Jak kochać własną córkę - ebook
Jak kochać własną córkę - ebook
Stojąc na ulicy tysiące kilometrów od domu, Joela ukradkiem obserwuje dwie dziewczynki. Niezauważona przez wnuczki, których nigdy nie poznała, i córkę, z którą od lat nie ma kontaktu, zaczyna snuć opowieść o błędach, łatwych do popełnienia, lecz mimo to niewybaczalnych. Joela ściga własne wspomnienia, by uchwycić moment, gdy drobne oszustwa życia rodzinnego doprowadziły córkę do ucieczki.
Hila Blum tworzy realistyczny portret radości, smutków i niepewności wpisanych w macierzyństwo. Zbrodnie popełnione z dobrych chęci, wielki trud, jaki podejmuje matka, aby ukryć swoją rodzicielską porażkę, oraz historię miłości do dwóch mężczyzn. Do tego, z którym założyła rodzinę, i tego z którym przeżywa jej stratę.
Jak kochać własną córkę to hipnotyzująca powieść o trudnej, nierozerwalnej, przytłaczającej więzi matki z córką.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-765-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gabriel Krauze, _Tu byli, tak stali_
Damon Galgut, _Obietnica_
Melissa Broder, _Mleko i głód_
Miriam Toews, _Głosy kobiet_
Niviaq Korneliussen, _Dolina Kwiatów_
Willy Vlautin, _Zawsze przychodzi noc_
Claire Keegan, _Drobiazgi takie jak te_
Irene Solà, _Ja śpiewam, a góry tańczą_
_Tara June Winch, Plon_
Eduardo Halfon, _Klasztor. Żałoba_
Benjamín Labatut, _Straszliwa zieleń_
Miriam Toews, _Wszystkie me daremne żale_
Gianfranco Calligarich, _Ostatnie lato w mieście_
Haśka Szyjan, _Za plecami_
Melissa Broder, _Ryby_
Yaa Gyasi, _Poza królestwo_
Już niebawem ukaże się:
Monica Isakstuen, _Bądź dobra dla zwierząt_1
Gdy pierwszy raz zobaczyłam wnuczki, stałam po drugiej stronie ulicy – nie miałam odwagi się zbliżyć. Okna w domach na przedmieściach Groningen są duże i niskie, zawstydzało mnie, że tak sprawnie osiągnęłam swój cel; strach myśleć, jak łatwym łupem stały się dziewczynki dla mojego spojrzenia, lecz ja również czułam się bezbronna – gdyby tylko odrobinę przechyliły głowy, byłyby mnie dojrzały.
Nie interesowało ich to, co na zewnątrz. Żyły w swoim świecie, oddawały się własnym małym zmartwieniom. Ich cienkie, jasne włosy przesypywały się między palcami jak mąka. Siedziały w salonie same, za bardzo w zasięgu ręki. Gdyby ktoś mnie spytał, co tam robię, nie wiedziałabym, jak się wytłumaczyć. Odeszłam.
Zaczekałam, aż zapadnie zmrok i rozbłysną światła w pokojach. Tym razem stanęłam bliżej domu; zawahawszy się chwilę, przeszłam w końcu przez ulicę. Niemal dotykałam szyby. Zaskoczyła mnie prostota, z jaką poruszali się domownicy. Nie tak zapamiętałam córkę. Siła jej obecności była uderzająca. Szeptem wypowiedziałam imię, żeby tylko zrozumieć: Lea, Lea. Stałam tam niedługo, kilka minut. Jej córki, Lotte i Sanne, siedziały przy stole jadalnianym, lecz ciągle były w ruchu, żółte światło domu przemieszczało się za nimi. Mąż Lei, Johann, stał odwrócony plecami przy blacie kuchennym, zajęty przygotowywaniem kolacji. Ona zaś krążyła między pokojami, przecinana ramami okien, znikała i pojawiała się znów w drugim pokoju, tak bardzo poza rzeczywistością, jakby naprawdę przechodziła przez ściany. Ogień w salonie się nie palił, jednak czuć było ciepło. Prawdziwy dom, ot co. Książki leżały wszędzie, również w kuchni. Takie dobroduszne mieszkanie, wszystko w środku miało przypominać o dziewiczym charakterze jego składowych: drzewowatości drzew w lesie, puchowości chmur na niebie. Ponieważ patrzyłam na córkę i jej rodzinę bez ich wiedzy, to na mnie czyhało niebezpieczeństwo – nagość ich życia lśniła mi przed oczami groźnym blaskiem.Nieznana kobieta z Dublina z jedenastką rodzeństwa, o której czytałam przed laty w jakiejś książce, gdy dorosła i wyszła za mąż, urodziła dwie córki. Dziewczynki „nigdy nie wychodziły same na ulicę i nigdy nie spały w jednym łóżku”. Nie opowiedziała o nich dużo więcej, lecz z tego, co zrozumiałam, chciała powiedzieć, że je kocha, a jednocześnie że nie wie, jak je kochać. I że o to właśnie chodzi, o problem miłości. Że próbowała.
Pojechali na wakacje, kobieta, mąż i córki – rodzinna wyprawa samochodem. Wywiązała się kłótnia o jakiś drobiazg, kobieta spojrzała w lusterko i zobaczyła, jak siedząca z tyłu starsza dziewczynka patrzy w przestrzeń. Zauważyła, że jej usta zastygły w jakimś grymasie, i dojrzała „w straszliwej wizji coś, co zepsuje twarz” córki. Tak to ujęła. „Coś zdolnego odrzeć ją z urody – opowiadała – prędko lub nie”, może nawet „nim dorośnie”. Kobieta pomyślała w duchu: „Muszę zatroszczyć się o to, by była szczęśliwa”.
Gdy czytałam o tej kobiecie, sama miałam już małą córkę. Leę. Półtorarocznego berbecia, żywego, gadatliwego i głośnego. Dla jej dziecięcych uszu, i dla uszu jej ojca, nazywałam ją syreną alarmową. Nasza mała syrenka nie przestawała nas zadziwiać. Mówiłam do niej jeszcze dziesiątkami innych imion. Tęskniłam bezustannie, gdy szłam do pracy w studiu, i przytulałam mocno, gdy się spotykałyśmy. Miłość do mojej małej dziewczynki przychodziła mi łatwo. Zakochał się również jej ojciec, rozmawialiśmy o niej każdej nocy, gdy już spała, dziękując sobie za nią. Dawałam jej to, czego mi brakowało, i jeszcze więcej, i ona także mnie kochała.
Wszystko, co z nią związane – ślina spływająca po brodzie i szyi do krawędzi koszulki, pieluchy ciężkie od moczu, ropa przy zapaleniu spojówek i gluty – wszystko to było dobre. Czasem, gdy na nią patrzyłam lub czułam jej zapach, ślina napływała mi do ust. Nachodziła mnie ochota, by wbić w to ciałko zęby. Zjem cię, mówiłam, po prostu cię pożrę. Lea chichotała. Łaskotałam ją, by usłyszeć więcej jej donośnego śmiechu, a gdy ludzie dookoła taksowali nas spojrzeniami, nie zawstydzało mnie to, wręcz przeciwnie.
Gdy Lea skończyła cztery lata, zapragnęłam nowego niemowlaka. Powiedziałam do Meira: Wyobraź sobie, dwie Lee. Wygląda na to, że tymi słowami powiedziałam mu: Nie zgadzaj się. I się nie zgodził. Byłam na niego z tego powodu zła przez wiele miesięcy, aż w końcu zapomniałam o całej sprawie. Meirowi stuknęła pięćdziesiątka, zamieszkaliśmy w większym mieszkaniu, wrośliśmy w nasze miejsca pracy, przesypialiśmy noce, mieliśmy Leę lat cztery, potem pięć i sześć, niczego nam nie brakowało, a córka rosła.Młodszy brat Meira, Jochaj, który tak jak Meir został ojcem w zaawansowanym wieku, opowiada mi o swojej córce. Gdy miała siedem lat, rozwiódł się z żoną, a teraz, gdy ma osiem, on czuje brak córki już wtedy, gdy kładzie ją spać, całuje w czoło i opatula kołdrą. Co chwilę wydaje mu się, że ona jest i że jej nie ma, ogarnia go uczucie porzucenia między tym, kim była kiedyś, a tym, kim się stanie, co ciągle przysparza mu zmartwień. Rozmawiamy w małej kafejce w centrum – do śmierci Meira nigdy naprawdę nie gadaliśmy, w mojej obecności Jochaj był zawsze wycofany – a wieczorem, gdy wracam do domu, coś nie daje mi spokoju. Czytam w książce o kobiecie – nie tej, która mieszka w Irlandii, a jej córki nigdy nie chodzą same po ulicach, lecz innej, Francuzce, której córka spędziła za młodu dwa lata w więzieniu. W historii, którą córka tam spisała, wspomina, że rodzice ją kochali, być może nawet „za bardzo”, lecz jej wątpliwości dotyczyły tego, czy czuli do niej sympatię. Odpuszczam czytanie na długie minuty, książka leży do góry grzbietem koło mnie, a ja czuję, że już po nią nie sięgnę. „Dorastając – pisze córka o relacji z matką – stawałam się dla niej drugą stroną ściany”.
Mam w głowie obraz Lei w wieku czternastu, piętnastu lat, w tym niebezpiecznym momencie. Setki, tysiące razy spoglądałam na nią, myśląc: Zapierasz mi dech w piersiach. Czasem mówiłam jej: Jesteś tak piękna, że można oszaleć, na co ona wywracała oczami i robiła minę, a ja wiedziałam, że ją zawiodłam swoim kochającym, ślepym na niedoskonałości spojrzeniem. Mimo to patrzyłam tak dalej. Nie przestawałam. Nie chciałam się zgodzić na ścianę między nami.
Chciałabym napisać o Lei naraz, wszystko. Lecz ucho igielne języka.
Chciałabym napisać o Lei bez słów. Nie można.W filmach pokazują to często. Rodzina siedzi razem w samochodzie: ojciec za kierownicą, obok piękna, niedbale atrakcyjna kobieta, dwoje żywiołowych dzieci z tyłu, wszyscy gawędzą. Oto życie przed, zaraz stanie się coś złego. Piraci drogowi, mroczna tajemnica z przeszłości. Lub wykrzywiające się usta córki.
Widziałam jednak skandynawski film, który zatrzymał się na tragedii niuansów. Oglądałam go trzy razy, zależało mi, by wszystko zrozumieć. Rodzina spędzała urlop w kurorcie narciarskim: tata, mama, córka i syn. Wszyscy czworo byli ładni, ale nie za bardzo – taka uroda jak najbardziej do pomyślenia – i było jasne, że ich życie w aspekcie cielesnym nie jest do końca pozbawione zmartwień. Tym, co owej rodzinie się stało, wydarzeniem, które uderzyło w pancerz ich codzienności i zrobiło na nim sieć pęknięć, była trwająca kilka sekund lawina. Siedzieli w restauracji na zboczu góry, gdy osuwający się śnieg zaczął galopować w ich stronę, aż zatrzymał się w niewielkiej odległości. Wszyscy – po tym, jak zerwali się z krzeseł, by szukać schronienia – usiedli z powrotem do stołu i kontynuowali posiłek. Jednak cios był śmiertelny, szkoda została wyrządzona – gdy schodziła lawina, ojciec pośpiesznie odskoczył od stołu i zaczął szukać drogi ucieczki dla siebie, podczas gdy matka poderwała się, by ochronić dzieci; trzymała je przy sobie, osłaniając własnym ciałem. Ze świadomości, że mąż ewakuował się sam, zostawiwszy ich za sobą, młoda kobieta nie zdołała się otrząsnąć. Od tego momentu, z charakterystyczną dla Skandynawów powściągliwością, zaczęła się ujawniać głębia rozłamu.
Chciałabym od czasu do czasu zobaczyć film o życiu, które wykrzywia się tak po prostu, niemal samo z siebie, a nie o spektakularnych życiowych porażkach. Chciałabym posłuchać o rodzinach takich jak nasza, Meira, Lei i moja, o błędach łatwych do popełnienia, a mimo to nieprzebaczalnych; o zwykłych wypadkach, a raczej o zbrodniach z dobrych chęci.2
W pierwszym roku życia Lei przychodziła do nas często moja mama, nigdy z pustymi rękami, zawsze z pudełkami pełnymi przyrządzonego przez siebie jedzenia lub z prezentami, które kupowała Lei po wygórowanych cenach (nie zrywała naklejek). Siadała na kanapie z Leą na kolanach, kląskała językiem, bujała ją lub lądowała obok niej na podłodze i machała jej przed oczami rękoma; po skończonej zabawie zabierała się do karmienia: podawała Lei do buzi łyżeczkę i natychmiast potem wycierała jej podbródek – łyżeczka, wycieranie i tak dalej. Czekałam na moment, gdy mama się rozpłynie, serce wystąpi jej z brzegów. Jak można oprzeć się Lei? Ona nas wszystkich roztopi.
Mama pomagała mi z dzieckiem, podobnie Meir. Codziennie szykował Leę do wyjścia, czasem też podrzucał do opiekunki, a ja w południe ją odbierałam. Do jego powrotu z uczelni spędzałyśmy czas w domu razem, we dwie lub z mamą. Gdy Meir przychodził, wręcz napadał na Leę. Bombardował uściskami, radosnymi okrzykami, pytaniami, żądaniami buziaków, i jeszcze kolejnych, tupał, gdy ich nie dostawał, zaś obsypywana pocałunkami Lea śmiała się bez końca. Lecz natychmiast po jego powrocie, najwyżej minutę, dwie potem, mama zaczynała się zbierać, drzwi zamykały się za nią i zostawałam tylko ja, by na nich patrzeć, na ojca i córkę pląsających wesoło po kanapach. Mama nie chciała tego oglądać, nie umiała się tym cieszyć. Ja, choć nie potrafiłam się tak z Leą śmiać, ryczeć i buczeć jej do brzucha – w ogóle wydawać takich dźwięków – dawałam się zauroczyć. Jednak czasem Meir przekraczał granicę; bywało, że okrzyki radości brzmiały jak początki płaczu.Fotografowałam Leę bez końca. Odkrycie Ameryki, lądowanie na Księżycu, pierworodne dzieci. Świat wstrzymuje oddech. Lecz potrzeba wielu lat, by móc spojrzeć na te albumy dzieciństwa i rozpoznać sposoby, w jakie nasza miłość do dzieci rozmywa kontury rzeczywistości i poprawia je na naszych oczach. W pierwszych dniach życia Lea wręcz przerażała swoją bladością, była prawie przezroczysta, jak torebka na mleko. Dziwna. A mnie nadal serce bije mocniej na widok jej siły wyrazu na tych zdjęciach – świadomość własnej wartości, już od początku. Ale zrozumiałam to dopiero później, zrozumiałam, że nauczyłam się kochać dzieci cudze, że moja miłość do Lei była odwrotnością uczenia się, była zapomnieniem wszystkiego.Poza kadrem wyciskam dla Lei sok z pomarańczy, na zdjęciu już go pije niezdecydowanymi łykami ze swojego różowego plastikowego kubka. Kwaskowatość właśnie do niej dochodzi, co wygląda zabawnie. Witaminy płyną, wchłaniają się i działają w niej, na moich oczach zdrowieje, a przecież wcale nie była chora. Również nocami, gdy śpi, czuję, jak rośnie, pęcznieje niczym w ciepłym piecu (gdy leży w łóżku, wygląda na niemożliwie długą). Z rzadka, kiedy faktycznie dopada ją choroba – przeziębienie, wirus czy jakaś infekcja – pod skórą żarzy się inne usposobienie. Nigdy nie ogarniają jej słabość czy rozbicie, przeciwnie, wysoka gorączka sprawia, że staje się jeszcze bardziej pobudzona, bezświadomie gadatliwa. Myślę, że to mania. Oczy rozbłyskują, buzię zalewa czerwień rumieńca, głos staje się głębszy i chrapliwy. Przeraża mnie. W tych momentach zdaję sobie sprawę, że nie mogę dla niej nic zrobić, że oddala się w ręce losu. Lecz po dniu, najwyżej dwóch, wszystko zawsze się uspokaja. Mama znów dzwoni, by zapytać o jej zdrowie, bardzo się martwi, czterdzieści lat pracy jako pielęgniarka w szpitalu sporo ją nauczyło o kaprysach losu. Wysoka gorączka u małych dzieci wpędza ją w panikę, jak każdy inny rodzaj przesady, opowiadałam już. Z Leą w porządku, zapewniam ją. Temperatura spadła, zasnęła.
Następnego dnia rano Lea już siedzi uradowana w krzesełku. Kupiliśmy nasz pierwszy aparat cyfrowy, teraz mogę ją fotografować do woli, bez ograniczeń. W odpowiednim świetle oczy mojej córki wychodzą na zdjęciu puste od nasycenia błękitem. Ja sama mam brązowe, tak jak jej ojciec. Niebieski kolor oczu Lei to ukryty ładunek naszych ciał, genetyczne spotkanie po dwóch pokoleniach. Moja babcia od strony matki miała takie oczy, podobnie dziadek Meira od strony ojca. To samo światło sprawia też, że włosy Lei wyglądają na bardzo jasne, niemal żółte. Fotografie à la widmo kasuję od razu, a z pozostałych wybieram najładniejsze, by pokazać później mamie. Gdy za godzinę ruszamy do przedszkola, wykurowana Lea chce znów wszystko naciskać. Włącznik światła na klatce. Guzik w windzie. Pilot od samochodu. Również po południu, w drodze powrotnej, rwie się do dotykania klawiszy bankomatu, wyciągania banknotów, wciskania pieniążka do wózka sklepowego, podpisywania kwitków z kart płatniczych. W wieku lat trzech i pół potrafi napisać swoje imię, a do tego ma już podpis, wijący się jak wstążka przy prezentowej kokardce. W domu na kawałkach papieru pisze znów i znów od nowa: Lea, Lea, Lea, Lea. Innych słów nie chce się uczyć.Mówię, że problem miłości już się nie pojawił. Podczas całej ciąży dręczyła mnie ta zagadka miłości, lecz w momencie przyjścia na świat mojej dziewczynki wszystko się rozwiązało. Podczas dłużących się godzin popołudniowych, gdy siedziałyśmy w domu tylko we dwie, dzwoniłam do mamy i opowiadałam, jak wspaniała jest Lea. Upierałam się, nie dawałam zmienić tematu, odmawiałam wysłuchania jej historii, nim nie usłyszy do końca moich, odkrywałam nowe sposoby robienia tego tak, by nawet nie zauważyła. Następnego dnia w spożywczaku na końcu ulicy powiedziałam (zbyt głośno, mój głos wtedy nie zawsze dopasowywał się do mocy, jaką chciałam mu nadać): Cóż ja robiłam w życiu, nim urodziła mi się córka? Chciałam powiedzieć, że nic nie pamiętam, że wszystko zostało wymazane, że niejako urodziłam się na nowo wraz z moim dzieckiem. Nie mogłam takich rzeczy mówić przy mamie bez zawstydzania nas obydwu – usłyszałaby w moich słowach wszystko, czego bała się usłyszeć – lecz to był stan zakochania, zakochałam się i moją miłość do Lei chciałam wykrzyczeć każdemu, kogo spotkam, i nie obchodziło mnie, co pomyśli. Byłam szczęśliwa, rozkoszowałam się wymyślaniem własnego macierzyństwa. Niezliczone przytulenia, miękkie buziaki, słowa i odgłosy przywiązania. Karmiłam Leę piersią, kiedy tylko zapragnęła, w dzień i w nocy. Zasypiała i budziła się według potrzeb. Nie chciałam żadnych poradników. Wąchałam jej skarpetki i spodenki przed wrzuceniem do pralki, wdychałam woń tłustych włosów, zapach z ust o poranku, wszystkie słodkie smrodki. Czołgała się boso w piaskownicy, tarzała w sierści osiedlowych psów. Ignorowałam wszelkie granice i zasady, dbając, by zademonstrować to mojej matce: tę moją miłość do córki, miłość, którą wymyśliłam zupełnie sama, kompletnie inną niż miłość mojej mamy do mnie.Na Leę złościłam się rzadko. Mówię, że nie było złości, ani w pierwszych latach, ani potem. Zdarzało się, że się nią męczyłam, krzywiłam twarz i podnosiłam głos, lecz wewnątrz nie byłam zła. Cieszyłam się. Właściwie chcę powiedzieć, że również z tego płynęła dla mnie przyjemność: mogłam ją trochę powychowywać, pouczyć, być matką. Ale jednego zawsze pilnowałam: gdy zezłoszczona Lea wymachiwała rączkami i okładała mi nogi czy pierś albo waliła gniewnie w moje biodra, siłą przytrzymywałam jej łokcie i mówiłam: Nie! Nigdy nie bijemy mamy! Nawet w żartach! Wtedy wybuchała płaczem. Jednak po paru takich próbach już nigdy nie odważyła się podnieść na mnie ręki. Lecz obrazić się na nią – owszem, obrażałam się nieraz. Gdy mówiła cicho, nie w gniewie, lecz zupełnie świadomie: „Idź sobie, zostaw mnie”, nie mogłam na nią patrzeć, odwracałam się plecami na długie godziny, aż robiła się przygnębiona.3
Czytam w książce o kobiecie, która nie może znieść płaczu swoich dzieci; podobne jej matki dostrzegam nagle na placach zabaw, w kolejkach w supermarkecie, na ulicach, w poczekalniach. Wyczuwam ich spłycone oddechy, słyszę głosy odliczające do dziesięciu. Szaleństwo gotowe do skoku. Nie lepiące się rączki, wilgotne utytłane fałdki ani niekończący się kołowrót karmienia, zmiany pieluch i złośliwych obcych spojrzeń napotykanych na ulicy – czarę goryczy przeleje u nich ostatecznie płacz.
Lea płakała co jakiś czas, ale każde niemowlę niekiedy płacze. Zawsze była dobrym dzieckiem. Bezgniewnym. Tylko mówiła niezwykle głośno, zawsze mocno zaznaczała swoją obecność, nieraz na ulicy albo u przyjaciół uciszałam ją ze wstydu. Trochę ciszej, Lea. Lecz i to nie stanowiło problemu. Wstyd to prosty mechanizm, Lea pojęła go w mig, dziewczynki rozumieją takie rzeczy bez kłopotu.Na dworcu głównym w Groningen wsiadłam do pociągu odjeżdżającego o dwudziestej pierwszej osiemnaście w kierunku Amersfoortu. Tam miałam się przesiąść na połączenie do Amsterdamu.
Kiedyś jeździłam samochodem po Europie bez strachu. Podczas naszych podróży do Francji, Austrii, Niemiec czy Skandynawii zmienialiśmy się z Meirem za kółkiem. Obydwoje uwielbialiśmy nagłe zakrzywienie szosy, za którym ukazywały się łańcuch gór lub błyskające w dolinie jezioro; stacje benzynowe, gdzie pryszczaci młodzieńcy obsługiwali ekspresy do kawy i inkubatory na parówki; nie mówiąc o całym życiu dziejącym się po nas i nienoszącym śladów naszego istnienia. Teraz brakowało mi pewności siebie. Z łatwością mogłam zatonąć w myślach i wyjechać niewłaściwym zjazdem lub dachować na poboczu. Postanowiłam, że lepiej będzie przemieszczać się pociągiem. Miałam nadzieję na drzemkę podczas podróży, lecz każde przymknięcie powiek przenosiło mnie znów przed ogromne okna w Groningen. Nie wiedziałam, dokąd dalej z tym dramatem, który rozpoczęłam; może nie rozumiałam, co robię.
Pomyślałam o Meirze, co by powiedział, gdyby wiedział. Zawsze obawiałam się tych napomnień – sześć lat, jak nie żyje, a ja nadal się nie wyzwoliłam. Jego duch wie, jak na mnie spoglądać. Lecz niespodziewanie przypomniałam sobie o czymś, czego przez lata nie pamiętałam i nie umiałabym przywołać, gdyby poproszono mnie o piękne wspomnienie – a teraz przyszło ot, tak. Kiedyś polecieliśmy do Paryża, pierwsza wyprawa razem jako para. Była zima; za każdym razem, gdy schodziliśmy na peron metra i czekaliśmy na pociąg, mówił: Pochodź trochę, nie przestawaj chodzić, uwielbiam na ciebie patrzeć.
Pamiętam, jak się śmiałam za pierwszym razem. Jaka byłam oczarowana.
– Co?
– Patrzę na ciebie i się zastanawiam, co to za dziewczyna – powiedział. – Można oszaleć, taka piękna, ciekawe czyja? Czy mi odpowie, jeśli zagadam?
Śmiałam się nieźle. Co za głupoty.
– Idź – błagał. – Idź. A ja będę patrzył. Proszę.
To była tylko gra, do przyjazdu pociągu spacerowałam po krawędzi peronu tam i z powrotem, raz lub dwa, ile zdążyliśmy.
Wspomnienie wróciło teraz, w drodze do Amersfoortu, i wydaje mi się absurdalne. Jakby nie miało żadnego związku z życiem, jakie wiedliśmy razem.W Amersfoorcie wsiadłam w pociąg do Amsterdamu. Trzy razy zmieniałam wagon, by w końcu zająć miejsce naprzeciwko młodej mamy z dwoma synami, którzy zamilkli i wpatrywali się we mnie; po kilku minutach ostrożnego ważenia mojej obecności zagłębili się z powrotem w swój świat. Jedli kawałki jabłka z jednej torebki i gadali ściszonymi głosami, często spoglądając sobie w oczy.
Uśmiechnęłam się do dzieci. Mama uśmiechnęła się do mnie. W jej oczach byłam sympatyczną panią spotkaną w nocnym pociągu.
– W jakim są wieku? – zapytałam w końcu, a gdy odpowiedziała, natychmiast dorzuciłam: – Słodziaki.
Zamieniłyśmy jeszcze parę zdań. Wyraziłam zdziwienie ilością podróżnych o tak późnej porze i natężeniem światła wykluczającym zaśnięcie. Potem odpuściłam, oni też.5
Dwa tygodnie przed trzydziestymi pierwszymi urodzinami, po ciągnącym się urlopie macierzyńskim, wróciłam do pracy w studiu grafiki na uniwersytecie. Przez pierwsze dni jeszcze wypatrywałam wahania w spojrzeniu moich kolegów. Miesiące ciąży pozostawiły w mojej głowie mleczny osad zawstydzenia; trudno ustalić, co w tym czasie wyciekło ze mnie na zewnątrz, do jakiego stopnia moja zgnębiona dusza wybroczyła na twarz. Wygląda na to, że wszystko w porządku, że graficzki, kierownik i wszyscy inni pamiętali, kim byłam przez lata, a niedogodności ciąży przypisali obcym siłom. Biologii. Hormonom. Tymczasowości. Przyjęto mnie z powrotem z radością. Wszyscy życzyli sobie zobaczyć zdjęcia Lei i słuchać opowieści o niej, a ja od razu zrozumiałam, że powinnam mówić o trudnościach. Szwach, zmęczeniu, nocnych maratonach płaczu i karmień. Z łatwością zorientowałam się, jak dobierać opowieści i rozcieńczać w nich szczęście.
– Dobrze jest wrócić – powiedziałam – ubrać się, umalować, pobyć trochę wśród dorosłych.
Ośmiomiesięczna Lea przebywała już wtedy codziennie w żłobku prowadzonym przez kobietę o mięsistych ramionach, w których łatwo się zapaść. Często podnosiła córkę w mojej obecności, całowała ją i obwąchiwała, po czym oddawała niejako z konieczności, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że rozstaje się z nią wbrew woli. Nie czułam się do końca dobrze w tamtym okresie. Był to dziwny czas pierwszych rozłąk. Nie wiedziałam, jak się do tego przygotować, jak tęsknić swobodnie, nie umiałam oddać rano córki opiekunce z pełną świadomością, że wróci do mnie po południu. Gdy wychodziłam ze żłobka, czułam, jakbym jej zapomniała, jakby tylko szczęście mogło wybawić mnie od błędu, który popełniałam ciągle od nowa, każdego ranka, przez wiele dni.
– Trzeba cię gdzieś wyciągnąć któregoś wieczoru – powiedziały koleżanki z pracy. Wszystkie oprócz jednej były już matkami i co parę tygodni wychodziły na wspólne jedzenie i picie, gdzie na wyprzódki chwaliły wolny wieczór.
– Pewnie – odparłam. – Dobrze będzie wyściubić nos, przewietrzyć się.
Nie martwiło mnie to zbytnio. Bez kłopotu wykpię się we właściwym momencie.Parę dni po moim powrocie do pracy mama zaprosiła mnie na kolację do restauracji. Meir i Lea zostali w domu, po raz pierwszy sami. „Idź – powiedział – idź i baw się dobrze”. Gdy przyjechałam na miejsce, mama już na mnie czekała. Kipiała energią i uśmiechem, narodziny Lei także jej się przysłużyły. Posłałam jej całusa nad stolikiem, usiadłam. Z okazji nadchodzących urodzin awansem kupiła mi piękny płaszcz – wiedziała, że go sobie upatrzyłam – a do tego jedwabną apaszkę i książkę. Nie chciałam w podarowanych przez nią lekturach widzieć ciągle długich listów od jej podświadomości, dlatego w kolejnych dniach przeczytałam tę nową książkę z zapałem, a nawet zaznaczyłam fragmenty do odnalezienia w przyszłości. „Poprzez fotografie każda rodzina stwarza kronikę pisaną portretami – przenośną walizeczkę obrazków, które zaświadczają o wspólnym życiu”. Odtąd zawsze gdy fotografowałam Leę, każde machnięcie jej aparatem przed oczami było jak spiskowanie na rzecz jednej z wielu wersji rzeczywistości. Dopiero po wielu latach zdołałam się pozbyć tego uczucia.6
Ustawiam w szeregu na kanapie torbę z pieluchami, torbę z jedzeniem dla Lei i własną torebkę. Kładę córkę ostrożnie na dywanie, rozbieram i przewijam. Ubieranie jej tak, jak ubieram siebie, to jeszcze jeden sposób, w jaki mogę ją kochać. Miniaturowe dżinsy. Blezerek. Zawsze odrzucały mnie barwy podstawowe, więc również córkę trzymam od nich z daleka. Wkładam jej brązowe kozaczki i błękitny płaszczyk. Zaraz wyjdziemy z domu, wsiądziemy do samochodu i pojedziemy do dużego centrum handlowego na obrzeżach miasta. Dołączy do nas Ora, sąsiadka z naprzeciwka. Od wybuchu bomby w autobusie linii numer pięć w Tel Awiwie Ora unika komunikacji miejskiej – ponieważ nie ma prawa jazdy, a taksówki są za drogie, sąsiedzi pomagają jej dotrzeć tam, gdzie chce.
Gdy wychodzimy na klatkę, Ora już tam stoi z napiętą twarzą, tuląc do siebie torbę na zakupy. Sama nie ma dzieci i nigdy mieć nie będzie, lecz mimo to wygląda na zaniepokojoną. Odkąd zostałam matką, drżę tylko o Leę, a jeśli boję się o siebie, to tylko przez wzgląd na nią, dlatego w duchu trochę się dziwię Orze, że tak się obawia o własne życie. Ale staram się ją pocieszyć, mówię: Ora, jest okej, będzie w porządku, jesteśmy z tobą.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I