Irena - ebook
Irena - ebook
Trzy kobiety: Dorota, Jagna i Irena.
Dorota – mama, wiek 53+. Niezbyt zaradna życiowo, trochę eko, trochę hippie, bałaganiara.
Jagna – córka, wiek 27+, bardzo zaradna pracowniczka korporacji. Mieszka sama, a właściwie z wielkim ślimakiem. Irena – „babka”. Przyszywana ciotka Doroty. Świeża wdowa. Krynica rozsądku, by nie powiedzieć mądrości. Jagna odnosi sukcesy zawodowe, jednak dla matki nie są one sukcesami, tylko zgodą na korporacyjne zniewolenie. Wolałaby, żeby córka wyszła wreszcie za mąż. Jagna źle znosi brak akceptacji, ale domyśla się, że prawdziwa przyczyna konfliktu tkwi głębiej. I ma rację Jagna nie jest pierwszym dzieckiem Doroty, wcześniej był chłopiec, który zmarł „śmiercią łóżeczkową”. Matka nigdy się z tym nie pogodziła. A Jagna nigdy nie dowiedziała się, że miała brata. Kobiety oddalają się od siebie, w końcu Jagna postanawia odciąć się od toksycznej matki. Wtedy wkracza Irena: Dorota musi dojść ze sobą do ładu. „Pochować” synka i naprawdę pokochać córkę. Czy będzie miała dość siły, by to zrobić?
Debiut duetu Kalicińska & Grabowska wypada znakomicie.
Basia Grabowska urodziła się w grudniu 1982 roku jako zodiakalny Strzelec. Kiedy poszła na marketing i zarządzanie, ludzie załamywali ręce: „Basiu, ty, taka zdolna?!”. Bo fakt, zdolności to ma ona po kokardę. Bardzo dobra w matematyce, rysuje, pływa, gra w siatkówkę i tenisa. Wrażliwa na krzywdę ludzi i zwierząt. Robi pyszny rosół (po mamusi). Pięknie się wypowiada w mowie i piśmie. Zna włoski i doskonale angielski. Przetłumaczyła z angielskiego Aksamitnego Królika Margery Williams, świetnie wyszły jej piosenki. Jest również autorką polskiej wersji Un uomo venuto da molto lontano – pieśni Amedea Minghi napisanej dla Papieża. Nigdyśmy się nie żarły. Nie wiemy, co to konflikt pokoleń. Baśka jest mądra, wesoła, wrażliwa i podobnie jak ja brzydzi się nienawiścią. Ale potrafi dopiec, nie radzę nikomu jej podpaść. Kiedy Kasia Grochola wydała swoją Makatkę, napisaną z córką, machnęłam do niej mejla: „Kasiu! Ale zbieg okoliczności, ja też właśnie z moją Baśką piszę!” Kasia mi odpisała: „Co poradzimy, że mamy świetne córki?” (Małgorzata Kalicińska)
Małgorzata Kalicińska – Wspaniały Twórca, bo stworzyła mnie i mojego brata, a zarazem wspaniałe dzieło. Moje dzieło! Bo to ja zachęciłam ją do pisania! Całe życie eksperymentowała. Zawodowo – była nauczycielką, researcherką i prezenterką telewizyjną, gońcem i zarządcą obiektu. Kulinarnie – zaczynała od jajka sadzonego ze szpinakiem, teraz jest na etapie krewetek po tajsku i koreańskich bulgogów; po drodze odkryła sześć tysięcy odmian rosołu. Artystycznie – rysowała, malowała, zdobiła, w końcu zaczęła pisać. I to jak! Ostatniego eksperymentu, największego, który miał się okazać drogą do nowego życia, bardzo się bała. Widzisz, mamo? Warto było! Ludzie do niej lgną, bo lubi słuchać, jest empatyczna i wyrozumiała. Nasz dom był zawsze otwarty, w kuchni ciągle się coś działo. Jest mądrą matką – pozwalała mi żyć na własną rękę. Nie krytykowała, nie naciskała, ale zawsze była obok. Teraz wprowadza mnie we wspaniały świat pisarzenia, który kiedyś pomogłam jej odkryć. Dziękuję, mamo! (Basia Grabowska)
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-464-8 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jagoda zadzwoniła do mnie, gdy byłam w sklepie i naciągałam na siebie w przymierzalni spodnie. Oczywiście za ciasne.
– Halo? – dyszę w słuchawkę po przeszukaniu dzwoniącej torby.
– Felek zmarł... – Moja córka tak ma, że żadnego „dzień dobry, mamo”, „cześć i czołem”, tylko z mety w konkrety.
Felek? Miała kiedyś ślimaka Felka. Duże amazońskie bydlę. Ma uczulenie na sierść, oczywiście ona – nie bydlę, i dlatego nie hoduje sierściuchów. Tłumaczyła mi, że ślimak nie ma mózgu, więc nie tęskni ani za nią, ani za wolnością, a mimo wszystko to żywina i dziewczynie jest miło, że po pracy nie wraca do pustego domu. Wraca do ślimaka bez mózgu. Obłęd.
– Felek? – dopytuję.
– Mamo! Dziadek Felek! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Gdzie jesteś?!
– O Jezu...
Felek. No jasne – Feliks, mąż Ireny.
Irena to taka przyszywana babcia. Ma osiemdziesiąt pięć lat. Żwawa bardzo. Wychowała moją mamę. Znały się z podwórka, po wojnie obie zostały sierotami i Irena, jako starsza, mądra i ogarnięta, zajęła się małą, nieporadną i naiwną dziewczynką. Zresztą Irena matkowała wszystkim, chyba nawet w partyzantce miała pseudonim Matka. Życiowo bardzo dobrze osadzona, pragmatyczna i odważna, zawsze znakomicie sobie radziła.
Felek to jej mąż, a oni oboje, biologicznie nam obcy, są od lat naszą rodziną. Byli, bo – jak słyszę – Felek zmarł.
Odłożyłam te spodnie. Nie! To nie jest dzień na zakupy. Już miałam wyjść z przymierzalni, gdy pomyślałam – oj, no to kiedy? Jak się postaram, to się w nie zmieszczę! Mała dietka, więcej ćwiczeń... Taki rozmiar? I fajne. Kiedy ja ostatnio w taki rozmiar właziłam? Przed wojną iracko-irańską? Dobrze, że teraz wszystko jest z lycrą. Naciągnęły się i nawet dopięły. I czarne są. Będą akurat na pogrzeb. Do tego jakaś tunika czy coś. I kapelusz! Koniecznie!
O Jezu, jaka ja jestem głupia. Myślę o spodniach i kapeluszu, a tam Felek stygnie. Dorota, weź się jakoś ogarnij! – zganiłam siebie.
Ze sklepu wyszłam ze spodniami i bardzo konkretnym planem zrzucenia kilku kilogramów – spodnie będą ładniej leżały. Zadam szyku!
Jadę do Ireny – ciotki Ireny – wdowy. Zaraz ma tam być Jaga. Tak rzadko się widzimy.
Wsiadłam do samochodu, włączyłam The Puppini Sisters. Co prawda nie bardzo to żałobne, ale... Nikt nie słyszy. A one są takie... wystylizowane na lata czterdzieste, że dziadek Felek, jak mnie teraz podgląda, to miło podryguje w rytm piosenek! Oj, był muzykalny, i czuły na kobiece wdzięki. Kochany Feluś!
Czemu ożenił się z kostyczną Ireną? A kto to wie?
Przystojny, choć pod koniec życia plecy mu wygięło, postawny, szczupły, z falą gęstych siwych włosów nad czołem. Nadskakujący, dowcipny, no, kurczę, uroczy był. Czemu mu w głowie zawróciła taka angielska guwernantka? Mary Poppins? Maryla Cuthbert? Stara Zrzęda? Mój Boże! Nieznane są motywy miłosnych podbojów. Zakochał się, ożenił i może nie wypadało mu jej zostawić? Dzieci nie mieli. Ona całe życie w harcerstwie. To była jej działalność „podziemna”. Sprytnie przemycała młodzieży idee harcerstwa przedwojennego i okupacyjnego. Pracowała... Zaraz, gdzie Irena pracowała?
Ano tak, była pielęgniarką. Na ortopedii męskiej w szpitalu wojskowym na Szaserów. Nie miała i nie ma charakteru siostry miłosierdzia, raczej kaprala. I długo jeszcze na emeryturze dorabiała zastrzykami i opieką nad ludźmi. A jakże!
Niestety to piątek i muszę się jakoś przedostać przez zatłoczone miasto. Nienawidzę tego. Ale spokojnie, jak ją znam, to jest nad wyraz dzielna, nie zanosi się od płaczu i nie mdleje.
– Jaguś, a ty skąd wiesz?
– Ja tu, mamo, jestem już, bo ciotka callnęła rano na komórkę.
– Czemu dopiero teraz dzwonisz? Dzwonicie... – spytałam rozdrażniona. Poczułam się odsunięta. Jaga zawsze jest pierwsza w takich sytuacjach i pokazuje, jak to ona umie wszystko opanować.
Bo, kurczę... umie! Musiałam jej to w duchu przyznać. Skąd, po kim ona to ma? Zawsze tak doskonale zorientowana, co zrobić.
O! Kiedy jej kotka miała ciężkiego raka, to dziewczyna umiała pojechać w nocy na Grochowską, żeby zwierzaka uśpić. Jeszcze wtedy nie była uczulona na sierść. No... pojechała sama. I kiedy nasza suka miała „żółty zanik wątroby”, to Jaga poszła z nią do znajomego weterynarza, asystowała przy zabiegu i potem przez dwadzieścia godzin przy niej czuwała. Suka nie dała rady i zmarła. Córcia zadzwoniła po ówczesnego narzeczonego i razem zakopali psa...
– Mamo... bo tak, no! Ciotka zadzwoniła do mnie rano, do ciebie nie mogła się dodzwonić.
Prawda. Wczoraj zostawiłam telefon w samochodzie i tak tam leżał. Wzięłam go dzisiaj, nie patrząc nawet na wyświetlacz.
O, faktycznie! Jest pięć połączeń od Ireny.
– Kotek, ja już jadę! – wołam w słuchawkę.
– No to jedź – odpowiada Jaga.
– Ale co, dziadek... tam jest?
– Właśnie go zabierają.
– A gdzie był?
– Mamo, ogarnij się! – Jaga się piekli, gdy nie rozumie mojego toku myśli. – Co to znaczy „gdzie był”?
– No, jak umarł? W domu czy może na ulicy... jakoś... czy co?
– W domu, w domu, we śnie.
– Piękna śmierć – wyrywa mi się.
– Poetka... – prycha Jaga. – Niezbyt piękna. Był sztywny i wyglądał obco. Tak... zżółkł. I nos mu się zrobił... duży.
Jak u Pinokia – przemknęło mi przez myśl. Głupio, wiem, że głupio, ale przemknęło. Zaraz sobie wykombinowałam: mąż Ireny skłamał, że umarł, i dlatego nos mu się... Boże, co ja sobie roję za głupoty!
– To widziałaś go? – drążę dalej.
– Mamo, halo! No pojechałam do bezradnej Ireny, dotknęłam go, nie wyczułam tętna, wezwałam pogotowie. Potem policja.
– Jezu! A po co policja? Było podejrzenie... zabójstwa?!
– Jakiego znów zabójstwa? Mamo, jak ktoś umiera w domu, to zawsze się woła policję. To znaczy nie wiem, czy zawsze, ale lekarz zawiadomił. – Wzdycha, jakby rozmawiała z przedszkolakiem. Znam ją, pewnie wznosi teraz oczy do nieba.
– Aaa – mówię.
Jest jesień, burzowe chmury wiszą nad miastem złowróżbnie, pełne wody. Zaraz chluśnie. Samochody wloką się zatłoczoną arterią. Za chwilę skręcę w Żeromskiego i będę się wlokła do poprzecznej, na której mieszka ciotka Irena.
„Ciociu” to ja rzadko do niej mówię. Jakoś tak jest, że odkąd przestałam być dziewczątkiem, mówię „Irena”. Ach! Już pamiętam. Kiedy się urodziła Jaga, to Irena cholery jasnej dostawała na hasło „babcia”.
– No a kimże jesteś dla mojej wnuczki? – spytała Irenę z jawnym oburzeniem moja żyjąca wówczas mamcia. – Babcią!
– Sama jesteś babcią! Babcia Misia! Babuleńka! – szydziła Irena. – Ja nie jestem żadną „babcią”!
– No to jak Jagódka będzie do ciebie mówiła?
– Siostro – wtrącił dziadek Felek, chichocząc.
– A chcesz ścierką? – Irena zawsze tak gasiła Felka.
Kazała mówić sobie „ciociu” i Jaga tak mówi. Kiedy była maleńka, mówiła „Tota Ika”, ciocia Irka. Raz, gdy już dorosła, a Irena przestała farbować siwe włosy, spróbowała do niej rzec „babciu”. Irena uniosła się po aktorsku, jak to ma w zwyczaju, gdy chce ukryć prawdziwe oburzenie: „Jestem piękną młodą kobietą i nie waż się podkreślać mojego wieku! Dziuniu!”.
Dziadek zanucił „młoda, młoda, jak po Marcinie jagoda” i oberwał ścierką, a Irena odgarnęła siwe włosy i zrobiła wyniosłą minę.
Jaga nienawidziła tego zdrobnienia, „Dziunią” nazywała ją Irena szczególnie wtedy, gdy chciała być złośliwa, dopiec jej, ciut podrażnić.
Nie wtrącałam się. Te dwie doskonale się rozumiały od zawsze. Gdybym ja powiedziała do Jagusi „Dziuniu”, zasztyletowałaby mnie spojrzeniem albo warknęła coś niemiłego, a Irenie było wolno! Tylko jej.
Nie byłam zazdrosna! Prawie wcale.
Ja byłam ulubienicą Felusia. Zresztą on kochał wszystkich!
Mieszkali na Żoliborzu. Niewielkie domki na Hajoty uchowały się jakoś po wojnie. Zajmowali tam z Felkiem od zawsze mieszkanko na parterze. Z wyjściem do miniogródka. Pokój z kuchniosalonem. Łazienka była w korytarzu, bo po wojnie wielkie mieszkanie parterowe podzielono na dwa mniejsze. Później sąsiedzi dogadali się z Ireną i Felkiem, zrobili wielki remont i każda rodzina miała swoją niewielką łazienkę. Ogródek od początku był przedzielony niewysokim murkiem ze sztachetami na półtora metra. Sąsiad miał trawnik z klombem i hortensje po bokach, wielkie i piękne jak spadochrony – Felek drzewka owocowe, krzaczki porzeczek, trochę róż, a na końcu, pod murkiem, kiedyś hodował... kury. Irena wznosiła oczy do nieba, ale rosoły z tych kur i potrawki gotowała. Miała kurze mięso nawet w kartkowych czasach.
Nie! W kartkowych Felek hodował nutrie!
Wmawiał nam, że futerko i zęby sprzedaje, a mięso wymienia z sąsiadem z innej ulicy na zajęcze. I tak wszyscy wiedzieli, że to blaga. Irena doskonale przyrządzała tę pieczeń z nutrii à la zając. Na dziko.
Ogród to był teren Felka. Irena nie zaglądała tam wcale. Nawet po natkę czy koperek wysyłała dziadka. Feluś wracał, niosąc koperek i jakiś kwiatek zazwyczaj. Wręczał jej z uśmiechem. Irka fukała „No, no i po co to? Czy ja to mam wsiekać do rosołu? Romantyk się znalazł!” i pakowała kwiatek do wazonika. Stawiała go niedbale koło zlewu, a Felek taszczył go zaraz na stół. Obiad jedli z kwiatkiem!
Mąż Irki miał styl. Rano układał swoje falujące włosy pod wiązaną z tyłu siatką. Nie znosił tych fal, ale i tak robiła mu się taka jedna ładna nad czołem. Miał staroświeckie maniery i śpiewał, śpiewał, nucił...
– Caruso z Bożej łaski – mruczała Irena.
A teraz Felka nie ma. Dziwne.
Zajechałam na Hajoty i weszłam do mieszkania Irki. To znaczy zostałam wpuszczona, bo Jaga ma swoje klucze. Ja – nie.
Ciotka wydała mi się... normalna. Tyle że nie w podomce. W swojej szarej bluzce i plisowanej sporej spódnicy z elany. Nienawidziłam jej. Spódnicy – nie ciotki. Była stara jak świat i taka sztywna. Nie do zdarcia, cholera jasna!
– Odczep się! – mówiła Irena, kiedy chciałam ją wyrzucić. – To znakomita elana. Doskonale się pierze i szybko schnie.
– Jest taka... szara, brzydka – próbowałam jej zohydzić spódnicę.
– No, i wszystko do niej pasuje! – kończyła temat Irena.
Miała czerwony nos jak w czasie zaziębień i szkliste oczy. Nic poza tym.
Chciałam ją objąć, jakoś tak... serdecznie, jak się powinno obejmować wdowy w geście współczucia, ale mi się wymiksowała sprytnie, nadstawiając tylko suchy policzek do cmoku.
Wpuściła mnie do salonu i pokazała krzesło przy stole.
– Chcesz herbaty? – spytała jak zawsze. – Dziunia rozmawia przez telefon – dodała.
– Nie, dziękuję. Jak się czujesz? – zapytałam ciepło i jak mi się wydawało, serdecznie.
– Jak, jak! – powtórzyła. – Nie wiem, jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Zieloną?
– Co zieloną? A tak, zieloną, i nie słodź mi. Jak to się stało? – Zamieniłam się w słuch.
Ciotka Irena popatrzyła na mnie z namysłem, poprawiła włosy – burzę siwych włosów, które po myciu i nakręceniu wałków wyglądały jak peruka.
Ileż ona ich ma! I jakie ładne! Mogłabym mieć choć połowę tego! – pomyślałam. Gdy byłam dzieckiem, Irena była zjawiskowo piękna, a brązoworude włosy układały jej się zawsze jak u Rity Hayworth. Jeśli miała dobry humor, pozwalała mi się czesać, gdy z mamą i ojcem składaliśmy im wizytę. Ojciec średnio to lubił, ale dwa, trzy razy w roku szedł potulnie na tę „wizytę”.
Iść z wizytą... Kto dzisiaj chodzi z wizytą? Nikt nie ma na to czasu ani ochoty.
Wtedy kupowało się goździki z „asparagusem” i wstążką w „cefalonie”, a też obowiązkowo ciastka w cukierni albo rurki z kremem i się jechało środkami miejskiej lokomocji „z wizytą”. Ubierano mnie ładnie, a ja zdychałam z nudów.
Chyba że dziadek pozwalał mi iść do ogródka. Tam bajdurzyłam sobie, wyobrażałam, że jestem elfem albo księżniczką tatarską, i wkładałam kwiaty we włosy. Później mnie wołano, otrzepywano z ziemi i piachu kolana i wracaliśmy.
Zimą ogród był zamknięty, a w wielkich balkonowych drzwiach tkwiły kłaki waty. I zimą, właśnie gdy nudziłam się podczas wizyty, Irena pozwalała mi się czesać. Dawała grzebienie, szpilki, wsuwki i mogłam się zabawiać jej lokami do woli.
A Felek zabawiał rozmową towarzystwo, śmiał się, żartował... Otrząsnęłam się z tego zamyślenia. O czym ja tu meandruję?! Popatrzyłam na Irenę. Jak ona teraz sama sobie poradzi? Nie płacze wcale. Dzielna jest. Mnie też jakoś nie do płaczu. Może nie całkiem zrozumiałam, że Feluś umarł?Niepłaczki
Umarł. Umarł. Dziadek Felek. Umarł i go nie ma. Zgon. Koniec.
Powtarzałam to sobie w kółko, ale jakoś nie mogłam się rozpłakać. Ja to jednak robot emocjonalny jestem.
Umarł. Nie wróci. Jest siny i sztywny. Płacz, idiotko, no!!!
Nic.
Sięgnęłam po papierosa. W zasadzie nie palę, chyba że się zdenerwuję. I czasem do alkoholu. Generalnie palenie mnie nie kręci i nie wciąga, ale... nie wiem, jednak uspokaja. To chyba efekt psychologiczny. Może ręce mają co robić, więc przestają drżeć, może rozbiegane myśli mają się na czym skupić. Bo przecież nikotyna raczej podnosi ciśnienie, niż obniża. Nieważne. W każdym razie popalam, a teraz zdecydowanie jest taki moment, że można zapalić. Każdy by mnie usprawiedliwił, nie? W końcu to ja go znalazłam. To znaczy, technicznie rzecz biorąc, znalazła go Irena, chociaż nie do końca.
Zadzwoniła do mnie dziś na komórkę, a to bardzo dziwne, bo Irena, ciocia-babcia Irena, komórek nienawidzi i nie uznaje. Już wtedy powinnam była wyczuć, że coś jest nie tak, ale zamiast tego odebrałam jak showmanka skrzyżowana z buldożerem:
– Co tam, ciocia? Ktoś umarł, że dzwonisz na to szatańskie urządzenie?
A ciotkobabka Irena rzeczowo, jak to ona:
– Jaguś, dziecko... wiesz co? Właściwie to chyba Felek umarł...
Boże, jestem nienormalna i powinnam się leczyć. No jak tak można? Gryź ty się czasem w język, dziewczyno.
Ciocia powiedziała, że Felek się nie rusza i nie chce się obudzić. I nie wiedziała, co dalej, bo jak się okazało, że Felek nie wstaje, to zamknęła drzwi od pokoju, jakby fakt, że go nie widzi, mógł cokolwiek zmienić. Biedna moja! Zaćmiło ją, starą pielęgniarkę. Dobrze, że nie padła tam na zawał obok niego. Ale ja ją znam – nie padłaby. Nie ona. Irena nie płacze na filmach, nie miewa globusów i migren, nie dostaje palpitacji nad rozlanym barszczem, nie omdlewa, widząc dziewczyny w miniówkach szerokości bandaża. Kobieta ze stali to mało powiedziane. Ale nawet stal ma temperaturę topnienia – i czułam, że dziś taka temperatura nastała.
Wybiegłam z pracy i pojechałam tam do niej. Jeśli to nie jest nagły wpadek, to co nim jest?
Dobrze, że mam klucze. Dostałam je od ciotki, gdy tylko skończyłam osiemnaście lat. „Przydadzą się” mówiła. „Kiedyś będziesz chciała siku, albo jak kojfnę czy coś, wiesz. Trzymaj, Dziunia, na wszelki wypadek”. Korzystałam z tych kluczy nie raz – gdy impreza była do rana i wolałam się o danej porze w danym stanie w domu nie pojawiać, gdy chciałyśmy z Werą w ogródku, przy ukrywanym skrzętnie papierosie, oplotkować wszystkie te tematy, które były absolutnie nieprzeznaczone dla rodzicielskich uszu, gdy miałam okres i plama mi się zrobiła na spodniach w drodze do kina, gdy rodzice urządzali raucik i nie chciałam słuchać nocnych śpiewów wujka Mirka nad kielichem maminej nalewki. Albo gdy miałam referat do napisania. Felek aż przebierał nogami, żeby mi pomóc. Był mistrzem historii i właściwie pisał referaty za mnie, dyktował mi zgrabne zdania, wplatając w nie ciekawostki i dykteryjki, których nie powstydziłby się sam Szymon Kobyliński. No i tak sobie miałam te klucze – na wszelki wypadek. Tyle że takiego wszelkiego wypadku to ja się nie spodziewałam.
Tylko Irena może do mnie mówić „Dziunia”, to zdrobnienie od Jagody, mojego kretyńskiego imienia. Ja nie wiem, co mama brała, kiedy ją natchnęło na Jagodę – ekologiczne, neohipisowskie bzdety, przekleństwo... Na drugie mam Aneta i w sumie mogłabym się kazać tak nazywać, ale mam swoją godność i nie jestem celebrytką, żeby się bawić w pseudonimy. Wpisali mi tę całą Jagodę w dowodzie i trudno.
Ale Irena to urobiła po swojemu. Jest niesamowicie inteligentna i złośliwa, więc „Dziuniuje” mi raz na jakiś czas i obie wiemy, że to jest takie przymrużenie oka. Taka słodka szpila. Uwielbiam tę kobietę.
Zastałam ją w kuchni przy stole, przykrytym starą, lekko wypłowiałą i przetartą ceratą. Czyściutką oczywiście. W kratkę. U Ireny wszystko było wiekowe i wyeksploatowane do granic możliwości, ale zawsze nienagannie wyczyszczone, zacerowane i załatane. Dzięki temu dom nadal wyglądał tak samo jak dwadzieścia lat temu, tak jak go zapamiętałam z dzieciństwa. Pachniał bezpieczeństwem i ciepłem przemyconym w aromacie słoninki, koperku i talku kosmetycznego, który Irena stosowała zamiast psikanych dezodorantów. Pachniał też książkami, których przez te wszystkie lata naznosił do domu mój wujek-dziadek. Cały regał tytułów historycznych, politycznych, ukochanych moich mitów greckich i rzymskich, absolutnie niezrozumiałego Puszkina, Słowackiego w płóciennych oprawach; Dziady, atlas zwierząt, encyklopedie, albumy filatelistyczne, słowniki i setki, tysiące innych. Całe (jak mi się zdawało – brzdącowi) kilometry różnokolorowych grzbietów, poustawianych w Felkowi tylko znanym porządku.
Zapatrzyłam się chwilę na biblioteczkę, a Irena siedziała. Tak po prostu siedziała i patrzyła na mnie jakoś... prosząco chyba. Potem spojrzała oskarżycielsko na drzwi sypialni i dalej już wszystko potoczyło się mechanicznie. Weszłam do środka. Spojrzałam. Sprawdziłam nadgarstek i szyję – nic, żadnego tętna. Wyszłam. Nalałam Irenie waleriany. Wypiłam jej porcję. Nalałam jej koniaku – łyknęła. Potem drugi kieliszek. Wyjęłam komórkę. Zadzwoniłam – policja, pogotowie, mama.
Właśnie – mama.
Jak zwykle ogarnięta jak podwórze miotłą. Tak mawiał dziadek Felek.
Jak ona mnie wkurza w takich chwilach! Ja jej tu o śmierci, a ona, że spodnie mierzy. Widziałam oczami wyobraźni, jak trzyma telefon brodą, jedną ręką próbuje dopiąć jakieś stretchowe cholera wie co, a drugą zasłania wejście przymierzalni, bo oczywiście nie zrobiła tego, wchodząc; gdyby miała trzecią, poprawiałaby te swoje gigantyczne chińskie badziewie, które uparcie wciska w uszy sobie i wszystkim kobietom spotykanym na jej krętej drodze życiowej. Oszaleję. Czasem naprawdę ciężko mi uwierzyć, że mam jej geny, to chyba jednak jakaś pomyłka. No, ale nic. Jedzie tu.
Zrobiłam Irenie herbatę, bo nic nie chce jeść. Ostentacyjnie chyba, żeby nie okazać słabości, jaką w jej mniemaniu jest zaspokojenie głodu kanapką z serem. To by było poniżej godności Ireny.
No i siedzimy tak... Dwa roboty. Dwie statuy. Kariatydy. I rozmawiamy – a jakże, o mojej pracy.
– Co, zwolniłaś się?
– Nie, pracuję tam, gdzie zawsze.
– Dzisiaj czy się zwolniłaś – uściśla Irena.
– A, dzisiaj? Nie, nic nie powiedziałam, wyszłam po prostu. Firma przez to nie upadnie.
– Nie wywalą cię? – pyta. I dodaje idiotycznie: – Ale dobrze sprawdziłaś? Umarł? Na co on mógł umrzeć? Zdrowy był...
Irena zawsze była twardą kobietą – nie dała się sprowokować czemuś tak banalnemu jak śmierć. Uczesana, odprasowana, godna i dumna panowała nad sytuacją. W prostej popielatej czy w sumie szarej spódnicy, popielatej bluzce z broszką pod szyją, z siwymi, ale wciąż gęstymi włosami zebranymi spinką w „zamotek” nad karkiem. Kiedy ją zapewniłam, że na pewno umarł, na amen, poszła do niego na chwilę. Weszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Nie wiem, co robiła.
Czekałam na to pogotowie, mamę i policję, zastanawiając się, czemu, do cholery, wciąż nie płaczę, co jest ze mną nie tak? Felka kochałam tak, jak tylko potrafi wpatrzony w dziadka dzieciak – bezwarunkowo i z uwielbieniem. Cierpliwy, uśmiechnięty jak chiński mandaryn, ze szparkami w miejscu, gdzie inni mają oczy, ciepły i dobrotliwy, pachniał wodą kolońską i znał masę bajek. A może po prostu plótł trzy po trzy? Jeśli nawet, to w jakim stylu! Mogłam słuchać jego opowieści godzinami – o myszach kanapowych, o lodowych muchach, niewidzialnych, bo są przezroczyste jak lód właśnie, o obrażających się neonach, które gasną, kiedy się na nie nie patrzy wystarczająco długo. O tym, jak poznał kiedyś w sklepie Kalinę Jędrusik, bo jej rzęsa wpadła do oka i za Boga nie dawała się wyjąć, a on wyłowił ją swoją chusteczką, długa była ta rzęsa jak cały palec („Mówię ci Jagódko! Jak ten palec!”). Kocopołki takie, ale dla dzieciaka absolutna magia.
On i Irena to jak ogień i woda, różnili się chyba we wszystkim, a tymczasem, proszę, pięćdziesiąt lat związku – dobre, nie? Szacun...
Mama pojawiła się jakieś czterdzieści minut i dwa papierosy później. „Pojawiła się” to jedyne w miarę adekwatne określenie – ona nigdy po prostu nie przyjedzie, nie wejdzie, nie odwiedzi. Ona się pojawia i opanowuje swoją osobą całe pomieszczenie plus wszystkie sąsiednie, a także piwnicę. Kobieta chaos, do cholery! Włazi, nie wie jeszcze, o co chodzi, ale już gada, miota się, chwyta pięć rzeczy naraz, parzy herbatę, zdejmując buty, szuka telefonu w torebce, chociaż trzyma go w drugiej ręce, opowiada coś o tych spodniach.
Spokój. Tylko spokojnie. Nie dać się sprowokować. Załatwmy to wszystko i wracam do biura, żeby skończyć raport, bo mnie rozszarpią. Ale najpierw muszę załatwić pogrzeb, bo przecież nikt inny na to nie wpadnie.U Ireny
Irena wróciła z kubkiem herbaty i jak zwykle rozkazała mi:
– No, siadaj!
Jagoda rozmawiała z szefem przez komórkę, usprawiedliwiając swoje wyjście z biura, i pomachała mi na dzień dobry.
Irena usiadła i zaczęła niechętnie:
– Wczoraj kwękał, że mu słabo, i taki w ogóle był zdechły – wypaliła i zmieszała się jak nie ona. – A w nocy wstawał po wodę. Pić mu się chciało, a ja mu na to: „nie pij, bo będziesz sikał”. Wiesz, on nie lubił wstawać nocą, bo mu nogi marzły, jak tak stał i sikał, a do nocnika to nie chciał za nic! Bo on miał prostatę, rozumiesz, wolniej mu szło. I mówię, żeby nie pił. To może dlatego umarł, że miał za mało wody w sobie – co?
– Ciociu... – Staram się być łagodna i miła i nie wiem, co dalej powiedzieć, więc pytam: – A gdzie... ciało?
– Zabrali już. Pogotowie było, stwierdzili śmierć, i policja, że nie ma znamion przestępstwa. No wiesz! Przestępstwa? Jakbym chciała, to już dawno bym go udusiła, ostatnio tak mnie denerwował...
– Czym?!
– A, wszystkim, powtarzał się i tak chrząkał jakoś i w ogóle zestarzał się, mówię ci, strasznie. Starość nie jest fajna. – Irena popatrzyła w okno.
Patrzę na ciotkę Irenę. Zawsze taka poważna, taka kostyczna, zimna, kpiąca, a teraz jednak smutna. Patrzy na drzwi sypialni.
– I co teraz? – pytam.
– Psińco – odpowiada najpoważniej, jak to ona, i wzrusza ramionami. – Już Jagusia coś wymyśli.
Moja córka przemierza pokój na swoich obcasach i trzepie przez komórkę:
– Panie Marku? – Wychodzi do sypialni i gada, i gada...
Nieelegancko tak odwalać jakieś prywaty, gdy tu takie nieszczęście, więc gdy wraca, patrzę na nią wzrokiem, który mówi, że nie jestem zadowolona.
– No co? – Nachyla się do szybkiego buziaka, na powitanie, i powtarza buńczucznie, jak to ona: – Co?
– Może odłóż te rozmówki na potem. – Staram się być najłagodniejsza na świecie, bo nie jest to ani miejsce, ani czas na wychowywanie jej.
– Jakie potem? Potem to dziadek zaśmiardnie – sorry, ciociu. Załatwiłam firmę pogrzebową. Tę samą, co chowała babcię Misię. Pan Marek, pamiętasz? Teraz już mamy u niego kartę stałego klienta.
– A skąd masz namiar?! – Zdumiewa mnie ta moja Jaga.
– Mamo, no a kto, jak myślisz, załatwiał pogrzeb babci Misi? Takie rzeczy trzeba mieć pod ręką.
– Coś ty taka nerwowa? – Kończę tę rozmowę, bo czuję, że się zaraz pokłócimy. O nic. Jak zwykle.
Irena siedzi obojętna i zamyślona. Żal mi jej. Zawsze taka dziarska, ogarnięta. Takie to zawsze było house commando, a teraz milczy. Okropne!
– Irena, co ci jest? – pytam idiotycznie.
Patrzy na mnie niewidzącym wzrokiem i mówi powoli:
– Słuchajcie no, to ja jestem... wdowa?!
Milczymy. Jaga siedzi (nareszcie) i majta nogą, a ja nie mam pojęcia, co robić.
– Wdowa... – powtarza Irena. – Wdówka. Felek to lubił operetkę! Na Wesołej wdówce byliśmy z tysiąc razy. No patrzcie... Wdowa.
Nagle wstaje i mówi swoim normalnym, skrzeczącym głosem:
– Cholera jasna! Jako wdowa powinnam w kir się wbić, a ja nie mam zamiaru chodzić w czerni, bo wtedy strasznie staro wyglądam! Idźcie już! Muszę zmienić pościel, zrobić pranie, ogarnąć to jakoś. No idźcie!
Wyrzuciła nas! Normalnie wyrzuciła. Taka jest Irena.
Przed jej domem stałyśmy niezdecydowane.
– Jak myślisz – pytam Jagę – poradzi sobie? Widziałaś, jaka ona jest? Twarda jak kamień.
– A my inne? – Jaga patrzy na mnie, odgarniając włosy. – Jakoś łzami się nie zalewamy. Czy to znaczy, że nie kochałam dziadka?! Jak myślisz?...
– Nie... My chyba mamy opóźniony ten, no... reakcje mamy opóźnioną. Pamiętasz, jak sobie rozwaliłaś brodę na trzepaku, to się poryczałaś dopiero po godzinie, po wyjściu ze szpitala.
– Tak? – Jaga zamyśla się. – Nie pamiętam. A ty pewnie konfabulujesz jak zawsze, mamo. Jadę, bo mnie szef powiesi. Pa! Callnę wieczorem.
Wsiada do swojego samochodu i macha mi zamyślona już, odpływająca w swoje myśli. Nie callnie. Zapomni, zaganiana bizneswoman. Pani menago z korporacji. Moja odległa córka. Piękna, odważna, poukładana i taka oddalona! Od dawna żyje okopana w swoim świecie.
Wsiadłam do swojego samochodu. Włączyłam radio, moją kochaną Dwójkę, usłyszałam nokturn Szopena i jak nie ryknę! Tak mną szarpnęło, te dźwięki smutne i deszczowe uświadomiły mi to, co się stało. Felek, uroczy starszy pan, poszedł sobie w zaświaty. Zostawił nas, Irenę... Już się do niego nie przytulę, nie poczuję jego ciepłej dłoni na policzku. W pewien sposób zastępował mi ojca, którego wcześnie straciłam. Ryczałam jak wół wreszcie, wywalając z siebie żal i łzy za nim.
To dobrze. O, jak ja lubię czasem sobie popłakać.
Jadąc, pomyślałam, że Irena jest podejrzanie twarda. Z pewnością ma odsuniętą w czasie reakcję, za szybko dałam wiarę, że wszystko w porządku.
Zadzwoniłam.
– Halo – odezwała się i już wiedziałam, że płacze.
– Ciociu, może ja... wrócę, co? Tak mi się źle zrobiło, że Felka nie ma...
– Daj spokój, Dorotko. Masz dobre intencje, ale ja sama muszę. W końcu spędziłam pół wieku z tym moim przystojniakiem, a on tak bez pożegnania. – Ewidentnie chlipała. Puściło jej. To dobrze.
– Ale ja... Nie mam teraz wiele zajęć, to mogę wrócić, popłaczemy sobie razem, co?
– Nie, Dorotko. Jedź do domu, zajmij się Jankiem, domem, ja chcę pobyć sama. Ma wpaść Nawrocka, ta z góry, pójdziemy do kościoła. Może dam radę... Wiesz, że ja z Panem Bogiem miałam prywatną linię, a tu trzeba z księdzem pogadać. Ona jest lepsza w te klocki. Jadziunia załatwia wszystko inne. Jakie ty masz dobre dziecko! Pa, Dorota, jedź ostrożnie, sto razy ci mówiłam, nie gadaj, jak jedziesz! Pa.
Dobrze, że jej puściło. Łzy muszą wypłynąć, żałoba się wyżałobić. A to dopiero początek. Do Jagody nie mogłam się dodzwonić – zajęte i zajęte.Bizneswoman
Wróciłam do biura. Jeśli liczyłam na to, że nikt nie zauważy mojej nieobecności, to byłam bardzo naiwna. W skrzynce trzydzieści cztery maile, w poczcie głosowej pięć wiadomości, a na ekranie laptopa dwa post-ity: „Zadzwoń pilnie na numer...” i „Spotkanie w Sali Żółtej 15.00!”.
Czyli codzienność w korporacji.
Marzyłam o tym, od kiedy wróciłam z Holandii i obroniłam dyplom. Po to poszłam na studia, po to robiłam dodatkowe kursy i tylko na takie ogłoszenia zwracałam uwagę na portalach rekrutacyjnych. Moja korporacja. Globalny, dumny producent wszystkiego. Casusy z jego historii analizowałam na zajęciach z zarządzania, elementy jego strategii są opisywane w artykułach zatytułowanych wdzięcznie „Tytan FMCG penetruje rynek sosów w słoikach”. Tak, właśnie tego chciałam.
I tak – jestem dumna, że tu pracuję. Walczyłam o tę robotę ze wszystkich sił i zasłużyłam na nią. W zamian mogę się poszczycić stanowiskiem w firmie, która nie uznaje polskiego chałturnictwa i jakoś-to-będziostwa. Światowe standardy, wypracowane procesy i mechanizmy. Wszystko solidne, porządne i mocne – tak jak powinno być w biznesie. Wszyscy wiemy, po co tu jesteśmy i jak zrobić to, czego się od nas oczekuje. Dobrze nam z tym.
Jedyne, czego nie lubię, to te coroczne spędy integracyjne, które stanowią zaprzeczenie światowych standardów – cholerny festyn na sto i coś osób, jarmarczne „gry i zabawy towarzyskie”, koncert przebrzmiałej gwiazdy, kiełbasa z grilla, gumowate sushi i rozgazowane „piwo dla wszystkich gratis”.
Nienawidzę. Ale muszę – jeśli nie pojedziesz, to znaczy, że nie utożsamiasz się z firmą i jej wartościami, nie jesteś godny zaufania, bo nie zaśpiewałeś z prezesem We are the champions w konkursie karaoke i nie wspiąłeś się na ściankę wspinaczkową, by z jej szczytu z dumą zerwać firmowy proporczyk. Więc jeżdżę.
Na upartego udaje mi się tam znaleźć coś dla siebie – z alkoholi wybieram wódkę z sokiem, bo przynajmniej udaje normalnego drinka, a z gier i zabaw – siatkówkę, bule czy badmintona, bo sporty zawsze przychodziły mi dość łatwo. Poza tym pamiętam, że uczestnictwo w grach zespołowych jest dobrze widziane przez Zarząd – jestem team playerem, a właściwie team leaderem, czy w biurze, czy poza nim.
W tym roku znów nas wywożą, jak bydło na rzeź. Autokary pobiorą nas w piątek spod biura i zawiozą do Jachranki. Z tej okazji możemy wszyscy skończyć wcześniej, bo już o czternastej, o ile bieżące zadania i status projektów na to zezwolą. Ci, którzy się nie wyrobią, dojadą na wieczór samochodami. Wolałabym tę drugą opcję, bo połowa kolegów jest pijana już o dwunastej i do autokaru są wnoszeni po kryjomu przez tych, którym nie udało się wcześniej wpaść do programistów i załapać na „karniaczka” z ciepłej żołądkowej czystej.
Miejmy nadzieję, że w tym roku nikt nie zarzyga foteli.
Trzy lata temu, kiedy jechaliśmy do Giżycka, wydarzyła się sytuacja, która do dziś odbija się anegdotą po korytarzach. „Zajeżdża, rozumiesz, autokar, otwierają się, rozumiesz, drzwi i najpierw wypada paw, a za nim, rozumiesz, Krzychu z handlowego. Wóda czterdzieści zeta, kanapka trzy pięćdziesiąt, mina portiera – bezcenna, eeehehehe”. Wszyscy rżą, ubawieni po pachy, a mnie się zbiera na mdłości z zażenowania.
– Jago, integracja, uuuhuhuhu! – rechocze Agnieszka.
Siedzimy biurko w biurko, więc codziennie oglądam jej wyszczerzone oblicze. Lubię Agę, jest pracowita i przyjacielska. Ale, na litość boską, nie wiem, co ona bierze, że tyle w niej entuzjazmu do wszystkiego. „O, super, kanapki!”, „Iiiii! Dostałam maila od Marcinka!”, „Rany, ale pogoda!”, „Kurde, ale masz fryzurę!”, „Eeeeekstramuza, pogłośnij!”. Dosłownie widzę te wykrzykniki, duże i pękate, jak latają po pokoju i rozbijają się o naszą jukę i półki z segregatorami jak jakieś zasrane bańki mydlane. Bardzo, bardzo głośne bańki.
Trochę jej zazdroszczę, że tak bez skrępowania wyraża swoje emocje. Jest jak czołg albo jak moja matka – niezrażona niczym. Czy się śmieje, czy płacze, czy wścieka, zawsze robi to na sto procent, całym ciałem, twarzą, rękami, nogami, włosami i uszami. Fryzura jej się czochra, a o to łatwo, bo, skubana, ma strzechę boskich rudoblond loków; na dekolcie dostaje wysypki, uszy jej czerwienieją, oczy się rozszerzają, ręce drżą, usta zmieniają kształt z prędkością błyskawicy – a to dopiero początek pokazu jej ekspresji. Nawet nie wiedziałam, że człowiek ma tyle mięśni. Czytałam na forum, że tacy ludzie żyją spokojniej, bo pozwalają swojej energii swobodnie cyrkulować między ich ciałem a światem, nie kumulują jej niepotrzebnie, więc nie robią im się wrzody. Ale ja jakoś nie potrafię. Od dziecka jestem oazą spokoju i opanowania – właściwie nie płaczę, ciężko mnie wyprowadzić z równowagi, nie jestem kłótliwa, nie miewam ataków śmiechu. Asertywność to ja. Nie musiałam się tego uczyć.
Jednak choćby ze względów poznawczych chciałabym się czasem tak zaśmiać, zobaczyć, jak to jest, kiedy się śmiejesz głośnym „ha! ha! ha!” jak w komiksie, a nie tak pod nosem jak ja. Mój śmiech przypomina raczej głośniejsze wypuszczanie powietrza, „hhhhyy, hhhhhhyy, hhh...”. Szczerze mówiąc, kiedy widziałam w filmach ludzi śmiejących się „do rozpuku” (tyle razy obiecywałam sobie sprawdzić w słowniku, co to, do cholery, jest „rozpuk”), to zawsze miałam wrażenie sztuczności. Przecież nikt poważny tak nie robi – może tylko moja matka, ale jej za poważną uznać raczej nie mogę...
No a potem poznałam Agę. Wariatka w biurowym kamuflażu – rewelacyjnie dobrane kostiumy, dobrze skrojone garnitury, apaszka pod szyją, lekko ekstrawagancka biżuteria. I zawsze szaleńczo wyzywające pantofle – zwykle na szpilce, w lecie z cieniutkich sznureczków, jesienią z lakierowanej skóry. Uważam, że chodzenie w nich jest absolutnie niewykonalne, i wyję z zazdrości, bo ona potrafi i w dodatku wygląda w nich fantastycznie. No i te loki... Nie jakieś piękne pukle, bo nieco matowe i ze zniszczonymi końcówkami, ale cokolwiek by z nimi zrobiła, wyglądają dobrze. Może je spiąć ołówkiem w nonszalancki kok, zebrać gumką recepturką w kuc, zaczesując samymi palcami, roztrzepać ręką zaraz po wstaniu z łóżka i jest świetnie – jak na czternastej stronie magazynu „Fryzury na Sezon Wiosenno-Letni”. Ja jestem posiadaczką włosów pięknie, acz kłamliwie nazywanych przez fryzjerów „układającymi się”, co znaczy, precyzyjnie rzecz ujmując, że są to włosy cholera-wie-jakie. Ani kręcone, ani proste, lekko falujące, ale w każdym miejscu fala jest inna. Dlatego pogodziłam się już z codziennym rytuałem prostowania – wystarczy pół godziny przed lustrem i mam piękne, proste jak druty włosy godne Kleopatry, ku rozpaczy mamy, która tak bardzo chciała, żebym była jak Farrah Fawcett, nie jak Anna Wintour. Cóż poradzę, mamo – sama sobie kręć loki.
– Impraaa! – wyje Aga, a ja wlepiam wzrok w komputer, żeby jej bardziej nie prowokować.
– Czego się drzesz, przecież jesteśmy już całkiem dobrze zintegrowani – rzucam.
– Oesu, Jago. Integracja-sracja – grunt, że nas puszczą z pracy wcześniej i można będzie pomelanżować na koszt firmy. Należy się nam, i już. Tylko nie mów, że nie jedziesz, bo...
– No właśnie miałam... – próbuję się wtrącić.
– ...przed chwilą napisałam kadrówce maila, żeby zabukowała dla nas dwójkę gdzieś na końcu korytarza.
Jak zwykle mi się nie udało.
Tak, mogłabym się postawić ostrzej. Dla zasady. Bo mogę. Ale jak wiadomo, i tak pojadę. Firma wygospodarowała budżet na prezent dla nas, a prezentów się nie odmawia.
– No dobra, spoko – mówię. I myślę, że faktycznie będzie spoko. Aga szybko się upija i nie jest uciążliwa.
– Wiesz, ja to tylko mam nadzieję, że nie zorganizują znowu jakichś z dupy zabaw w plenerze – gada wciąż, patrząc w sufit, a ja myślę już gniewnie „weź się do roboty, kobieto”. – Nienawidzę tych wszystkich paintballi i innych quadów. Masakra, tylko siniaki się robią, a i tak mam od siłki, o, zobacz – mówi, podciągając spodnie do kolana i pokazując okazałą plamę fioletu. I znów ma boskie buty, a jakże. Cieliste, na zgrabnej szpileczce i lekkim koturnie, zamszowe z pomarańczową wstawką na pięcie.
– Nie wiem, Aga. Coś na pewno będzie, jakiś mechanizm do budowania więzi w zespole, inaczej to się mija z celem – rzucam, odwracając wzrok od butów i siniaka.
Aga patrzy na mnie z uniesioną brwią, potem wzrusza ramionami i bierze się do pisania maili. Pewnie do księgowych w sprawie wyjazdu, one zawsze z nami dobrze żyją. Ze mną, bo dostarczam wszystkie faktury kosztowe na czas i odpowiednio opisane. Z Agą, bo przynosi najlepsze ploty. No i zwykle zgadujemy się przed imprezami.
Mail: „Wiesz już, który masz pokój? Jakie buty bierzesz? Chodź na fajka, to obgadamy! Jolka”.
Jezu, dajcie wy mi wszyscy święty spokój!
Wkładam słuchawki i biorę się do raportu z promocji sprzedażowej.Ogarniam sprawy
Jaga pojechała do pracy, a ja do domu, pomyśleć, ogarnąć to wszystko, bo wpadłam w jakiś chaos. Ja w ogóle życie odbieram jako chaos. Jest tyle spraw do opanowania i jakoś wszystkim zająć się nie umiem. Nie jestem omnibusem i zazwyczaj potrafiłam się skupić tylko na jednej czynności, druga musiała lekko ucierpieć, o trzeciej nie było już mowy. Mówi się, że kobieta potrafi robić trzy rzeczy naraz? Nie ja! Zawsze byłam spokojna, powolna i skupiona. Nie wiem, czemu Jagoda mówi, że jestem roztrzepana. Rozkręciłam się późno, ale nie na tyle, żeby połapać się we wszystkim. Na przykład naszego sprzętu do grania i nagrywania, i jeszcze czegoś tam kompletnie nie umiem rozpracować. Na szczęście pralkę opanowałam i mikrofalę – tyle o ile. Fakt – z komputerem jakoś mi idzie.
Nagle nie mogłam się uwolnić od myśli, że coś się rozpadło, a ja tego nie umiem ogarnąć. Dobrze, że Jaga wszystko już załatwiła, chybabym się zapłakała, jeżdżąc z Ireną po papiery, do zakładu pogrzebowego i tak dalej, bo oczywiście nie przyszłoby mi do głowy, że można to załatwić przez telefon. Gdy zmarła moja mama, nasza Misia, to Jaga z ojcem wszystko załatwili. Gubię się w urzędach, na dworcach i lotniskach, ale... mam wiele innych zalet. Janek tak uważa.
Na szczęście dom to dom, i od wejścia poczułam ulgę.
Na dole, w garażu, gdzie prowadzę swoją działalność, siedzi Jusia, moja pracownica, i przygotowuje wysyłkę.
– Cześć, jestem już, jak leci?
– Pani Doroto, dzwoniła pani z pretensjami, że przesyłki jeszcze nie dostała, ale ją uspokoiłam. Odebrałam na poczcie polecony i kończę wczorajsze zamówienia. Dzwonił pan Janek i mówił, że wracając, kupi wodę, a potem pójdzie z psem na szczepienie.
– Dziękuję. – Usiadłam. – Jak z magazynem?
– A, tak. Dzwonił ten pan i mówił, że odnajmie, ale cenę to pani sama musi z nim obgadać.
Oesssuuu! Nie znoszę negocjować!
– To pani córkę napuści, ona wynegocjuje. – Justyna wie, że Jaga jest twarda i potrafi robić interesy.
Zadzwoniłam.
– Jaguś? Jak tam?
– Co „jak tam”? Dopierośmy się widziały. Coś pilnego? Bo mam tu masakrę. Aha, pogrzeb to będzie musiał być po niedzieli, bo ja mam wyjazd firmowy.
– Musisz jechać?!
– Mamo, prawie dwieście osób będzie. Chcesz mi napisać usprawiedliwienie w dzienniczku, że zmarł dziadek? Co za różnica, czy pochowamy go w sobotę, czy w poniedziałek? Dla emerytów żadna, ty masz nienormowany czas, tatko jest sam sobie szefem, więc o co chodzi?
– Wpadłabyś do nas po pogrzebie? Bo chyba weźmiesz wolne na poniedziałek?
– A co?
Muszę to rozegrać inteligentnie, jeśli zacznę od tego, że boję się negocjować cenę za wynajem magazynu, to mnie zwyczajnie ochrzani. A magazyn fajny, bo blisko, po sąsiedzku, tylko właściciel taki ostry i surowy, że „bez kija nie przystąp”, jakby powiedziała Irena. I czuję, że jeśli na mnie naskoczy, to się poddam, a Jaga mnie wyśmieje.
– A, chciałam się ciebie poradzić w sprawie magazynu. Muszę wynająć, bo rozszerzyłam działalność, a w naszym ledwo się biżuteria mieści, a gdzie reszta? U Iwony też nie mogę wiecznie trzymać, to jednak daleko.
– Rozszerzasz? Nie, no zaskakujesz mnie! Brawo, mamo! Co oprócz szali?
– Buty chyba...
– Buty?! W życiu! Mamo, buty to wtopa, bo jak kupuje się je bez mierzenia, to potem zwroty i wymiany, daj spokój!
– Iwona sugerowała dodatki mieszkaniowe, ale wydawało mi się, że skoro mam szale, to buty...
– Nie, dodatki tak, mniej zwrotów. Iwona sprzeda kanapę, a ty będziesz miała kompatybilną lampę, gazetnik czy co tam. A ten pomysł z artystkami? Żeby u ciebie sprzedawały, a robiły u siebie? Wiesz, to też dobry układ. Dobrze, to wpadnę. Ile on chce?
– Nie wiem nawet, ile się płaci za wynajem...
– Wiedziałam, że nie wiesz. Co z ciebie za przedsiębiorca? Dobra, dowiem się i wpadnę po pogrzebie. Po konsolacji.
– Po czym?!
– Ciotka Irena chce konsolacji u siebie w domu. Uparła się.
– Stypy?
– No przecież mówię.
– Ale to normalne...
– Mamo, teraz to się robi w restauracji, a pan Marek ma nawet specjalną salę na ten cel, zamawiasz catering i po japkach, ale ona nie chce. Pogadaj z nią, bo ja chwilowo nie mam siły. Pa, biznesówko od siedmiu boleści! Wpadnę.
Bo ja od niedawna jestem przedsiębiorca. Niechcący. Jaga mnie namówiła po tym, jak musiałam zrezygnować z pracy charakteryzatorki w telewizji. Snułam się bez sensu tygodniami, więc Jaga się wkurzyła i skrzyczała mnie, że jestem fujara z Mościsk, że umiem, tylko mi się nie chce.
– Co mam umieć?
– Załóż własną działalność! Wymyśl coś, ale nie załamuj rąk!
– Ale co? Kosmetyka? Tu, w garażu?
– Nie wiem, kombinuj, każdy teraz kombinuje, mamo! Dasz radę! Zadzwoń może do Iwony – ona jest przedsiębiorcza.
Iwona to moja koleżanka z liceum jeszcze. Prowadziła kiedyś sklep z rzeczami z Indii, a teraz przerzuciła się na hinduskie meble i nie tylko.
Kawa z nią... i wracałam z pomysłem! Internetowy sklep z dodatkami. Biżuteria, szale, drobiazgi. To od Iwony dowiedziałam się, jakie to proste, bo córce jakoś nie dowierzałam. Ona jako dwulatka umiała obsłużyć nasze wideo! Ma jakiś gen techniczny, a podejrzewam, że i biznesowy.
Od kiedy mam ten swój mały biznes, nie czuję się pewnie, bo kompletnie nie umiem opanować papierologii, ale pieniądze jakieś mam, więc wygląda na to, że działam. Na szczęście Jusia opanowała papierki, segreguje je i ich pilnuje, a księgowa Iwony robi resztę.
Ja wybieram wzory, zamawiam i sprowadzam, to już umiem. Z Chin przychodzą teraz śliczne rzeczy. Jaga wybrzydza, a mnie się podobają. I ważne, że idą.
Pamiętam, jak wróciłam od Iwony. Jasiek właśnie przyjechał z pracy.
– Cześć. – Nadstawił się do rutynowego buziaka. – Jak dziś?
– Cześć, dzisiaj masz mielaki i kapuchę z ziemniaczkami. I jeszcze ci zrobiłam marchewkę z masłem.
– Za co taka frajda? – pyta mój Jasiek i uśmiecha się, bo od dziecka kocha mielaki z marchewką.
– Bo mam pomysł! Umyj się i siadaj, zaraz ci wszystko wyjaśnię.
I oznajmiłam Jankowi, że otwieram własny biznes. Iwona właśnie jedzie do Indii i stawia mi wyjazd, żebym tam nawiązała sobie kontakty potrzebne do prowadzenia sklepu z biżuterią. Nie był zachwycony, czarno widział cały zamysł i nie bardzo wierzył w sklep internetowy.
– Jasiek, bo ty całe życie w warsztacie, a teraz masz tę swoją stację diagnostyczną, ale zrozum, że się da! Jaga kupuje nawet buty w internecie – palnęłam.
To go jakoś przekonało i po rozmowie z Jagą nawet się zaparł, że mi da garść dolarów na rozpęd.
Zbudowanie jego stacji diagnostycznej na bazie warsztatu samochodowego kosztowało nas cały majątek. „Ma się zwrócić”, ale na razie jesteśmy mocno pod kreską.
– Nie marudź! Jedź! Kręć te swoje biznesy – zadecydował. I dodał: – Dorka, tylko błagam, bądź ostrożna, no i wiesz, bez egzaltacji!
I pojechałam z Iwoną w podróż życia do Indii. Byłam bardzo skupiona i starałam się z całych sił wszystko ogarnąć, choć Indie są nie do ogarnięcia. Nie wiem, jak Iwona się w tym orientuje, ale zaprowadziła mnie w kilka miejsc, w których anglojęzycznie dogadałam się co do importu towaru. Wybierałam bardzo starannie i długo.
Nawiązałam kontakty, a Iwona dała mi możliwość zaimportowania pierwszej dostawy biżuterii i innych drobiazgów na swoje konto. Później, kiedy ruszyłam z działalnością, miałam już własne.
Potem doszły kontakty z Chinami i tak jakoś ciągnę to od roku. Nie dawałam sobie rady sama, więc przyjęłam do pracy Jusię, dziewczątko, które przychodziło do sąsiadki sprzątać. U mnie też zaczęło się od sprzątania, ale że było go mało, a ona w potrzebie, to gdy zaczęłam zarabiać na siebie i na nią – zatrudniłam ją i mam spokój. Jusia jest po technikum ekonomicznym, prosta, uczciwa, pracowita i poukładana. Ja niestety nie. Ale, jak mówi Iwona, mam genialne wyczucie trendów i ściągam naprawdę ładne rzeczy. Mimo uprzedzeń Jagody zaczynam rozmowy na temat butów. Zobaczymy.
Skoro Jusia pracuje, ja mogę zająć się kuchnią. Wypoczywam, gotując. I lubię, kiedy potem zjadają – Jusia i Jasiek. I nasz pies Heros – jamnik obojętny na świat, lizus kochający Jaśka bezwzględną rozmerdaną miłością.
Jaga rzadko wpada, mało je, za to chętnie zabiera zamrożone albo popakowane jedzenie. Domowy catering. „Jak ci padnie ta biżuteria, to możesz robić catering” – rzuciła kiedyś, pochłaniając kapuśniak.Ja wszystko załatwię
Mama to mnie kiedyś wykończy – obserwuję, jak prowadzi ten swój sklep z bibelotami, i nie mogę uwierzyć, że on w ogóle działa. Znów zadzwoniła do mnie, żebym jej w czymś pomogła. Magazyn czy coś.
Całą papierkową robotę zwaliła na Justynę, a kiedy trzeba sobie ubabrać ręce jakąś trudniejszą pracą, to wysyła mnie: reklamacja z pogróżkami, negocjacje cenowe, windykacja... Matka swojej matki, jak babcię kocham. No nic. Załatwię jej, co tam będzie chciała, chociaż nie wiem kiedy, już mi się wpisy w kalendarzu nie mieszczą. Najpierw ta nieszczęsna integracja, potem pogrzeb Felka, stypa, wniosek o refundację pogrzebu z ubezpieczenia, wizyta w banku, żeby zamknąć dziadka konto, no i przeprawa z testamentem, bo przecież nie zostawię Ireny z tym samej. Ubaw po pachy. Jagoda Maliszewska – koordynatorka wszystkiego.
Zawsze byłam dobrze zorganizowana. Pamiętam, jak na którąś Gwiazdkę dostałam piękny organiser, w beżowej skórzanej oprawie, z miejscem na długopis, wizytówki i milion innych rzeczy. Uwielbiałam ten kalendarz – trafiało tam wszystko: spotkania towarzyskie, wizyty lekarskie, terminy egzaminów, daty urodzin przyjaciół i znajomych... Internet był wtedy w powijakach, o komórkach nikt jeszcze nie słyszał, więc co roku pierwszego albo drugiego stycznia siadałam do kalendarza i zapełniałam go datami urodzin, żeby o nikim ważnym nie zapomnieć. Co rok! „Tymi ręcami”. Do dziś mam zresztą wszystkie te kalendarze schowane w pawlaczu. O matko! – chyba z piętnastu lat. Po co je trzymam? Na wszelki wypadek. Może kiedyś będę musiała coś sprawdzić? Czuję się pewniej, wiedząc, że są. Każdy ma swoje dziwactwa, proszę się mnie nie czepiać
Do dziś wolę analogowy kalendarz. Komórka już nie raz mi się psuła i wpisy znikały, a nie zawsze można mieć przy sobie komputer. Noszę więc mały ozdobny kalendarzyk formatu A6 i robię w nim wpisy drobnym maczkiem, żeby zmieścić wszystkie moje plany. Bywa ciężko, zwłaszcza kiedy coś się zmienia i trzeba kreślić.
– Naprawdę jesteś nienormalna – powiedziała Wera, kiedy zobaczyła ten mój terminarz. – Co to w ogóle jest?
– Moje życie – odpowiedziałam.W nocy
Obudziłam się nie wiem o której, za oknem było ciemno i panowała cisza. Nie głucha i niczym niezmącona, choć ta lepiej pasowałaby do sytuacji – to była cisza miejska, wypełniona oddechem miasta. Ulicą przejechał nocny autobus, ktoś upuścił butelkę, która potoczyła się po chodniku, w kuchni buczała lodówka. Słyszałam swój oddech.
Leżąc i słuchając nocy, uświadomiłam sobie, że Felek już naprawdę nie wróci. A przecież nie zrobiłam nawet połowy rzeczy, które miałam z nim zrobić. Zawsze chciał iść ze mną na Noc Muzeów, zwłaszcza do Muzeum Powstania Warszawskiego i do Centrum Nauki Kopernik. Obiecałam zabrać go samochodem do Oświęcimia. Marzył nam się wspólny wyjazd na Dni Grunwaldu, by zobaczyć rekonstrukcję bitwy i zapaleńców szwendających się po okolicy w strojach z epoki. Na Koło mieliśmy jechać, kupić jakieś starocie, płyty analogowe...
Nigdy nie miałam czasu. A teraz nie ma Felka.