- W empik go
Jak tęcza - ebook
Jak tęcza - ebook
Główna bohaterka powieści Helena pragnie miłości mieniącej się milionem barw, jak tytułowa tęcza. Pisze listy z młodym urzędnikiem-artystą, Weryhą. Fabuła powieści zanurzona jest w parapsychologii. Helena przeżywa stany mediumistyczne i rozdwojenie jaźni.
Gabriela Zapolska na kartach powieści szuka odpowiedzi na pytanie, kim jest artysta? Jaka jest jego rola w świecie? Czy aby móc nazwać się artystą potrzebne są osiągnięcia, szczególne predyspozycje, a może wystarczy odpowiednia wrażliwość?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2664-9 |
Rozmiar pliku: | 571 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy Helena wzięła do ręki parasolkę i stanęła przed dużą szafą, w której drzwiach wprawione było lustro, mimowoli uśmiechnęła się radośnie.
Nie — nie brzydła wcale przez czas trwania żałoby, przeciwnie — zdawało się jej, że smukłość jej postaci nabrała jakichś bardziej artystycznych linii.
Jasna popielata suknia angielska, wybornie skrojona, zapięta szczelnie na dwa rzędy guzików, przylegała do gorsu i bioder. Od paska zwieszał się na łańcuszku cały pęk srebrnych drobiazgów, pomiędzy któremi otwarte lusterko połyskiwało jak gwiazdka.
Helena odłożyła parasolkę i szybko lusterko zamknęła, poczem znów się do zwierciadła zwróciła i ująwszy fałdy, szeroko rozkładającej się u boku sukni, śledziła czy widać z pod fałd koronkę spódnicy z grubej materyi liońskiej, szarej, przeciętej deseniem wielkich liliowych irysów.
Czy nie zawcześnie ten lila kolor wmieszany w popielatą barwę stroju — przemknęło jej przez głowę.
Nie — nie zawcześnie. Cóż znowu! Lila — „demi-deuil“, to przecież wiadomo. Och, dosyć tych ciężkich czarnych sukien i czarnych spódniczek! Dosyć tej żałobnej krepy, wlokącej się za nią od półtora roku, jak chmura! Zdawało się jej zawsze, że jest po prostu brudną, czarną od tych kirów, od tych wełn, które drapały jej delikatne ciało.
Dziś, w to letnie południe, gdy cały Lwów tonął w złocie słonecznem, ona ośmieliła się zrzucić ze siebie szaty wdowie i włożyła po raz pierwszy jasną sukienkę „genre tailleur“, która na nią czeka w szafie już od dwóch tygodni.
Chciała ją dopiero włożyć na drogę, gdy już pojedzie do Reichenhallu, ale gdy otworzyła szafę i ręka jej natrafiła na miękką, śliczną, angielską tkaninę, gdy zamigotały przed nią dwa rzędy owych srebrnych, delikatnie ażurowych, guziczków stanika, Helena nie mogła oprzeć się pokusie.
Tem gorzej — ubierze się dziś jeszcze jasno.
Ubierze się, napoiwszy przedtem waporyzatorem brzeg sukni, swoim ulubionym Cherry Bloosomem, pomieszanym z ambrą. Weźmie także popielaty Windhorst z białemi skrzydełkami i perłowe rękawiczki. En tout-cas ze srebrną rączką, popielate, mieniące, leży na pułce szafy lustrzanej od dwóch tygodni. Weźmie i en-tout-cas. Tem gorzej. Nie jest w stanie oprzeć się pokusie.
Cóż znowu! Nie jest przecież starą, jakkolwiek skończyła dziś właśnie lat trzydzieści. Ma jeszcze prawo do życia i „on“, jeżeli ją widzi, gniewać się za to nie będzie.
Choć kto wie... „on“ nie lubił, gdy ona ubierała się jasno. Mówił, że przyzwoite kobiety noszą na ulicy ciemne suknie. Lecz „on“ był chory — a choroba Brighta wyrabia w człowieku strasznie nerwowe usposobienie.
„Jemu“ się wszystko niepodobało. Nie wolno jej było grać, niewolno śmiać się, nie wolno przyjmować kogokolwiek, nie wolno nigdzie bywać. Sam jeździł dwukrotnie do Karlsbadu. Jej brać nie chciał. Odsyłał ją wtedy na wieś do swojej siostry. Ciężki był charakter... z pewnością, gdyby ją zobaczył tak ubraną, nie pozwoliłby jej przejechać się po mieście...
I Helena mimowoli ogląda się ku drzwiom. Zdaje się jej, że ciemna portyera podniesie się i w progu stanie „on“ — ten zmarły mąż... zły, chmurny, z oczyma świecącemi fosferycznie, z najeżonemi włosami, z twarzą nadzwyczaj podobną do fotografii Ibsena.
Przejmuje ją trwogą — zdaje się jej, iż rzeczywiście zmarły stoi za progiem, nerwowo więc przyciska guzik elektrycznego dzwonka i stoi nieruchoma, czekając aż ktoś ze służby pokaże się we drzwiach.
Portyera rozchyla się.
Pojawia się panna służąca, dziewczyna wysoka, płaska, trochę dziobata.
— Wielmożna pani dzwoniła?
— Tak — odpowiada nerwowo Helena — czy Józef zajechał.
— Od kwadransa.
Helena bierze znów parasolkę i kieruje się ku wyjściu.
Przechodząc koło panny służącej stara się iść pewnym krokiem, bo zdaje się jej, że dziobata dziewczyna gani w duszy ten nieprawidłowy przeskok z żałobnych kirów do jasnej toalety. Lecz Julka jest dawną i układną sługą. To ona umie czytać w oczach Heleny. I natychmiast — układnie:
— Och! jak wielmożna pani dobrze zrobiła kładąc jasną suknię — mówi słodkim głosem — na dworze tak gorąco... a potem wielmożnej pani tak w jasnych kolorach ślicznie...
Helena uradowana uśmiecha się łaskawie. Jej niezdecydowany charakter potrzebuje aprobaty nawet sługi. Czemprędzej wynagradza Julkę darowując jej żałobne suknie.
— Zabierz, zabierz, sprzedaj albo zrób co chcesz... niech je więcej nie widzę!
Julka kiwa głową.
— Dobrze, zabiorę, rączki całuję... Ja wiem, to może dokuczyć taki karawan. Wielmożna pani i tak za długo w żałobie chodziła...
Helena już wyszła na schody ładnie utrzymane, czyste, zafroterowane. Na wszystkich piętrach drzwi ozdobne, solidne, były zamknięte. Po za drzwiami cisza, na schodach także cisza kościelna. Przez kolorowe szyby okna słońce wpadało całą tęczą i słało się snopem na stopnie. W tęczę tę weszła Helena i wzrokiem ogarnęła całą klatkę schodową.
— To wszystko... moje! — pomyślała z jakąś radością.
I nagle serce jej wezbrało wdzięcznością dla tego męża, który umierając zapewnił jej tak dostatni byt, uczynił ją panią pięknej kamienicy, w której nigdy zamożnych lokatorów nie brakło.
Postanowiła pojechać na cmentarz. Tak, pojedzie — zawiezie „mu“ trochę kwiatów, pomodli się. I tak miała być na cmentarzu przed wyjazdem zagranicę. Równocześnie prawie przychodzi jej na myśl, że każe dać na schodach dywan z czerwonemi szlakami. Lokatorowie się ucieszą bo „on“ nigdy nie chciał zgodzić się na dywan na schodach, nazywając dywany gniazdami mikrobów. Mimo to u nich — w mieszkaniu było mnóstwo dywanów, makat i portyer.
— Aż dusi! — pomyślała wychodząc do bramy.
W bramie spotkała stróża Anzelma w brudnej liberyjnej kurtce. Zgromiła go, bo kupiła mu dwa garnitury płócienne w paski ażeby chodził czysto ubrany. Anzelm tłumaczył się, iż jest przy „robocie“. Helena pogroziła mu, rada skończyć tę dyskusję, gdyż dziś nie miała ochoty gniewać się na kogokolwiek. Lecz Anzelm zatrzymał ją w chwili, gdy miała już wyjść na ulicę.
— A to proszę wielmożnej pani gospodyni ten młody pan z drugiego znów chce żeby mu zamurować jedno okno.
— Zamurować?...
— Tak! on mówi, że mu za jasno i zawsze to okno czarną płachtą zaciąga, ale mówi, że się mu to przykrzy i każe sobie zamurować.
Helena wzruszyła ramionami. Ten młody Weryho sam nie wie co wymyśleć. Skarży się, że mu za widno. Radby siedzieć w piwnicy. Helena tego nie może zrozumieć. Ona pragnie jasności, słońca — od chwili gdy mąż umarł odsłania portyery, firanki spina szpilkami, tak ją ciemnica panująca w jej mieszkaniu męczy.
— I proszę wielmożnej pani gospodyni, ja nawet nie wiem czy to się da zamurować? Przecież to trzeba będzie całe okno wyjąć... — mówi stróż wzruszając ramionami.
Ach ten Weryho! on jeden jej przysparza najwięcej kłopotu ze wszystkich lokatorów. Kawaler ma mały pokoik, do którego jest wchód przez ganek. I ciągle mu coś brakuje. A to... chodzą mu lokatorowie po ganku koło okien, a to znów grają na fortepianie a on nie może czytać swego d’Anunzia, a to drzewa w sąsiednim ogrodzie zanadto jęczą jesienią po nocy...
— Może by najlepiej wielmożna pani wymówiła mu mieszkanie — proponuje Anzelm.
Wymówić mieszkanie — jemu — temu słodkiemu Jurkowi, temu złotowłosemu chłopcu, który jak promień przesuwa się przez jej życie z ruchami rozpieszczonego miłego kociaka... nie, cóż znowu!...
— Niech się Anzelm do tego nie wtrąca! — odpowiada Helena sucho, ja pójdę sama obejrzeć czy okno da się zamurować...
Gdy wypowiedziała te słowa, ogarnia ją jakieś zmieszanie. Nigdy jeszcze nie była u Weryhy nawet w charakterze gospodyni domu. Miałaby ochotę się cofnąć, lecz Anzelm już idzie przez dziedziniec i mówi.
— Proszę za mną... ja mam klucz bo właśnie posprzątałem u panicza.
Za chwilę są pode drzwiami mieszkania Jurka. Anzelm otwiera drzwi kluczem i Helena wchodzi, ciągle zmieszana jakby popełniała jakiś zły uczynek. W pokoju panuje duża równowaga duchowa, pomimo, że jest pusty i niema w nim człowieka ten kąt zamieszkującego. Meble ubogie i banalne, ale rozstawione z jakimś charakterem. Na ścianach rysunki kobiecych głosów łagodnie szkicowanych. Nad łóżkiem duża fotografia ślicznego dwuletniego dziecka, dziewczynki o rozmarzonych oczach. To dziecko ma wyraz tak smutny i rozumny, że od razu przykuwa do siebie, mówiąc dużo w swem milczeniu.
— To jego córka! — objaśnia nagle Anzelm, a Helena niecierpliwym ruchem manifestuje zdenerwowanie na dźwięk tego brutalnego głosu, przerywającego jej wrażenie, jakie odniosła przestępując ten pokój. Na stole leży książka. Helena zbliża się. To kult piękna — nazwisko Ruskina powtarza się na każdej kartce. Jedno okno zasłonięte czarną zasłoną — sprawia, że w tym pokoiku panuje jakieś wrażenie oddalenia się od świata — czegoś wyodrębnionego od hałasu i rażącego światła. Helena radaby tu zostać sama choć chwilę. I krótko, szybko nakazuje stróżowi wyjść na ganek.
— Wyjdźcie! — mówi i nie patrzy na Anzelma, aby nie psuć sobie nastroju jego brudną kurtką i wolem gardłem, które mu z pod rozchylonej koszuli wychodzi.
Jest teraz sama, ale nie porusza się z miejsca. Czuje bowiem w tym pokoiku to samo co ją ogarnia zawsze, skoro Weryho jest przy niej. Jakie to uczucie, tego określić nie umie. Ot — upalny skwarny dzień — a nagle zaciemnieje pod stopami czarna smuga cienia.
I w ten cień gdy się wejdzie, następuje dziwne uczucie ulgi. To ją ogarnia, takie uczucie cienia, w które weszła jej dusza. W tym pokoju panuje takie same orzeźwiające uczucie. Tu jest daleko od szpetoty ludzkiej, tu coś dobrego, pięknego panuje w przestrzeni. Co? niewiadomo. Ot! może piękność samego Weryhy, może ten łagodny ton jego głosu, wdzięk jego poruszeń, czar dziewczęcy jego uśmiechu. A może jego duchowa strona przepojona tym ekstraktem piękna, jakie on umiał tak zręcznie z każdego objawu życia wyciągać. Helena nie wie, ale czuje to i mimowoli uśmiecha się. Przymyka oczy, rada pod tem wrażeniem pozostać jak najdłużej tak samo, jak w chwili, gdy Weryho ma odchodzić od niej, zatrzymuje go i prosi „zostać jeszcze chwilkę“.
I teraz pragnie „zostać jeszcze chwilkę“ ona w tej ciszy pokoiku o zasłoniętem oknie, o książce otwartej na stole, o fotografii smutnego dziecka nad łóżkiem.
Lecz iść musi i wyrywa swą duszę siłą prawie z tego kąta i uprowadza ją w blask słońca, w gwar życia, w rozdrabnianie siebie i tego co jest najlepsze na cząstki, które po świecie bez pożytku fruwają i giną gdzieś w odmęcie — na przepadłe — na marne.
––––––––––II.
Za chwilę Helena jedzie powozikiem w stronę cmentarza Łyczakowskiego.
Wstąpiła do sklepu i kazała uwiązać sobie całą masę purpurowych storczyków i pomieszać je z paprocią.
Kwiaty zrzuciła na dywanik kauczukowy, wyścielający dno powozu i siedzi wyprostowana, rozkoszując się ze zmiennością właściwą jej charakterowi gwarem ulicznym i migającemi sylwetkami przechodniów.
Wjeżdża na ulicę Piekarską pod baldachimem swej jasnej parasolki, żałując, że nie spotkała nikogo znajomego. Teraz, gdy oswoiła się z tą jasną suknią, radaby pokazać się wszystkim i dzielić się z nimi jakąś radością i pragnieniem życia, które się jej w piersiach coraz więcej budzi. Przytem lubi jeździć powozem. Nie zna się na koniach i nie jest sportsmanką. Ale ten ruch — w bezruchomości, to jakieś rwanie się naprzód, co lot przypomina, sprawia jej nerwową ulgę.
Chorowała w zimie na zapalenie opłucnej i pozostało jej pewne zmęczenie ogólne, które czyni ją leniwą. Nie lubi chodzić, jazda jedynie sprawia jej prawdziwą przyjemność. Będąc czysta jak biała kotka, nienawidzi tramwajów i dorożek. Lubi swój powóz tak, jak lubi swoją własną wannę. Zdaje się jej, że wolałaby poprzestać na suchym kawałku chleba, a nie pozbyłaby się swoich koni i powozu. Przytem to ją odcina od tłumu, to ją wyodrębnia, to ją wywyższa niejako i nie dozwala zetknąć się z tymi „nieznajomemi“, którzy po ulicach chodzą.
Bo Helena lubi „ulicę“, ale zdaleka, jakby z loży teatralnej. I tak ją zna — nie inaczej.
Zajechała przed cmentarz.
Baby siedzące na nizkich stołeczkach podniosły lament.
— O Jezu! Jezu! wołały — a jakaś zawodzić zaczęła — nad duszami zmarłych ulituj się Boże!...
Helena szybko zebrała fałdy sukni i dzwoniąc brelokami, zawieszonemi u paska, przestąpiła bramę. Zaraz zwróciła się na prawo i pewnym, śmiałym krokiem po dobrze znanych alejach iść zaczęła.
Na cmentarzu ptaki znużone upałem poukrywały się w gałęzie drzew. Kwiaty na grobach rozwijały się lub więdły pod promieniami słońca. Jakaś kobieta w żałobie oczyszczała mogiłkę małego dziecka z chwastów.
Przy niej na ziemi leżały na papierze nasiona nasturcyi.
W oddali, bardzo nawet daleko rozmawiały monotonnie dwie kobiety, dozorujące grobów. W powietrzu była woń nieokreślona, woń właściwa blizkościom garbarń i cmentarzy. Duszą czuło się tu robotę nowego życia z ruin starego istnienia, rozkwit z kałuży rozkładu. Po nad tą pracą rozciągała się tajemnicza skorupa ziemi, zazdrosna i nieprzejrzana.
Helena stanęła przy grobie męża.
Był to bardzo porządny, solidny nagrobek, właściwy dla właściciela domu i obywatela lwowskiego. Zamożność zmarłego rozpierała grób i wydostawała się na zewnątrz. Grobowiec był bezmyślny i banalny.
Helena czuła tę banalność, ale jeszcze wtedy była tak przygnieciona wpływem, jaki na nią nieboszczyk wywierał, iż na inny zdecydować się nie mogła. Przytem Helena była chwilami uparcie logiczna. Zdawało się jej, że grobowiec trochę więcej „śmiały“ mógłby nie zgadzać się ze wspomnieniem postaci, którą kryło wieko trumny. I dlatego wybrała płytę gładką, dużą, ciężką, piaskową. Na niej kazała wznieść obelisk z czarnego marmuru i wyryć napis dużemi złotemi zgłoskami. Na rogach ustawiono dwie latarnie weneckiej roboty i Helena, patrząc na nie, przypominała sobie zawsze latarnie swego powozu.
Grób jednak Gronowicza imponował dostatkiem i przyzwoitością. Miał w sobie coś z porządnej kamienicy, do której „żebrakom i domokrążcom“ wstęp wzbroniony. Przed grobem Helena kazała postawić ławkę, na której dawniej siadywała dość często.
Czyniła to jednak niechętnie. Nie doznała bowiem nigdy spokojnej kontemplacyjnej zadumy, siedząc na tej wygodnej ławce, przed tym burżuazyjnym grobem. Modliła się najczęściej, ale czyniła w tem zadość obowiązkom. Czuła, iż wdowa powinna modlić się przy grobie męża. Czuła i dlatego się modliła.
I dziś usiadła na ławce, złożywszy poprzednio pęk czerwonych storczyków na piaskowej płycie.
Gorąco się wzmagało, słońce biło teraz prosto całym żarem na jej głowę. Lekka materya parasolki nie osłaniała jej dostatecznie. Zaczęła odmawiać modlitwę, ale przerwała ją natychmiast. Czuła, że krople potu występują jej na twarz. Otarła je chusteczką, poczem odłożywszy parasolkę, odczepiła od breloków srebrną puszkę z pudrem i upudrowała się sumiennie.
— Włosy mi się rozfryzują! pomyślała — poczem nagle zgorszona swem postępowaniem, przybrała minę poważną, pomimo, że wszystko w niej aż kipiało od życia, nerwowej siły i chęci istnienia.
Zasznurowała jednak usta i wpatrzyła się w czarny obelisk grobowca.
— Jadę! — myślała — jadę do Reichenhallu bo tak mi kazał doktór, tak mi kazał — inaczej... bym nie pojechała. Szkoda pieniędzy, potem... sama jechać w świat... nie, nie mam ochoty... nie cieszę się wcale.
Urwała tę myśl, bo w myślach jej równocześnie nurtowała _druga_ myśl, która gromiła ją za tę nieszczerość, za to pozowanie przed zmarłym.
— Nie kłam, cieszysz się, że jedziesz, sama tę myśl poddałaś lekarzowi — rada jesteś wyrwać się w świat, podróże były zawsze twojem marzeniem.
Obejrzała się z trwogą.
Zdawało się jej, że ta druga myśl to on, to ten z trumny, z pod ziemi mówi do niej swoim trochę ochrypłym głosem.
Wstała i chwilę jeszcze pozostała tak przy grobie niezdecydowana, czując, że razem z jasną suknią zerwał się ostatni węzeł, który ją łączył z wspomnieniem tego człowieka, do którego nie miała nawet czasu, przywiązać się jak należało.
— Nie moja w tem wina! — wyrzekła prawie pół szeptem a w myśli dodała — zresztą, cóż? byłam mu wierna i cierpliwa, teraz nosiłam żałobę, przyniosłam kwiatów, przyszłam się pożegnać... cóż mogę więcej?...
Pochyliła się jeszcze nad płytą i jakby chcąc wypełnić ostatnie swe obowiązki, oczyszczała kamień z listków akacyi, które wiatr nawiał z sąsiedniego drzewa. Poczem niepewnym wzrokiem ogarnęła cmentarz.
— Tak prędko tu nie przyjdę — pomyślała — muszę się napatrzeć.
Ze stoku góry widać było po za oparkanieniem dolinę i znów piętrowe tarasy wzgórz, na których ciągnęły się czerwone zabudowania fabryczne. Tu i owdzie strzelała w górę igła kominu. Niebieskawe smugi wlokły się po szarawych wzgórzach. W oddaleniu kępy drzew zdawały się prawie szafirowe. Natomiast niebo było całe aż białe, jak rozpalone żelazne sklepienie.
Helena wzrokiem wybiegła po za ten mur cmentarny i nagle uczuła chęć wyrwania się z tego miasta umarłych, z tej powodzi grobów, krzyży, więdnących kwiatów, płaczących brzóz i akacyi, z tej jednej łzawnicy, z tej urny olbrzymiej, w której rozsypywały się w proch szkielety ludzkie.
— Pójdę... niechcę... niechcę... — wołała w myślach gwałtownie.
I tak, jak z pokoju Weryhy ona wywlokła swą duszę precz, w świat pomiędzy ludzi, tak teraz jej dusza wlokła ją i pędziła zdala od mogił i grobów.
— Nie czas ci jeszcze, nie czas... — mówiła dusza, a Helena szeleszcząc jedwabiami spódnic, biegła w stronę bramy, za którą widać było na ulicy stojący jej ciemny powozik, parę smukłych koni i sylwetkę stangreta w czarnej eleganckiej liberyi siedzącego nieruchomo na koźle.
––––––––––III.
— Czy wielmożna pani każe podać herbatę?
— Nie, zadzwonię... — odpowiedziała Helena.
Usiadła na fotelu koło okrągłego stołu i zdawała się na coś czekać. Spoglądała na zegar, na drzwi. Nagle wstała i podeszła do okna. Ulica Zygmuntowska, na której mieszkała, była pusta. Wieczór nadchodził powoli, ale miał w sobie jakąś monotonię, rozpaczliwą pustkę, coś, co jej duszę przeszyło boleśnie. Zdawało się jej, gdy przechyliła się przez okno, że jakaś część jej życia ulata nagle i rozprasza się w przestrzeni. Z przeciwległych okien dolatywały ją tony fortepianu.
_L’Altalena..._ pomyślała i przymknęła oczy.
Była to włoska piosenka o dziwnym niepokojącym motywie. Helena słyszała ją teraz w lecie codziennie o zmroku, gdy z okien otwartych dolatywały dźwięki fortepianów. Kilkakrotnie chciała kupić nuty tej piosenki i grać ją sama, grać do znużenia tak motyw ten męczył i mordował ją po prostu swoją banalną niezwykłością. Ale nigdy nie odważyła się grać jej sama. Miała jakąś zabobonną trwogę, gdy słyszała tę l’Altalenę; zdawało się jej, że tuż po za nią jest jakaś groźna postać, jakiś czarny płaszcz tragedyi jej życia, coś, przed czem uciecby nie mogła, jakaś sieć, w którą dusza jej oplącze się tak, że gdy wyrwie się, pozostaną już tylko strzępy trupie...
Helena słucha l’Altaleny, oczy ma zamknięte, bo nawet w pustkę ulicy patrzeć się boi. A tak bardzo się boi, że zapomina o Reichenhallu, o tem, że ma na sobie nowy lila szlafrok, że ma już pieniądze na drogę... tylko słucha l’Altaleny, którą jęczy w oddali jakiś nieznany fortepian i czuje się bardzo samą, bardzo bezsilną wobec jakiejś groźnej, niewidzialnej potęgi.
Nagle łagodny, spokojny głos mówi:
— Jaka pani dziś ładna!
Helena odwraca się szybko.
— Och!... to pan... jakże to dobrze!...
Weryho stoi przed nią, oczy ma trochę zmrużone, patrzy na nią tak z pod rzęs i uśmiecha się dziwnym, sennym, pobłażliwym uśmiechem Budhy.
— Ładna pani! — powtarza, a ręka jego drobna, kobieca, gładzi poufale mięką tkaninę szlafroka.
Helena jednak powtarza uparcie.
— Och, jak to dobrze!...
On zrozumiał stan jej nerwów.
— Znów ta trwoga? czego? czego?... chodź pani, usiądźmy na swoich dawnych miejscach.
Prowadzi ją w róg salonu, gdzie sobie urządzili „kąt“. Są tam dwa fotele angielskie ciemnozielone, kryte aksamitem i na biegunach. Sam Weryho rysunek ich znalazł w Studio Olone, przyniósł i do zrobienia tych foteli nakłonił.
Pomiędzy fotelami jest nizki stolik. Na nim dzienniki, książki, papierosy w ryneczce z saskiej starej porcelany.
Ten cały kąt oddzielony od reszty salonu wysokim parawanem z zielonego grubego płótna pomalowanego w lila irysy.
— Tak! — mówi Weryho, sadzając Helenę na fotelu — w naszym kącie pani się niczego nie boi... Co? ha?...
Helena już uspokojona śmieje się cicho.
— Nie... minęło. To resztki mego osłabienia. Gdy wrócę z Reichenhallu, będę już zupełnie zdrowa. Prawda?
Lecz on nie odpowiada.
Zasiadł wygodnie w fotelu i patrzy proszącym wzrokiem.
— A mój papieros? — pyta przechylając głowę.
Ona śmiejąc się powstaje, wyjmuje z ryneczki papieros, wkłada go do ust Weryhy i zapaloną zapałkę przytyka do papierosa.
— Ty... leniwcze!...—mówi z wymówką starszej siostry, karcącej rozpieszczonego dzieciaka.
On pali papierosa powoli i kołysze się na fotelu.
— A pani wie... ja dostałem to miejsce w prokuratoryi skarbu!
Helena cieszy się naprawdę. Tak lubi Weryhę, że wszystko, co jego dotyczy, obchodzi ją bardzo. Natychmiast jednak wyobraża sobie to delikatne stworzenie wtrącone w zapleśniałą piwnicę biurokracyi i żal ją ogarnia wielki za jego swobodą.
— Ale co ty biedaku będziesz tam robić w tej prokuratoryi... to nie dla ciebie.
Weryho milczy.
Ładna twarz jego, regularnie ładna z aureolą jasnych włosów przebija się chwilami przez biały obłoczek papierosowego dymu. Na zielonkawem tle parawanu robi wrażenie bardzo delikatnego pastelu.
Helena mówi dalej.
— Ja chciałabym żeby z ciebie był... artysta.
— Ja jestem nim — odpowiada Weryho.
— Ty?
— Ja. I widzi pani, ze mnie jest może lepszy artysta niż ten, który to miano jak etykietę sobie na czoło przybija... A w dodatku jestem czystej wody renesans. Ja rzeźbię, maluję, cyzeluję, jestem poetą słowa, linii, barw, tonów... O, w tej chwili, ja patrząc na panią jestem twórcą arcydzieła. Pani taka smukła w tych lila draperyach, na zielonem tle, po którem strzelają irysy, ręce pani białe, przejrzyste, długie, oparte na ciemno-zielonych poręczach fotelu, stopy toną w fałdach, nad głową cała piana złotawych włosów, z pod nich dwie ciemne plamy oczów... Naokoło pani moja myśl poetyzuje, snuje się całymi obłokami i harmonią melodyjną przepełnia mi duszę. Ja w tej chwili panią rzeźbię, maluję, śpiewam i to wszystko jak prawdziwy arystokrata-esteta, nie dla tłumu, wszystko dla siebie, zazdrośnie, w malachitowej czarze na samem dnie mej duszy.
Helena milczała.
On mówił powoli, łagodnie, leniwo z troszką ironicznej domieszki. Ale czuła, że on mówi prawdę. I czuła, że tę prawdę mówił i dalej.
— Czy w prokuratoryi skarbu, czy gdziekolwiek, ja nic nie uronię z mego artyzmu... niech mi pani wierzy. Skoro mi przyjdzie ochota tworzyć, jeśli nie znajdę podatnego gruntu dokoła siebie, to ja mam w swej duszy cały magazyn, cały zapas takich mar, z których mogę sobie tworzyć arcydzieła. I to mi najzupełniej wystarczy. Cóż! mogę siedzieć cały dzień w biurze a to niema nic do rzeczy. Ja swoje artystyczne „ja“ zachowam i rozwijać będę w cieplarni mej siły twórczej. I w tem cała moja siła.
Tak — bezwarunkowo, on jest silny pomimo swej pozornej leniwej słabości — myślała Helena Silniejszy jest odemnie. Umie się zamknąć w sobie, umie sobie wystarczyć, umie uspokoić się, a ja szarpię się, rzucam, trwożę... pragnę. Potrzebuję zewnętrznych wrażeń a gdy mam je — nie umiem chłonąć je w siebie i zrobić sobie z nich ów zapas, w którym on czerpie owe estetyczne ciepło, stwarzające dokoła niego ten „spokój“ w jakim żyje.
— Ja panu zazdroszczę! — mówi Helena, jakby reasumując swoje myśli.
— Tak! — odpowiada Weryho — tak... mnie można zazdrościć, ja potrafię cierpliwie żyć... a to nie wszyscy umieją.
— Nie wszyscy... ja pierwsza...
— Tak, pani... i bardzo mi pani żal. Mówiła mi pani, że lubi pani jechać w powozie i patrzeć na ludzi jak z teatralnej loży. Niech pani tak jedzie spokojnie powozem i przygląda się samej sobie i temu co los z panią robić będzie. Widzi pani my jesteśmy jak... gałęzie grzew. Wicher nami gnie to w tę to w ową stronę. Lepiej obserwować wicher niż walczyć z nim.
— O! — protestuje Helena — ja chcę, ja muszę mieć własną wolną wolę.
Po ustach Weryhy przesunął się uśmiech.
— Wolna wola?... czy pani wie co z panią będzie za kwadrans?
— Wiem, wypiję z panem herbatę i będziemy dalej rozmawiać.
— To tylko przypuszczenie... gdzież pewność?
Ażeby go przekonać Helena dzwoni i za chwilę Julia podaje herbatę stawiając filiżanki na małym stoliczku. Przyjął się zwyczaj picia tej herbaty popołudniowej tu, w salonie przy małym stoliczku lakierowanym na zielono.
Weryho bierze filiżankę i krzywi się niesmacznie.
Helena to skrzywienie chwyta w lot.
— A... chodzi o filiżankę.
— Uhm... ciągle ze szkła, ja tego znieść nie mogę.
Helena zakłada ręce wysoko po nad głową, z rąk jej spadają szerokie rękawy szlafroka, cały tors wygina się smukłą zgrabną linią.
— Czekaj... — mówi z uśmiechem — ja to wszystko zmienię. Wszystko przywiozę z Wiednia inne, secesyjne, świeże.
— Pani to wszystko powyrzuca!
W Helenie nagle coś się zrywa, pierś jej rozsadza.
— Tak!... tak!... — woła namiętnie — precz z tem! precz! mnie tu wszystko dusi, dławi, męczy. Wszystko musi być nowe, inne, świeże, wesołe...
Przymknęła oczy i nagle dodała prawie szeptem.
— Może się wtedy już nie będę bała!
Osunęła się znów na fotel i siedziała tak zapatrzona przed siebie. Weryho postawił filiżankę na stoliku, powstał i bez przyczyny chodził powoli po salonie. Mrok zapadał i z nim jakieś uczucie nadzwyczajnej melancholii wkradało się do tego kąta. Fortepiany w sąsiednich kamienicach umilkły.
Nagle Weryho stanął przed Heleną i nie pochylając się, oczyma swemi sennemi twarz jej ogarnął.
— Pani nie masz religii pamiątek... — wyrzekł powoli — pani nigdy nie będziesz szczęśliwa...
— Czy w tem szczęście? — rzuciła Helena.
— W pamięci? tak.
— Ja sądzę przeciwnie. Rzucić wszystko co dręczyło precz, nawet wspomnienie i biedz tam gdzie wszystko nowe...
— Oh! Oh!...
Weryho umilkł i znów wolno po pokoju chodził. Helena siedziała nieruchoma, z głową przechyloną i oddychała ciężko. Było jej gorąco, nerwy w niej grały.
Wreszcie Weryho znów się zatrzymał naprzeciw niej.
— Dobrze... — wyrzekł jakby odpowiadając na jakąś myśl ukrytą — dobrze, a kiedyż pani wróci?
Ona śmiać się zaczęła gwałtownie.
— Kiedy? ho! ho!... nie wiem — skoro mi pieniędzy zabraknie, a może skoro mi sił nie stanie...
On zatopił w nią swój wzrok, który nagle ożywił się i nabrał wyrazu.
— I czego pani będzie po świecie szukała?
Helena milczy. Namyśla się. Prawda — czego ona właściwie szukać będzie. Wrażeń?... Nie. I nagle, bezwiednie prawie woła jakby tryumfującym głosem — jakby zwiastującym wreszcie jakieś odkrycie głębi swej duszy.
— Miłości!
I szybka następuje odpowiedź Weryhy.
— Jakiej?...
A ona z uśmiechem rzuca mu z oczyma na wpół przymkniętemi.
— Takiej... _jak tęcza!_
Słowa te wpadają pomiędzy nich dwoje pozornie puste i bez znaczenia, lecz coś przed wzrokiem ich dusz migoce całą gamą barw, rozpływa się w przestrzeni.
Jak tęcza!
On nie żąda tłumaczenia, on ją odczuł, zrozumiał.
Wie, że to ma być miłość pełna, złożona po prostu z całej gamy uczuć od purpury namiętności aż do ciemni rozpaczy. Ona także tak zrozumiała to określenie, które wydarła z jej ust jakaś nieznana siła i oboje milczą teraz, a pomiędzy nimi niewidzialna tęczowa smuga miłości ściele się niby morze o zachodzie słońca i ciągnie i wabi...
Ściemnia się już prawie zupełnie. W kątach salonu tworzą się jakby ciemne pieczary — tu i ówdzie widać jeszcze szkielety palm.
Pierwsza Helena budzi się z zamyślenia.
— Pal... mówi do Jurka, czemu nie palisz?
Ona sama nie pali, ale lubi upajać się dymem tytoniowym, który rozpływa się po salonie.
Lecz on nie sięga ręką po papierosa — i bardzo wolno odchodzi ku oknu — staje w niem i opiera się o ramę.
— Gorąco ci? — pyta Helena — mnie także gorąco...
Nie idzie jednak do okna. Siedzi na fotelu kołysząc się lekko. Ogarnia ją uczucie jakiejś błogości. Jest u siebie, cisza... spokój. Niedaleko ktoś jej życzliwy. I w tej samej chwili rodzi się w niej niepokój czy dobrze robi jadąc od tej ciszy i spokoju, goniąc za tą tęczą...
Uczucie to przejmuje ją wielką przykrością i dawne wrażenie trwogi, które powraca z nową siłą — przez otwarte okno słychać jak ktoś znów zaczyna grać L’Altalenę.
— Och!... — wyrywa się jej z piersi prawie z jękiem.
Nie wie sama jak wstała, jak podeszła do okna i znalazła się obok Weryhy. Kurczowo chwyciła go za rękę.
— Znów się boję!... — wyrzekła zaciskając zęby.
On nic nie odpowiedział, tylko bardzo szerokim pięknym gestem przygarnął ją do siebie, poczem oczy jej, usta, szyję, długo, spokojnie całować zaczął.
Ją w pierwszej chwili ogarnęło uczucie niewypowiedzianej ulgi i błogości — potem chciała się bronić, lecz czuła, iż przerwie bardzo ładną, oardzo szlachetną chwilę swojego i jego życia i instynktem wiedziona nie uczyniła tego. Zamknęła oczy i stała biernie z rękami opuszczonemi wzdłuż ciała.
— Teraz się niczego nie boję! — myślała z radością.
Jego twarz była ciągle marmurowo spokojna, tylko oczy pokryła jakby mgła. Całował tą milczącą kobietę jakby we śnie, pojąc się ekstazą, wrażając w pamięć każden pocałunek. Oboje byli bardzo bladzi, bardzo spokojni i powoli zupełny cień owinął ich postacie.
Jej zdawało się, że ktoś — pochylony nad nią czytał rozdział jakiejś bardzo pięknej a nieznanej jej książki.
Jemu zdawało się, że on czyta jakąś bardzo piękną książkę, którą kiedyś, dawniej w upojeniu sam napisał.
Nagle zabłysła smuga światła i zbudziła ich z tego rozmarzenia.
Zapalono latarnię, która stała na przeciwległym trotuarze.
Odsunęli się od siebie. Czuli oboje, że na razie nie mogą, nie powinni nic do siebie mówić.
On ujął ją w ramiona i bardzo delikatnie jak wielką lalkę oparł o ścianę. Blask latarni padł na jej twarz pobladłą i oświetlił jej ciemne duże oczy, które zdawały się patrzeć na niego nie widząc.
I cicho, spokojnie Weryho wysunął się z salonu.
––––––––––IV.
Gdy Helena pozostała sama i drzwi swej sypialni zamknęła za Julię, zaczęła się szybko rozbierać.
Zrzuciła szlafrok i włożyła długi batystowy _peniuar_ oszyty koronką.
Była niespokojna, niepewna, niezadowolniona ze swego z Weryhą postępowania.
— Co teraz? — myślała siadając na fotelu przed lustrem — cóż teraz zrobić? jakże ja się z nim zobaczę!
Jak strzała przemknęła jej nagle myśl wego zamążpójścia.
— Co? za niego?...
Roześmiała się.
— Młodszy odemnie! — myślała — potem nie ma stanowiska.
W tej samej chwili uczuła do siebie niesmak.
Stanowisko!... wstrętny wyraz. Jak mogła nawet myśleć tak brzydko. Wszak szczyciła się zawsze sama przed sobą wielką bezinteresownością swej duszy a tu po pocałunkach... stanowisko!
Zamknęła oczy i starała się odtworzyć przeżytą chwilę.
Nie... to było nie... _to._ Owe pocałunki Weryhy pozostawiły jej wrażenie letniej kąpieli. Wszystko w niej nie tylko spało ale pod tem wrażeniem drętwiało, usypiało jeszcze więcej. Zmysły milczały, żaden nerw nie drgał — bladła, omdlewała prawie.
— Spokojnie mi... nic więcej.
To nie było ani jedno wrażenie z miłosnej tęczy, lecz dla niej, którą tak męczyły owe ciągłe nerwowe trwogi i niepokoje, była to pewna duża ulga i coś bardzo pożądanego.
— Nie boję się wtedy niczego...
— Więc co?... iść za Weryhę — iść? znów stanąć przed ołtarzem, przysięgać? znów żyć we dwoje, znów nie zaznać swobody, nie być wolnym, nieskrępowanym ptakiem, który może lot zwrócić gdzie tylko zapragnie?...
Porwała się z fotelu. Zdawało się jej, że ją ktoś wiąże, że jej zamyka otwarte drzwi celi, z której śmierć męża ją wydobyła.
— Nie... nigdy! — krzyknęła prawie głośno.
Spojrzała w lustro. Krótkie dość włosy o dziwnym szarawym połysku spadły jej na ramiona. Zebrała je i spięła na wierzchu głowy w kształtny duży węzeł. Poczem obcisnęła dokoła siebie cienki peniuar i uważnie z pod brwi ściągniętych zaczęła się sobie przypatrywać.
Była ładna.
Miała w sobie to, co mają w sobie kobiety ładne, a czego nie mają kobiety piękne.
Miała — czar.
W czem? czy w ustach czy w uśmiechu, czy w spojrzeniu, czy w pewnem charakterystycznem wyciągnieniu szyi — nie wiadomo. Ale czar ten był lak wielki, że ona sama mu ulegała, gdy zapatrzyła się na siebie w zwierciadle.
Rysy jej twarzy były przecież regularne, owal twarzy bez zarzutu, podbródek prawie przypominał greckie zarysy, a mimo to nikt nie odnosił wrażenia, że Helena jest piękną. Helena była ładną.
Ładne w niej było wszystko.
I wzrost, i linie, i spadek trochę gwałtowny ramion, i kark cokolwiek pochylony, a delikatny, i uszy małe, a tak cieniutkie, że aż od krwi różowe. Linia krzyża była gwałtownie wpadnięta w stanie tak, że gdy Helena obciskała peniuar, zdawało się, iż ciągle jest ściśnięta gorsetem. Biodra miała lekko rozwinięte i dziewicze — nogi długie, smukłe, jak u pazia, stopy małe, ładne i inteligentne.
Ręce tylko trochę były duże, ale białe i ostro zakończone, bardzo ładnie i dystyngowanie połączone z ramieniem. Ciało białe, dziwnie białe na tak ciemną szatynkę, iż zdawała się wieczorem prawie brunetką, miało dziwną właściwość.
Helena pachniała cała, jakby ziołami leśnemi. Należała do tej niewielkiej ilości kobiet, które są kwiatami żywymi. Pachniała, jak wielki bukiet leśnych kwiatów i ziół. Ani Cherry Bloosom, ani Ambra nie zdołały zniszczyć tego zapachu, który tryumfalnie przedzierał się przez wszystko. I ten zapach, który całemi smugami biegł za nią, był także ładny i był także jej powabem i wdziękiem. Przytem Helena umiała chodzić, umiała siedzieć, umiała wstać tak, że linie jej ciała były zawsze harmonijne i niezłamane.
Gdy rękę wyciągnęła, gdy zasłuchana przechyliła głowę, zdawała się być rzeźbą lub jakąś postacią ubiegłą z wielkiego modnego afisza. Było to w niej bezwiedne i od dziecka wrodzone. Mówiono o niej, że zawsze „pozuje“.
To nie była poza — to była świadomość tego, co piękne, a co brzydkie. Unikała linii brzydkich, tak jak unikała kolorów, słów, tonów niedobranych. Cierpieć nie mogła swego apartamentu. Czuła, iż to, co w nim było, gromadzili ludzie, którzy byli brzydcy, jedli brzydko, mówili brzydko, wykonywali brzydkie giesta. Ona — chciałaby mieszkać w pałacu, o tak czystych, białych kolumnach, że oślepiałyby wzrok, patrzący na ten las płynący ku górze. Krzesła winny być nizkie z marmuru, drzewa różanego i wykładane w mistyczne gałęzie perłową masą. W środku komnaty, z kląbu róż wytryska fontanna. Pomiędzy kolumnami w błękitnawem oświetleniu snują się biało udrapowane służebne. Ona — siedzi cicho i marzy. O czem? o tem, czego nie zna, o miłości — i wtedy, wtedy miłość wydaje się jej błękitem, ciszą, spokojem nawet bez szelestu skrzydeł gołębi Afrodyty...
Oto świątynia jej serca. Tę miłość mógłby jej dać Weryho. Lecz równocześnie coś targa się w głębi jej istoty. Nie! Nie! Zęby mimowoli przygryzają wargi. Mała kropla krwi na nich wytryska. Przed oczyma zamiast białej kolumnady błękitnego pałacu mieni się cała kaskada barw płomiennych, splątanych, tęczowych. Coś nieznanego szarpie nią całą z nieopisanym niepokojem. Pragnie, pożąda — w odzyskanej swobodzie rwie się do nieznanego. Marzyć cicho — bezpiecznie... nie!... Już lepiej niech ją pochwyci hydra nerwowego strachu, ale w zamian niech pozna ból! niech pozna szał!... Wyciągnęła w próżnię ręce gwałtownym szybkim ruchem. W lustrze miała pozór białej brzozy rozwiewającej na wiatr wiosenny swe gałęzie. Po za nią płonęły świece zapalone w trójramiennym świeczniku, tworząc mistyczny trójkąt gwiazd, z wpół przymkniętego okna płynął lekki wiatr i płomienie świec kołysał.
Z ramion Heleny usunięty peniuar odkrywał ją. Ona — oczy lekko przymknęła i wpatrywała się w lustro, w białą wizyę siebie samej, która zdawała się jej oddalać coraz dalej, niknąć, to znów występować w otoczeniu trzech drgających w przestrzeni świateł.
— Kto ona? — przemknęło jej w tej chwili przez myśl — kto ona, taka biała — taka inna, taka rwąca się gdzieś daleko — rozkołysana, rozciekawiona... Kto ona?
Czuła, że lada chwila ogarnie ją lęk, trwoga przed nią samą. Ta druga, biała i nieznana w otchłani lustrzanej wydała się jej wrogiem, nieprzyjaciółką, widmem, nieszczęściem jej życia. Ona ciągnęła ją ku sobie temi rozwianemi w przestrzeni rękoma, tą jakąś wolą i chęcią, która płynęła całą falą z jej piersi, z jej ust rozchylonych, z jej oczu przysłoniętych rzęsą. I Helena zaczęła z trwogą wzrastającą wpatrywać się w tę mistyczną postać nieruchomą i straszną. Chciała zawołać — zostaw mnie! daj mi spokój! nie wlecz mnie za sobą!... lecz głosu jej brakło — lękała się przemówić, przerwać ciszę — lękała się posłyszeć odpowiedź tej drugiej.
Świece powoli dopalały się — zegar w salonie, przejmującym, cichym dźwiękiem bił kwadranse, godziny — Helena i tamta druga stały wciąż naprzeciw siebie nieruchome, zapatrzone, groźne, jak dwa białe widma, jak dwie białe brzozy o rozwianych na wolę wichru gałęziach.
––––––––––V.
Spotkali się na schodach i ona pierwsza podała mu rękę spokojnie i poważnie.
— Dobrze, że pana widzę — chciałam ci powiedzieć, że jutro wieczorem jadę.
Weryho nie odrzekł ani słowa. Spojrzał na nią sennym i prawie zamglonym wzrokiem.
— Więc pani jedzie! — wyrzekł po chwili, opierając się o rampę schodów.
— Tak... tak... muszę — doktór każe. O, patrz pan, mam całą listę sprawunków, na drogę.
Mówiła szybko, nie patrząc mu w oczy. Czuła, iż sprawia mu przykrość, co więcej, sama czuła jakiś ból, niezadowolenie — jakby wyrzut z popełnianego złego uczynku.
— A pan gdzie idzie?
— Szedłem do pani.
— Przyjdź pan wieczorem.
Weryho spojrzał na nią przeciągle i smutno.
— Nie — wyrzekł — ja nie przyjdę.
— Dlaczego? dlaczego?
Mówiła to bez przekonania, wiedząc dobrze, iż pomiędzy nimi powtórzenie wczorajszego pocałunku nie mogło już mieć miejsca bez jakichś dalszych następstw. Chciała jednak płacić udaną odwagą i pewnem lekceważeniem, które nagle niepoczciwie owionęło ją całą, jak puklerz w chłodnej stali wyryty.
Tak, najlepiej przeciwstawić chłód i obojętność, co więcej — pomiędzy sobą i nim wznieść taką zaporę, ażeby on nie pomyślał nawet nigdy o tej chwili, która ją bezwładną, z rękoma opuszczonemi wzdłuż ciała, z twarzą śmiertelnie bladą oddała w jego objęcia z bezwzględnością zupełną.
I prostując się w swem długiem czarnem okryciu strojnem bogato w koronki — rzuca szybko z jakąś ironią, lekceważącą w głosie.
— Choć... przypominam sobie... ja nie będę dziś wieczorem w domu... nie będę... mam jeszcze dużo zajęć.
Czuje całą banalność i nędzę tej wymówki czuje coś więcej, że on ją rozumie, odgaduje, wie — pogardza nią może...
Chce odejść, odejść jak najprędzej — lecz on stoi ciągle nieruchomy, zastępując jej drogę.
Stoi i nie mówi nic — patrzy tylko na nią uparcie, sennie, z pewną melancholią chorej i smutnej duszy.
Gdyby choć coś mówił, gdyby ironicznie rzucił jej w twarz to, na co zasłużyła — wymówkę, że przyzwoita kobieta nie zbiera z ust mężczyzn pocałunków, skoro później odchodzi od nich, jak obca... gdyby jej choć zrobił taką filisterską scenę, mogłaby ująć w rękę tren swej sukni i odejść, jak obrażona królowa — ale on milczy i patrzy na nią, a co więcej, zaczyna się teraz zagadkowo, smutno uśmiechać.
Tym uśmiechem smaga ją, jak szpicrutą, lecz trudno jej porwać się na niego za... uśmiech.
Teraz Helena robi wrażenie osaczonego w klatce zwierzęcia. Jak przez kraty nie może się przedostać na wolność przez ten milczący, ledwo zarysowany uśmiech Weryhy. Jeszcze chwila, a wybuchnie spazmatycznym płaczem. Lękała się tej chwili spotkania, lecz nie wyobrażała sobie, że będzie tak ciężka. Nerwy jej buntują się — nie zniosą tej męki dłużej.
— Żegnam pana!
I szybko z szelestem jedwabiu — zwinnie jak wąż czarny, obsypany dżetem przesuwa się koło ściany, nie dotykając go nawet brzegiem sukni, biegnie ze schodów i gdy wydostaje się wreszcie z bramy na ulicę — woła prawie półgłosem:
— Pojadę! dziś! dziś!...
––––––––––VI.
Ostatni ton przeciągły, jakby wycie wichru po wzgórzach i potem cisza, prawie grobowa cisza.
I nagle szelest braw, szczęk szkła, hałas, krzyk — nawoływania kelnerów.
Helena wyszła na swój balkonik i oparłszy się o balustradę, patrzyła na dół.
Przed nią roztaczał się ogród Axelmansteinu.
Stała po nad werendą restauracyjną na której goście jedli kolacyę. Z werendy bił blask, który rozświetlał żółtawą smugą część placyku przed restauracyą. Zawieszone w powietrzu mleczne, świetlane kule rozjaśniały kępy drzew seledynowym, czarującym blaskiem. W powietrzu panował tak wielki spokój, że ani jeden liść nie drgał i Helenie zdawało się chwilami, że te drzewa, te lampy, ten cały ogród, ta cała przestrzeń ciągnąca się przed nią jest jakimś obrazem z łudzącą mistrzowską perspektywą.
Gdzieniegdzie, pod drzewami przesuwała się jakaś postać, ciemna i spokojna. I ona zdawała się nie żyć, lecz sunąć jak cień. Chwilę pojawiła się w smudze świetlanej i ginęła w ciemni. Tylko pod swemi stopami, na werendzie Helena czuła pulsujące życie. Tam byli ludzie żywi, ludzie pożerający wiecznie i zawsze ciszę, spokój i uroczysty nastrój takiej martwej, seledynowej Reichenhallskiej nocy. Bo dziwnem, niepojętem zabarwieniem cała przestrzeń zajęta przez drzewa Akselmansteinowskiego ogrodu, cały budynek czytelni okalający dość zgrabną kolumnadą ten ogród i dalsza przestrzeń, w której rysowały się kształty olbrzymich gór, była seledynowa, szmaragdowo-blado-zielona, łagodna i przejrzysta choć napozór ciemna. — Jak się to działo, zrozumieć trudno. Księżyca nie było a przecież niebo tak samo miało seledynową barwę, tak czystą i jasną jak miewa czasem morze o pogodnem letniem popołudniu. Helena kochała te Reichenhalskie seledynowe noce. Czekała na nie z utęsknieniem. Wychodziła wówczas na balkon i kąpała się prawie w tej łagodnej czarującej barwie...
Nagle z daleka, z kępy drzew, które rzucały ostre cienie na zielonawy aksamit trawnika rozległ się czysty, dźwięczny głos kobiecy.
Z przeciwległego końca ogrodu, z drugiej takiej kępy drzew odpowiedział drugi głos równie czysty, równie dźwięczny. Lecz ten głos był cichszy, był jakby echem pierwszego.
I tak ukryte w liściach drzew i krzaków jak dwa ptaki rozśpiewane miłośnie wśród nocy, śpiewały te dwie jodlerki, nie uczoną zwykłą piosenkę górską, pełną nawoływania i jęku, który przez szczyty drzew biegł ku górom i w nich ginął.
Helena stała ciągle oparta o balustradę, zapatrzona, zasłuchana. Ta górska pieśń krzyżująca się w powodzi seledynu, płynąca jak przez olbrzymi pryzmat szmaragdu, wstrząsała nią do głębi, wywołując w niej dziwne wrażenie.
Melodya była tęskna i to zawodzenie jękliwe jeszcze tęskniejsze, a przecież Helena nie czuła się smutną. Przeciwnie. Jakaś rzeźwość, jakieś życiowe pragnienie wstępowało w nią całą. Czuła się silną, chętną do życia, do przyjmowania wrażeń. Z silnych piersi tych jodlerek płynął ku niej w ich głosach ożywiony prąd życiowy. Te dziewczęta pełne, zdrowe, jasnookie, niemające trwożliwych chwil, w których nerwy duszę z ciała w przestrzeń nieznaną a straszną pędzą — z ukrycia swego, z po za wachlarza drzew i liści kojąco i błogo oddziaływały na nerwy i całą istotę Heleny.
— Śpiewajcie!... — mówiła wyciągając ku nim ręce — jeszcze! jeszcze!...
Werenda powoli pustoszała i Helena słyszała i czuła jak tam pod jej stopami gasło to fatalne, zwierzęce życie, to naładowywanie tych zgłodniałych gardzieli i jak kelnerzy sprzątali obrusy, gasili świece w szklannych kloszach, wynosili krzesła. Musieli jednak siedzieć jeszcze jacyś goście, bo jodlerki znów zaczęły zawodzić swe pieśni, teraz już nie echowem oddawaniem sobie głosu lecz wspólnie z dziwną zgodnością, jakby obydwa głosy z jednej piersi dziewczęcej pod stropy nieba, w łono gór płynęły. Helena znała tę pieśń. Wiedziała, że nią kończy się zwykle koncert nocny w Akselmansteinie.
I uczuła straszny żal na myśl, że znów zostanie sama, bez tych świeżych młodych głosów, które jej stały się teraz koniecznym, codziennym pokarmem. Ze zdwojoną energią wchłaniała je w siebie, jakby pragnąc zaczerpnąć w nich zapas na ten czas, w którym ich słyszeć nie będzie.
Nagle lampy elektryczne pogasły.
Dziewczęta, jakby tryumfalnie, z całą siłą młodych, zdrowych piersi zanuciły ostatnią zwrotkę. Tak musiały śpiewać tam, wysoko w górach podczas księżycowych nocy. I nagle urwały na przeciągłej nucie. Ta nuta popłynęła w powietrzu — i zdawało się, że zawisła w przestrzeni pośród seledynowych liści nieruchomych.
Nastała teraz wielka cisza, taka cisza, iż Helenie się zdawało, że słyszy bicie własnego serca i słyszy własne myśli. Seledynowa barwa rozlewać się zdawała coraz szerzej, coraz jaśniej, coraz bezwzględniej. Smuga żółtego światła z werendy zginęła i teraz owa szmaragdowa fala opłynęła cały gmach hotelu, balustradę ganku oplecioną dzikiem winem i kaskadą śpiących powoi.
Helena spojrzała na swe ręce i spostrzegła, że miały dziwną zielonawą barwę. Wstrząsnęła niemi, jakby chciała się pozbyć tej fali, lecz barwa pozostała i teraz Helena uczuła, że opłynęła ją całą.
Była to jak kąpiel letnia, bo noc była dziwnie ciepła i wonna.
Ciepło to, barwa, woń przebijały lekką tkaninę białej sukni Heleny i otulały jej nagie ciało, które drżało lekko, jakby muskane pocałunkami. Spokój dziwny, czarowny zaczął przejmować jej serce. Uczuła się nagle bardzo piękną w tem pięknie zewnetrznem, które przepajało jej istotę. — W tem pięknie doznała także nagle jakiejś dumy słodkiej i zwycięzkiej.
Stała niewzruszona, zachwycona, z ustami rozchylonemi lekko, skąpana w zielonawym blasku, czując, że linie szat jej układają się z najwyższą harmonią, widząc się piękną, cichą, jasną, jak zjawisko ustrojone nieziemskiemi blaski. I nagle zrozumiała Weryhę. Można być artystą i ze samego siebie tworzyć arcydzieło dla samego siebie. To zawsze można. A gdy tak możność przebywania w pięknie mamy w sobie i mamy ciągle niewyczerpanie, mogąc każdym gestem własnym, każdym nastrojem dać sobie wrażenie estetyczne i duszę swą wprowadzić w stan podziwu i twórczości artystycznej — życie może być poprostu szeregiem zjawisk uroczych, pełnych zachwytu i niepospolitych wrażeń.
Helena stała tak długo na tym balkonie nieruchoma i zasłuchana w własną piękność. Zdawało się jej, że jest wielką mocarką, tworzącą w tej chwili nieśmiertelne dzieło. Odczuwała swą sylwetkę i mogła w myśli nakreślić wyraz swych oczów, elektryczne, nadnaturalne obwódki konturowe włosów i ramion, harmonijne zgięcie bioder i ręce białe o zielonawych niepewnych tonach, leżące na podściółce z kamienia pomiędzy aksamitem winnych liści i dzikich powojów. Długa jej biała suknia opięta na biodrach, rozkładająca się szerokiem kołem u dołu, czyniła ją podobną do średniowiecznych kamiennych dziewic, stojących u wrót kaplic, a którym ciche światło księżyca całuje nieruchome stopy. I w duszy swej Helena uczuła także taki świat cały ciszy i spokoju, takie morze piękna i dobra — taki bezmiar słodyczy, odrywającej ją zupełnie od tego, co małe, nizkie, ciemne i brzydkie. Hotel Axelmansteinu ginął zupełnie. Natomiast wytwarzał się jakiś wyniosły piedestał, o który rozbijały się fale zieleni drzew i z tej zieleni podnosił się opar seledynów, który biegł ku górze w kryształowe przezrocza.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
„Nie mogę spać — muszę pisać do ciebie, bo mi w tej chwili ciebie, Jurku brak. Czy będziesz czytał mój list — nie wiem. Postąpiłam z tobą, jak kobieta przeciętna, jak ta, która dba o pozory! Wycałowałeś mi serce na usta — pamiętam, tam w obramowaniu okna, a ja nazajutrz odjechałam od ciebie bez słowa, choć wiedziałam i czułam, że pocałunek taki wiąże chyba dwoje ludzi. Pojechałam w świat, zdawało mi się, że zapomnę. Patrz — dziś jesteś tu przy mnie w tym Reichenhallu, bardziej niż kiedykolwiek — jesteś tu i dziś słyszysz mnie — dziś — ja rozumiem cię!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.