu. Gniezno tętniło życiem: wojowie polerowali miecze, mnisi przygotowywali mszał na koronację, a zagraniczne delegacje — z Czech, Węgier i Niemiec — przybywały na uroczystość. Gdy para dotarła do grodu, Bolesław Chrobry, w pełnej zbroi, szykował się do ceremonii. Nagle rozległ się krzyk:

— Zbroja króla zniknęła! — zawołał wojownik imieniem Mszczuj. — Złodzieje splądrowali skarbiec!

Bolesław, wściekły, ryknął: — Bez zbroi nie ma koronacji! Znajdźcie złodziei, albo głowy polecą!

Marek, widząc szansę na bohaterstwo, wyciągnął smyczek jak miecz. — Panie Bolesławie, jam Marek z Łochowa, mandolinista! — powiedział. — Złapię złodziei i odzyskam zbroję!

Kamila, przewracając oczami, szepnęła: — Marek, ty głuptasie! Zbroja? Ty ledwo łapiesz muchy w piwnicy!

Marek, nie zważając na szyderstwa, ruszył w pościg. Podsłuchał dwóch podejrzanych typów, którzy w karczmie chwalili się kradzieżą. Uzbrojony w mandolinę i spryt, zwabił ich na plac, grając skocznego kujawiak. Złodzieje, myśląc, że to uczta, wypadli z ukrycia, niosąc zbroję. Marek, z pomocą woja Mszczuja, obezwładnił ich smyczkiem i struną od mandoliny.

— Oddajcie zbroję, łotry! — krzyknął Marek, grożąc smyczkiem. — Albo zagram wam requiem!

Złodzieje, przerażeni, oddali zbroję, ale Marek, w ferworze średniowiecznego zapału, chwycił topór Mszczuja i — ku zdumieniu wszystkich — uciął im głowy. — To na chwałę Polski! — ryknął, po czym zemdlał na widok krwi.

Tymczasem Kamila, otoczona przez zagraniczne dwórki, postanowiła zabłysnąć. Wyciągnęła z torebki nuty i zaczęła uczyć ich gam C-dur i a-mol na prowizorycznym fortepianie zrobionym z desek. — Drogie panie, muzyka to dusza narodu! — ogłosiła, demonstrując akordy. — C-dur dla radości, a-mol dla zadumy!

Dwórki, oczarowane, zaczęły śpiewać gamy, a węgierska księżniczka Gizela zaproponowała: — Kamilo, ucz nas dalej, a zrobimy z tego hymn!

Koronacja przebiegła z pompą. Bolesław, w odzyskanej zbroi, został ukoronowany w katedrze, a Marek, wciąż blady po egzekucji, otrzymał od króla honorowy smyczek z brązu. Kamila, grając gamy na „deskowym fortepianie”, porwała tłum do śpiewu, a zagraniczne delegacje obiecały wprowadzić C-dur do swoich dworów. Polska, dzięki koronacji, stała się królestwem, a zjazd umocnił jej pozycję w Europie.

Po nocy pełnej miodu i tańców, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:

— Marek, ty głuptasie! Uciąłeś głowy?! Ja uczyłam gamy, a ty robisz jatkę! — Machnęła wałkiem.

— Kamilando, to dla Bolesława! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I zbroję odzyskałem!

Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.

— Marek uciął głowy?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Kamila z biustonoszem w Gnieźnie!

Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.

— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Głowy w 1025? To gorzej niż twój kujawiak w Cedyni!

— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Ucinanie głów? Herezja!

Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Koronacja Łochowa”! Jesteście bohaterami!

Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne egzekucje w przeszłości”. — Panie Marku, głowy? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!

— Panie aspirancie, to dla korony! — tłumaczył Marek. — I Kamila nauczyła Europę gam!

Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Chrobry 1025”, by uczcić przygodę. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Marku, co koronował Polskę”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej głów nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Marek powinien dostać medal za smyczkową sprawiedliwość”.

— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i uciąłem głowy, ale z tobą każda przygoda to koncert.

— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz chwycisz topór, to wałkiem ci koronę zdejmę!

W Łochowie plotki o „koronacji Marka” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Marek koronował pół Europy, a Staszek snuł plany sprzedaży „antytoporkowych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet zbroja Chrobrego miała swój zwariowany rytm.Rozbicie dzielnicowe

W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach sosen, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny polonez z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego księcia. Ich przygody — od koronacji Chrobrego po Zjazd Gnieźnieński — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.

Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu zapasowej struny do mandoliny, znów natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do nowej podróży. Po sukcesach w Gnieźnie i Cedyni Marek czuł się jak reżyser historycznych oper. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:

— Kamilando, skarbeńku, wehikuł czeka! — machnął smyczkiem. — Lecimy do 1138 roku, do Bolesława Krzywoustego! Rozbicie dzielnicowe nadchodzi!

Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Cedyni i Chrobrym ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie rób głupstw jak w Gnieźnie!

TŁO HISTORYCZNE ROZBICIA DZIELNICOWEGO

Rok 1138 to kluczowy moment w historii Polski, kiedy Bolesław III Krzywousty, pragnąc zapobiec wojnom domowym między synami, podzielił państwo na dzielnice w swoim testamencie. Testament Krzywoustego ustanowił zasadę senioratu, według której najstarszy Piast miał sprawować zwierzchnią władzę jako książę senior, rządząc dzielnicą krakowską i nadzorując inne dzielnice przydzielone młodszym braciom: Władysławowi, Bolesławowi Kędzierzawemu, Mieszkowi Staremu i Henrykowi. Dzielnica wdowia przypadła żonie Krzywoustego, Salomei. Rozbicie dzielnicowe miało na celu utrzymanie jedności dynastii, ale w praktyce doprowadziło do osłabienia państwa, konfliktów między książętami i utraty centralnej władzy. Polska na ponad 150 lat pogrążyła się w rozdrobnieniu, co ułatwiło ingerencje sąsiadów i osłabiło jej pozycję w Europie. Proces zjednoczenia rozpoczął się dopiero pod XIII wieku za sprawą Władysława Łokietka.

PRZYGODA W 1138 ROKU

Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Kruszwicą, gdzie Bolesław Krzywousty przygotowywał testament w drewnianym grodzie. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do grodu. Kruszwica tętniła życiem: wojowie ostrzyli miecze, mnisi przepisywali dokumenty, a dworzanie szeptali o podziale Polski. Gdy para dotarła do komnaty Bolesława, książę, z charakterystycznym krzywym uśmiechem, spojrzał na nich podejrzliwie.

— Kim jesteście, dziwni wędrowcy? — zapytał, mrużąc oczy. — Przybywacie, gdy dzielę Polskę?

— Jam Marek, mandolinista z Łochowa! — odparł Marek, wyciągając smyczek. — A to Kamila, mistrzyni fortepianu. Pomożemy ci, książę!

Kamila, zauważywszy krzywe usta Bolesława, zaproponowała: — Panie Bolesławie, zanim podzielisz Polskę, pozwól Markowi wyprostować ci usta! To doda powagi!

Marek, zainspirowany programem o chirurgii plastycznej, chwycił nożyk do strun i ogłosił: — Operacja plastyczna, książę! Będziesz wyglądał jak bard! — Bolesław, choć sceptyczny, zgodził się, licząc na królewski wygląd.

Tymczasem Kamila, widząc zmęczonego księcia, zaproponowała: — Panie Bolesławie, zrobię ci kolonoskopię, żebyś był zdrów przed testamentem! — Wyciągnęła z torebki endoskop, który przypadkiem wzięła z wehikułu, myśląc, że to latarka.

Niestety, oba zabiegi okazały się katastrofą. Marek, zamiast wyprostować usta, przypadkiem naciął Bolesławowi brodę, przez co książę wyglądał jak pirat. Kamila, nie mając pojęcia o kolonoskopii, wywołała u księcia taki ból, że ten, wściekły, chwycił pióro i zaczął dzielić Polskę na kawałki, jakby kroił tort urodzinowy.

— Skoro takie męki mi zadajecie, podzielę kraj na sto części! — ryknął Bolesław, kreśląc mapę. — Każdy dostanie po kromce!

Marek, widząc chaos, wpadł w panikę. — Kamilando, to nasza wina! — szepnął. — Muszę to naprawić, zanim Polska się rozpadnie jak biszkopt!

W desperacji Marek, zainspirowany filmami o wikingach, chwycił pochodnię i pobiegł na wieś, myśląc, że spalenie kilku chat „odciągnie uwagę” od testamentu. — To dla jedności Polski! — krzyknął, podpalając stogi siana. Wieśniacy, wściekli, gonili go z widłami, a Marek uciekał, grając kujawiaka na mandolinie.

Kamila, widząc płomienie, wrzasnęła: — Marek, ty głuptasie! Zamiast ratować Polskę, palisz wsie! — Machnęła wałkiem, próbując go dogonić.

Bolesław, widząc pożary, uznał, że Marek to szaleniec, i cofnął część podziału, ale testament i tak wszedł w życie, rozpoczynając rozbicie dzielnicowe. Marek i Kamila, zanim wojowie ich dorwali, wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:

— Marek, ty głuptasie! Spaliłeś wsie i rozwaliłeś Polskę! Ja tylko chciałam pomóc Bolesławowi zdrowiem!

— Kamilando, to dla dramatyzmu! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I próbowałem ratować jego brodę!

Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.

— Marek podpalił Kruszwicę?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Kamila z kolonoskopią!

Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.

— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Pożary w 1138? To gorzej niż twój Mędrzec Syjonu!

— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Podpalanie wiosek? Herezja!

Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Bez Pożarów”! Ale wehikuł na złom!

Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne podpalenia w przeszłości”. — Panie Marku, wsie w ogniu? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!

— Panie aspirancie, to dla Polski! — tłumaczył Marek. — I Kamila próbowała leczyć Bolesława!

Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Bez Dzielnic”, by uczcić powrót pary. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Marku, co podpalił Polskę”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej pożarów nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Marek powinien dostać medal za piromańską odwagę”.

— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i spaliłem wsie, ale z tobą każda przygoda to koncert.

— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz podpalisz coś w przeszłości, to wałkiem ci Polskę zjednoczę!

W Łochowie plotki o „pożarach Marka” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Marek podpalił pół Europy, a Staszek snuł plany sprzedaży „antypożarowych amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet rozbicie dzielnicowe miało swój zwariowany rytm.Krzyżacy w Łochowie

W Łochowie, małej wiosce pod Bydgoszczą, gdzie dni płynęły w rytmie leniwych melodii polnych świerszczy i szumu wiatru w koronach jabłoni, a każdy sąsiad znał sekrety drugiego lepiej niż własne podwórko, żyli Marek i Kamila — małżeństwo, które było jak skoczny kujawiak z wiejskiego wesela: pełen werwy, czasem zgrzytliwy, ale zawsze niezapomniany. Marek, emerytowany mandolinista Filharmonii Pomorskiej, miał dłonie jak bochny chleba i głowę pełną pomysłów, które zamieniały spokojne dni w operowe perypetie. Kamila, zwana pieszczotliwie Kamilandą, emerytowana nauczycielka gry na fortepianie, była drobna, ale jej cięty język i błysk w oku mogłyby rozbroić nawet średniowiecznego rycerza. Ich przygody — od podpalenia wiosek w 1138 roku po koronację Chrobrego — były w Łochowie legendą, którą miejscowi omawiali przy każdym kuflu w karczmie „Pod Kogutem”.

Tamtego dnia, gdy wrzosy za wsią płonęły purpurą, a zapach świeżo parzonego bimbru Staszka unosił się nad polami, Marek, grzebiąc w piwnicy w poszukiwaniu zapasowego smyczka, po raz kolejny natknął się na zamaskowane drzwi. Za nimi stał wehikuł czasu, lśniący jak wypolerowana pralka Frania, gotowy do nowej przygody. Po wyczynach w Gnieźnie, Cedyni i Kruszwicy Marek czuł się jak dyrygent historycznych oper. Wpadł do salonu, gdzie Kamila polerowała fortepian, i zawołał:

— Kamilando, skarbeńku, wehikuł gotowy! — machnął smyczkiem. — Lecimy do 1226 roku, do Konrada Mazowieckiego! Krzyżacy nadchodzą!

Kamila, ściskając wałek do ciasta, prychnęła: — Marek, ty głuptasie! Znowu w przeszłość? Po Kruszwicy ledwo żyję! Ale dobra, jedźmy, tylko nie daj się porwać żadnym księżniczkom!

TŁO HISTORYCZNE SPROWADZENIA KRZYŻAKÓW

Rok 1226 to przełomowy moment w historii Polski, związany z decyzją Konrada Mazowieckiego, księcia mazowieckiego, o sprowadzeniu Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, znanego jako Zakon Krzyżacki, na ziemie polskie. Konrad, zmagając się z najazdami plemion pruskich na Mazowsze, szukał pomocy militarnej. W 1226 roku zaprosił Krzyżaków, oferując im ziemię chełmińską jako bazę do chrystianizacji Prus. Decyzja ta, choć początkowo miała wzmocnić Mazowsze, miała długofalowe konsekwencje. Krzyżacy, zamiast być lojalnymi sojusznikami, stworzyli własne państwo zakonne, które w kolejnych wiekach stało się poważnym zagrożeniem dla Polski. Ich ekspansja doprowadziła do wojen, w tym bitwy pod Grunwaldem w 1410 roku, i trwałego konfliktu o Pomorze Gdańskie. Sprowadzenie Krzyżaków osłabiło jedność Polski w okresie rozbicia dzielnicowego i miało wpływ na jej losy przez kolejne stulecia.

PRZYGODA W 1226 ROKU

Wehikuł czasu, z charakterystycznym „bzzz”, wylądował w błocie pod Płockiem, gdzie Konrad Mazowiecki rezydował w drewnianym grodzie. Marek i Kamila, ubrani w swoje współczesne stroje — Kamila w kwiecistej sukni z durszlakiem na głowie (dla „szczęśliwego szyku”), a Marek w marynarce z łatami i z mandoliną na ramieniu — ruszyli do grodu. Płock tętnił życiem: wojowie ostrzyli miecze, kupcy handlowali skórami, a Konrad przygotowywał się do negocjacji z Krzyżakami. Gdy para dotarła do komnaty księcia, Konrad, w skórzanej tunice, ujrzał Kamilę i zamarł.

— O niewiasto, twe oblicze jak gwiazda nad Wisłą! — zawołał, rzucając pióro. — Chodź do mej łożnicy, opowiesz mi o tym… durszlaku!

Kamila, błyskając oczami, odparła: — Konrad, chcesz mnie zdobyć? To najpierw załatw Prusów, a nie amory! — Ale książę, zauroczony, zaciągnął ją do komnaty, zamykając drzwi na klucz.

Marek, widząc, że Kamila zniknęła, wpadł w szał. — Konrad, oddaj mi żonę, bo kujawiakiem ci zagram requiem! — ryknął, chwytając mandolinę jak tarczę. Wojowie Konrada, rosłe chłopy w kolczugach, zastąpili mu drogę, ale Marek, w ferworze obrony czci Kamili, zamienił się w jednoosobową husarię. Smyczkiem i mandoliną obezwładnił kilkunastu wojów, rzucając ich na ziemię jak worki zboża.

— Dla Kamili! — krzyczał, wywijając smyczkiem. — I dla Łochowa!

Konrad, słysząc wrzaski, wypadł z komnaty w samych gatkach. Widząc Marka w akcji, zbladł i w desperacji zawołał: — Ratujcie mnie! Sprowadzę Krzyżaków, byle przeżyć!

W panice Konrad wysłał gońca do wielkiego mistrza Hermanna von Salza, oferując ziemię chełmińską. Marek, wciąż w bojowym nastroju, uwolnił Kamilę, która, poprawiając durszlak, warknęła: — Marek, ty głuptasie! Ja tylko uczyłam Konrada Chopina, a ty robisz masakrę!

— Kamilando, to dla czci! — odparł Marek, ocierając pot z czoła. — Ale Krzyżacy? To chyba moja wina…

Zanim Konrad zdążył podpisać umowę z Krzyżakami, Marek i Kamila wskoczyli do wehikułu i wrócili do Łochowa. Maszyna wylądowała w piwnicy z cichym „puff”. Kamila, poprawiając durszlak, warknęła:

— Marek, ty głuptasie! Przez ciebie Krzyżacy w Polsce! Ja tylko grałam kujawiaka, a ty bijesz wojów!

— Kamilando, to dla ciebie! — tłumaczył Marek, chowając się za mandoliną. — I może Krzyżacy to nie taka zła ekipa?

Wieś huczała od plotek. Pani Genia, miejscowa królowa plotek, wypadła z domu z koszykiem jajek i miną detektywa.

— Marek sprowadził Krzyżaków?! — krzyknęła, niemal upuszczając jajka. — To gorzej niż Kamila w łożu Konrada!

Na podwórko wpadli Staszek, dawny druh Marka, w kapciach i z fajką, sołtys Władek w berecie marynarskim i ksiądz proboszcz z beczką wody święconej.

— Marek, coś ty znowu nawywijał?! — zawołał Staszek, wyjmując fajkę. — Krzyżacy? To gorzej niż twój pożar w Kruszwicy!

— To dzieło szatana! — ryknął proboszcz, chlapiąc wodą święconą na wehikuł. — Bijatyka w Płocku? Herezja!

Władek zaproponował: — Marek, Kamila, zróbmy festyn „Bez Krzyżaków”! Ale wehikuł na złom!

Aspirant Kowalski, ten od afery z BLIKIEM, zjawił się, by zbadać „nielegalne walki w przeszłości”. — Panie Marku, pobił pan wojów? — warknął, zapisując w notatniku. — To coś niebywałego!

— Panie aspirancie, to dla Kamili! — tłumaczył Marek. — I może Krzyżacy to nie moja wina!

Kowalski, rozbawiony, odstąpił od śledztwa. Wieś urządziła festyn „Bez Zakonu”, by uczcić powrót pary. Marek zagrał na mandolinie skoczną melodię, Kamila akompaniowała na fortepianie, a Staszek serwował bimber. Władek tańczył z panią Genią, która snuła opowieści o „Marku, co sprowadził Krzyżaków”. Proboszcz pokropił wehikuł wodą święconą, „żeby więcej zakonów nie było”. Nawet Kowalski dołączył, żartując, że „Marek powinien dostać medal za smyczkową szarżę”.

— Wiesz, Kamilando — powiedział Marek, gdy siedzieli na ganku z herbatą — może i sprowadziłem Krzyżaków, ale z tobą każda przygoda to koncert.

— Marek, ty głuptasie — zaśmiała się Kamila. — Ale jak jeszcze raz wpuścisz zakon do Polski, to wałkiem ci Płock zburzę!

W Łochowie plotki o „Krzyżakach Marka” krążyły przez lata. Pani Genia ubarwiała historię, aż Marek walczył z całym zakonem, a Staszek snuł plany sprzedaży „antykrzyżackich amuletów”. Marek i Kamila żyli dalej, grając swoją melodię, w której nawet Zakon Krzyżacki miał swój zwariowany rytm.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij