- promocja
Jak zatrzymać koniec świata. Rozmowy o religii, prawie i polityce - ebook
Jak zatrzymać koniec świata. Rozmowy o religii, prawie i polityce - ebook
Świat, jaki znamy, rozsypuje się w drobny mak. Idzie nowe. Co ze sobą przyniesie?
Jak to możliwe, że zbitka „Polak katolik” przestała być aktualna, a „pokolenie JP2” jest dzisiaj pokoleniem apostazji? Dlaczego wszyscy Polacy to już nie jest jedna rodzina?
Czy współczesna prawica, lewica oraz liberałowie wiedzą, jak zbudować państwo, w którym będziemy umieli ucywilizować napięcia światopoglądowe? A może nikomu nie jest to na rękę?
Czy możemy jeszcze zaproponować jakąś nową wspólną opowieść o świecie, której tak bardzo potrzebujemy?
Dziennikarz Marcin Makowski wraz z prawnikiem i publicystą prof. Marcinem Matczakiem w dynamicznej i konfrontacyjnej rozmowie starają się odpowiedzieć na te fundamentalne pytania.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-167-3 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy Marcin Makowski wpadł na pomysł długiej książkowej rozmowy o upadku porządków normatywnych, a zwłaszcza religii, pomyślałem, że ta książka będzie gwoździem do trumny, w której złożę moją „fajność”. „Fajność” rozumianą jako pasującą wszystkim „nowoczesność” patrzenia na świat, „fajność” jako sceptyczny intelektualizm, który jest zawsze nieco wycofany, nieco kpiący, „fajność” jako warszawskość w najgorszym sensie tego słowa – snobizm, udawane wyrafinowanie gustów, wyznawanie gotowego zbioru poglądów, który wszyscy noszą w głowach jak buty z Zary na nogach i spodnie z Vistuli na tyłku.
Moja dziewięcioletnia obecność w życiu publicznym pokazała mi, że o sprawach fundamentalnych, których od wieków dotyka religia, nie ma współcześnie za bardzo z kim gadać. Religia stała się obciachem, a na słowa „jestem wierzącym i praktykującym katolikiem” w tak zwanych środowiskach inteligenckich reaguje się tak samo jak na wyznanie, że lubi się disco polo.
Oczywiście rację mają ci, którzy twierdzą, że katolicy nie są w Polsce prześladowani – ale intelektualna elita nimi pogardza. Wiem, bo tego doświadczyłem. Jest w tym oczywiście dużo winy samych katolików i ich Kościoła, którzy w dużym stopniu sprowadzili religię do antyintelektualnej odpustowości i obrzydzili jej zgłębianie przez godny pożałowania sojusz z prawicową polityką, równie antyintelektualną.
Ale podobnie jak nie przekonuje mnie myśl, że skoro nauczyciel matematyki jest palantem, to matematyka jest mi w życiu niepotrzebna, tak nie przemawia do mnie argument, że skoro nauczyciel religii – biskup, ksiądz, katecheta – upada, upada wraz z nim mądrość wielowiekowej refleksji nad sprawami najważniejszymi.
Dlatego poświęcam tę nic niewartą „fajność”, żeby zagłębić się w rozważanie, dlaczego religia upada i kończy się stary świat. To także rozmowa o tym, jak żyć, jak umierać, jak radzić sobie z cierpieniem, zdradą czy chorobą – rozmowa o kwestiach, które nie są popularne na żadnych salonach, już nawet, jak się zdaje, religijnych. Bo sama religia, która z tymi największymi pytaniami zawsze brała się za bary, oddala się od rozmowy i słowa w kierunku miecza i sztandaru.
Mówienie nie jest wyrażaniem gotowych idei, ale samo jest myśleniem. Ta rozmowa z Marcinem Makowskim, człowiekiem myślącym szeroko, głęboko i odważnie, ratuje mnie z beznadziei. Bo już myślałem, że skoro nie ma z kim mówić o tych sprawach, to nie ma z kim o nich myśleć. A tu się okazuje, że jest.
Marcin Matczak
Warszawa, 31 lipca 2024 rokuGdy podczas ceremonii otwarcia Letnich Igrzysk Olimpijskich w Paryżu reżyser tak ustawił w kadrze przedstawicieli społeczności LGBTQ+, aby (według urażonych) przypominało to _Ostatnią Wieczerzę_ Leonarda da Vinci albo (jak twierdzili zadowoleni) _Święto bogów_ Jana van Bijlerta, media zalało tsunami komentarzy. Od wieszczenia „upadku cywilizacji europejskiej” po tryumfalizm wynikający z udanego „promowania inkluzywności”. Jedni drugim udowadniali ignorancję w zakresie sztuki albo brak wrażliwości wobec uczuć religijnych. Ostatecznie organizatorzy – jak to bywa w podobnych przypadkach – przeprosili osoby, które „poczuły się urażone”, sportowcy skupili się na sporcie, a o sprawie za kilka miesięcy nikt nie będzie pamiętać. Dlaczego jednak o niej piszę? Bo gdy przez chwilę był to temat numer jeden w europejskich mediach, zdałem sobie sprawę, że być może po raz ostatni na taką skalę toczy się spór o interpretację symboli chrześcijańskich.
W końcu aby podobna sytuacja była możliwa, muszą być spełnione dwa warunki. Po pierwsze, świadomość kanonów kulturowych naszej cywilizacji, po drugie – elementarna wrażliwość wobec religii, nawet jeśli traktuje się ją jako element niepożądany we współczesnym sekularnym społeczeństwie Zachodu. Mówiąc wprost: abyśmy mogli coś afirmować lub profanować, musi nas to jeszcze obchodzić.
Spoglądając na statystyki laicyzacji, demografię, tempo migracji oraz zmiany społeczno-kulturowe Europy, trudno nie odnieść wrażenia, że długofalowy trend został już ustalony. Kościoły stopniowo pustoszeją nie tylko w Holandii czy Francji, ale również w uchodzącej za bastion katolicyzmu Polsce. Pandemia przyspieszyła proces rozwodu z rutyną, którą dla wielu młodych było cotygodniowe chodzenie do kościoła, bo „rodzice każą”. W konsekwencji również w naszym kraju coraz szybciej tracimy kontakt z ideowymi fundamentami Starego Kontynentu – judeochrześcijańską etyką, grecką racjonalną filozofią oraz surowym rzymskim prawem. W ich miejsce wchodzi pluralizm paradygmatów, indywidualizm, ateizm. Brak zgody co do wspólnych punktów odniesienia przyspiesza polaryzację, która przeradza się w toczone przez media oraz polityków niekończące się wojny już nie o podatki czy system prawny, ale o przynależność plemienną lub światopogląd. Jedni chcą te zmiany powstrzymać, czując przed nimi lęk, inni przyspieszyć, widząc w nich nadzieję na lepszą przyszłość. Bez względu na interpretację oraz genezę tego stanu rzeczy jedno nie ulega wątpliwości – „przemija obraz tego świata”.
Choć zadajemy sobie to pytanie w tytule książki, nie wiem, czy istnieje jedna poprawna odpowiedź na to, jak zatrzymać koniec świata, który znamy. Czy w ogóle powinniśmy to robić? Czy jest o co walczyć, gdy ewolucja poglądów wydaje się rzeczą w istocie naturalną? Może – skoro chrześcijaństwo słabnie – dzieje się tak z jego winy? Europa miała się już przecież kończyć wielokrotnie, a jakoś nadal trwa. Myślę, że pomiędzy lękiem a nadzieją wobec zmian najbliższa jest mi jednak postawa Czesława Miłosza, który w wierszu _Piosenka o końcu_ _świata_ pisze o normalności tego dnia. Pszczołach krążących nad kwiatem nasturcji, młodych wróblach czepiających się rynny, pijaku zasypiającym na brzegu trawnika i siwym starcu przewiązującym pomidory. „A którzy czekali błyskawic i gromów, / Są zawiedzeni. / A którzy czekali znaków i archanielskich trąb, / Nie wierzą, że staje się już”.
Bez względu na to, czy to „już” się stanie, rozmowa z profesorem Marcinem Matczakiem pokazała mi, że boimy się zazwyczaj tego, czego nie rozumiemy. A ponieważ coraz mniej rozmawiamy, zaczynamy się bać siebie samych. Jeśli ma być lepiej, zamiast lamentować i rzucać się do gardeł, musimy zacząć ze sobą dyskutować. Nie po to, żeby szukać naiwnego konsensusu, ale by znaleźć podstawy, co do których możemy się zgodzić. Nawet jeżeli dalej pójdziemy swoimi drogami. Dlaczego to aż tak ważne? Dlatego, że bez tych podstaw żadne państwo ani cywilizacja nie przetrwają. W tę pustkę wejdą natomiast systemy oraz ideologie, które nie będą pytać, czego chcemy ani jak definiujemy wolność. Tak bywało w przeszłości niejednokrotnie i nie trzeba być geopolitykiem, aby zrozumieć, że tak znowu może się wydarzyć.
Paradoksalnie powodów, aby zachować optymizm, jest więcej, niż się wydaje. Trzeba sobie jednak zadać trud, aby wyjść ze swoich baniek informacyjnych, stref komfortu, bastionów i twierdz. Czy nam się to udało? Państwo ocenią.
Marcin Makowski
Kraków, 31 lipca 2024 rokuCoraz częściej słyszę, że żyjemy w świecie roztrzaskanym, podzielonym. W epoce niestabilności, przełomów światopoglądowych i rewolucji etycznych. Chwieją się podstawy świata Zachodu, na których wyrośliśmy. Czujesz, że coś jest na rzeczy?
Nie możemy bezwarunkowo przyjąć założenia, że wszystko: aksjologia, systemy normatywne, fundamenty naszej cywilizacji, obróciło się w proch. Przypomina mi się cytat z Carla Schmitta, który w uproszczeniu brzmi tak: „Upada stare i ludzie bardzo się boją, że później powstanie pustka, w której nie można się odnaleźć. A przecież to nowe także przynosi ze sobą jakieś wartości. Jakiś system”. Owszem, są ludzie tęskniący dzisiaj za starymi wartościami, które niosła ze sobą na przykład religia, bo obawiają się, że jeżeli ona upadnie – jak mówił Kononowicz – „nie będzie niczego”. W pustce ludzie nie będą mieli czego się chwycić, zapanuje chaos i nihilizm. Ale są też tacy, który wychodzą z odmiennego założenia. Uważają, że jeżeli coś upada, najwidoczniej nadawało się do upadku.
Co w zamian?
Cała paleta nowych rzeczy, z których można wybierać. Świeżych, aktualnych. Zawsze gdy rozmawiam na te tematy z przedstawicielami nowej lewicy, słyszę, że upadek tradycyjnych norm to naturalny etap ewolucji społecznej i nie należy mu się sprzeciwiać.
A jakie jest twoje zdanie? Jest się czego bać?
Ja uważam, że tak i że należy się temu sprzeciwiać. Ale najpierw trzeba zrozumieć ten proces, który dzieje się na naszych oczach. Upadek jednolitego systemu wartości oraz trudny do ogarnięcia pluralizm wartości to coś, co w swojej genezie jest o wiele starsze niż XXI wiek.
Od czego to wszystko się zaczęło?
Myślę, że trzeba wrócić do reformacji i wystąpień Marcina Lutra, a tak naprawdę do Jana Gutenberga i wynalezienia druku w XV wieku. Wtedy upadł monopol Kościoła na wiążącą wykładnię wiary, okazało się, że religię instytucjonalną można krytykować, a interpretacje Ewangelii odmienne od zdania papieża mogą wędrować pod strzechy. Później ta iskra rozpaliła całą serię wojen religijnych, pogłębiła rozwarstwienie i podziały polityczne, roztrzaskała na wiele kawałków lustro, w którym przez stulecia przeglądaliśmy się jako Europejczycy, widząc w przybliżeniu to samo. Gdy spojrzymy nieco dalej, czyli w wiek XIX, widzimy, że następuje wtedy jedna z najistotniejszych zmian filozoficznych, jaką można sobie wyobrazić, będąca konsekwencją tamtych właśnie wydarzeń. Upada wizja kartezjańska, wizja obiektywistyczna, będąca obietnicą stabilności poznawczej, na rzecz czegoś, co możemy nazwać perspektywizmem.
Mógłbyś to uprościć?
Wiemy od Immanuela Kanta, że nie istnieje coś takiego jak jedna, obiektywnie dostępna nam rzeczywistość. Istnieją raczej jej ujęcia, których dokonuje nasz umysł. Fryderyk Nietzsche twierdził, że nie ma jednego, oficjalnego oglądu świata, który obowiązuje wszystkich – są tylko indywidualne perspektywy, do których wzajemnie chcemy się przekonać, często siłą. Perspektywizm czyni bardzo trudnym utrzymywanie, że istnieje uniwersalny system norm, a myślenie to dzięki XX-wiecznym filozofom, zwłaszcza postmodernistom, bardzo mocno przeniknęło światopogląd współczesnego człowieka. Nie tylko nie zgodzi się on z twierdzeniem, że istnieje jeden niezachwiany system normatywny, ale wręcz takie twierdzenie wyśmieje.
Prawo naturalne stało się _passé_?
Tak. Dlatego nie mamy już zbioru norm, wobec którego wszystkie inne muszą się orientować i być mu podległe. Ta wielka filozoficzna zmiana zachodzi nie tylko w warstwie języka, ale w samej strukturze myślenia o świecie. Na tym polega znaczenie wielkich filozofów, że choć niewielu z nas czyta dzisiaj _Krytykę_ _czystego rozumu_ czy _Poza dobrem i złem_, myślimy ich ideami. Pierwszy z brzegu uczeń liceum, zapytany, czy istnieje jedna słuszna interpretacja wiersza, odpowie z oburzeniem, że to wymysł polonistki. Przecież istnieje wiele interpretacji! I teraz wystarczy zmienić pytanie i zamiast „interpretacja wiersza” podstawić „wizja dobrego życia”. Idę o zakład, że usłyszymy coś w stylu: „Chyba pan zwariował. Istnieje wiele wizji dobrego życia, spośród których możemy sobie wybrać”. I kto ma z zewnątrz ocenić, która jest najlepsza? Do jakiego autorytetu mamy się odwołać? Na tym założeniu zbudowane jest popularne obecnie myślenie postmodernistyczne, ale nie tylko. Do wizji Kartezjusza i jego koncepcji, że oto istnieje jakiś punkt, z którego można obiektywnie obserwować i oceniać rzeczywistość, nie ma już powrotu. Nie ma „punktu widzenia Boga”, są tylko ludzie wrzuceni w świat, każdy ze swoją indywidualną perspektywą, wynikającą z konkretnego miejsca w czasie i przestrzeni. W tym sensie to jest chaos, bo jeżeli jako młody człowiek wchodzę w świat wielości wizji życia, skąd mam wiedzieć, co wybrać?A gdybyś urodził się w średniowieczu?
W jakimś sensie miałbym łatwiej. Dostałbym na tacy jedną, niekwestionowaną i powszechnie uznawaną w moim kręgu kulturowym wizję świata. Teraz wchodzę do supermarketu idei. Przechadzam się po alejkach, oglądam to, co na półkach, i wybieram, co mi pasuje.
Czy to nie jest wybór pozorny?
Wielu twierdzi, że jest. Podobnie jak w przypadku wyborów konsumenckich, które coraz częściej są wypadkową algorytmów, reklamy, wyprzedzania i projektowania naszych decyzji oraz manipulacji klientem. W wielu przypadkach kupujemy produkty, które mają marketingowo wystarczającą siłę przebicia, ale niekoniecznie są najzdrowsze czy dla nas najlepsze. Ten stan wielości wyboru, jeśli trwa zbyt długo i każe nam podejmować decyzje zbyt często, może rodzić niepokój, o którym Erich Fromm pisał jako o „przekleństwie wolności” lub „ucieczce od wolności”. Gdybym urodził się w średniowieczu, nie musiałbym wybierać, bo nie było z czego. Ten stan rzeczy miał oczywiście swoje dobre i złe konsekwencje. A dzisiaj?
Wypisz wymaluj dylemat wielkiego inkwizytora z _Braci Karamazow_ Fiodora Dostojewskiego. Kto zdejmie z ludzi „nieznośne brzemię wyboru” i odpowiedzialności za wolność?
Dokładnie tak. Dostojewski w _Poemacie o wielkim inkwizytorze_ zwraca uwagę, że problem ten często prowadzi człowieka do punktu, w którym z ulgą pozbywa się on wolności. Fromm rozkładał ten mechanizm na czynniki pierwsze przy okazji opisu działania systemów totalitarnych od strony psychologicznej. Wracając jednak do perspektywizmu: kluczowe jest zrozumienie, do czego on prowadzi. Jak czyni z każdego człowieka osobne uniwersum, w którym brakuje zewnętrznego, obiektywnego „punktu widzenia Boga”.
W średniowiecznej scholastyce mówiło się: _sub specie aeternitatis_ – „z punktu widzenia wieczności”.
Teraz mamy „mój punkt widzenia”. Nasz umysł konstruuje rzeczywistość, bo jak mówi Immanuel Kant – nawet jeśli istnieje jakaś obiektywna rzeczywistość, nie mamy do niej niezapośredniczonego dostępu. Patrząc na świat, już go konstruujemy. Nie mamy dostępu do noumenów, rzeczy samych w sobie. Widzimy tylko fenomeny – w uproszczeniu: pewne wizje tej obiektywnej rzeczywistości. Postrzegamy świat za pomocą swojego własnego „interfejsu”, a nie poprzez dotarcie do rzeczy obiektywnie istniejących. To prowadzi do subiektywizmu, do starego skądinąd twierdzenia, że to człowiek jest miarą wszechrzeczy – każdy postrzega świat na swój sposób. Nie ma nic obiektywnego. Bo czy obiektywnie istnieje na przykład kolor czerwony? Czy maki na Monte Cassino były rzeczywiście czerwone, skoro inne istoty, choćby owady, widzą świat zupełnie inaczej niż my? Czy stół, przy którym siedzimy, jest obiektywnie twardy?
Dla mnie jest, ale z perspektywy fizyki cząstek elementarnych składa się w większości z pustych przestrzeni między atomami i elektronami.
Już pal licho filozofię, ale nauki ścisłe mówią nam, że również czas i przestrzeń są względne. Zależą od punktu odniesienia, masy, prędkości obiektu. Nie ma „punktu widzenia wieczności”.
To zabawne, bo nawet filozofia presokratejska z jej prymitywnym rozumieniem fizyki oraz atomów jako fundamentu budowy świata przyjmowała, że są one niepodzielne. Greckie _átomos_ oznacza coś, czego nie da się przeciąć ani przepołowić.
A tu proszę, współczesna fizyka kwantowa pokazuje, że nawet atom można „rozpołowić”, znaleźć w nim kwarki czy bozony.
Czyli od XIX wieku, a zwłaszcza w XX stuleciu zarówno fizyka, jak i metafizyka zupełnie nam się roztrzaskały.
Tak, te światy zaczęły się rozjeżdżać. Ontologicznie, czyli od strony poglądów na to, czym jest rzeczywistość, byt; epistemologicznie, czyli od strony tego, czy i jak możemy tę rzeczywistość poznać; oraz aksjologicznie, czyli od strony tego, jakie wartości powinny nam w życiu przyświecać. Dlatego współcześnie gdy ktoś taki, jak na przykład John Finnis, wybitny filozof prawa naturalnego, mówi, że istnieje nienaruszalny trzon natury ludzkiej, na który składają się konkretne wartości obecne we wszystkich kulturach, uznawany jest za relikt zamierzchłych czasów, niemal za taliba. Bo w sumie dlaczego ma istnieć jakaś wspólna perspektywa?
Wspomniałeś o średniowieczu jako czasie jedności, ale nie jest tak, że wtedy ludzie nie mieli dylematów. Były schizmy, sekty, walki państw świeckich z Państwem Kościelnym. Choć dziś postrzegamy tę epokę przez pryzmat „czarnego PR-u”, który jest dziedzictwem oświecenia i marksizmu, nie był to czas bez kryzysów tożsamości.
Jednak gdy przychodziły, ludzie mieli autorytety, do których mogli się odwołać. Osobna sprawa, na ile tłumiło to swobodę wymiany idei, które dały o sobie znać w renesansie, ale przynajmniej istniały jakieś zbiorowe, powszechnie rozpoznawalne punkty odniesienia.
W tym sensie – zgoda. Często patrzymy na historię z perspektywy wybitnych jednostek, a nie zwykłego człowieka. Oczywiście były schizmy i herezje, ale te rodziły się w głowach nielicznych: Lutra, Kalwina. Nie w głowie chłopa pańszczyźnianego, który rozmyślając w trakcie zbiorów, mógłby stworzyć dla siebie alternatywny system wartości. Dzisiaj nie tylko nie mamy już autorytetów, które mogłyby nam pomóc w chwilach zwątpienia, ale sam pomysł, że ich potrzebujemy i że miałyby kierować naszym życiem, uznajemy za opresyjny. Autorytet nie jest dobrotliwym dziadkiem, buddyjskim mędrcem. On czy ona, jak każdy, ma swoją „wolę mocy”, chce nas zindoktrynować. Jego czy jej „pomoc” może być próbą przeciągnięcia na swoją stronę. To jest moim zdaniem jeden z najniebezpieczniejszych elementów myślenia Nietzschego, który podważa jakiekolwiek międzyludzkie zaufanie.
W myśleniu postmodernistycznym ten motyw pojawia się w pojęciu metanarracji: kuszącej, ale oszukańczej i manipulującej opowieści o świecie, która ma spowodować, że będę w nim działał w pewien zaprogramowany przez innych sposób. Metanarracją jest opowieść o potrzebie patriotyzmu – w rzeczywistości przygotowuje nas do roli mięsa armatniego. Metanarracją jest wizja Matki Polki – ma przygotować kobiety do roli żywych inkubatorów. Metanarracją jest wreszcie religia – ma uczynić z nas potulne owce i barany, tak przynajmniej twierdzi cyniczny postmodernista. W tej wizji jeżeli jestem starszy i przychodzę do kogoś młodszego z radą, jak żyć, opartą na własnym doświadczeniu, to nie chcę pomóc, ale przekabacić. To nie wsparcie, lecz opresja intelektualna dokonywana z perspektywy siły. Sama idea autorytetu została zatruta założeniem, że jeżeli przychodzi ktoś z wyższym statusem oraz większym doświadczeniem, jego intencja jest z gruntu fałszywa. Mamy więc nie tylko problem z różnorodnością i chaotycznością świata, ale także problem z drogowskazami, które mogłyby pomóc ten chaos uporządkować. Filozoficznie zniszczyliśmy wizję jednolitego świata. Może dobrze, że tak się stało, bo zbytnia jednolitość takiej wizji może prowadzić do opłakanych konsekwencji, co pokazały XX-wieczne totalitaryzmy. Ale przy okazji zniszczyliśmy też etos autorytetu, co przekłada się dzisiaj wyraźnie choćby na kryzys instytucji Kościoła. Pytanie, czy to drugie zniszczenie jest tak samo uzasadnione jak pierwsze.
Czy ta sytuacja jest czymś nowym?
Wydaje mi się, że tak. Specjalnie pokazuję cezury czasowe, a zwłaszcza przełom wieków XIX i XX, aby przypomnieć, że wielcy filozofowie zwani czasami „dziadkami postmodernizmu”, czyli Marks, Freud i Nietzsche, to trójca, która wstrząsnęła światem oraz pogrzebała nadzieję, że moglibyśmy go postrzegać w sposób obiektywny i uporządkowany. Łącząc to z odkryciami naukowymi, otrzymaliśmy mieszankę wybuchową.
Dlaczego wymieniłeś akurat tę trójkę?
Zobacz, co mówi Karol Marks. To wielki demaskator, odkrywca ukrytej dla niewprawnego oka struktury społecznej, w której funkcjonuje praca i kapitał. Mogłoby się wydawać, że pracodawcy, przedsiębiorcy robią coś dobrego – a oni eksploatują. Wykorzystują naiwność i położenie zwykłego człowieka, dlatego ten musi się uzbroić w podejrzliwość wobec tego, co zastaje w obszarze pracy i pieniądza. Zygmunt Freud to także odkrywca ukrytej struktury – nie w społeczeństwie, ale w naszych głowach. Przed Freudem wierzyliśmy, że to, co robimy, wynika z naszych decyzji podejmowanych za pomocą rozumu. A tutaj okazuje się, że kierują nami popędy i żądze, one nami manipulują. Nie racjonalny umysł, ale nieracjonalna, pełna instynktów podświadomość. To wszystko wzmacnia Fryderyk Nietzsche, dodatkowo uderzając w religię i dokonując trzeciej wielkiej demaskacji. Wydawałoby się, że chrześcijaństwo to coś wartościowego, tymczasem on mówi, że to wymysł ludzi słabych, którzy ze swojej słabości uczynili cnotę. Nigdy wcześniej człowiek nie musiał się zmagać z tak wszechstronnym zakwestionowaniem wszystkiego, w co wierzył, czemu ufał, co tworzyło jego tożsamość oraz porządkowało otaczający go świat.
Można powiedzieć, że oglądamy ostatni sezon serialu _Myślenie oświeceniowe_, w którym rozum gra rolę superbohatera i, jak to superbohater, ma naprawiać świat. Tymczasem okazuje się, że musi naprawiać sam siebie. Ten rozum wprawdzie opanował energię jądrową, obniżył śmiertelność noworodków, wynalazł szczepionki, opracował nawozy i zwiększył plony z hektara roli, ale równocześnie stworzył Auschwitz. Może nie jest więc odpowiedzią na wszystkie problemy trawiące człowieka? Naprawdę musimy sobie uzmysłowić, że w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat ludzkość intelektualnie przeszła przez rewolucję, która nie ma precedensu.
A dzisiaj dochodzą do tego galimatiasu media społecznościowe. Jak wynika właściwie ze wszystkich badań jakościowych oraz ilościowych – przyczyniające się do obniżenia samooceny korzystających z nich osób oraz zwiększające polaryzację społeczną.
I to jest nasza druga rewolucja Gutenberga. Pierwsza, jak już wspomnieliśmy, polegała na tym, że wiedza zastrzeżona dla niewielu, za którą trzeba było dużo zapłacić – zarówno w zakresie kształcenia się, jak i dostępu do słowa pisanego – staje się przystępna, łatwa w dystrybucji i niepodatna na reglamentację. Rewolucja Jana Husa na początku XV wieku była nieudana między innymi dlatego, że nie miał dostępu do narzędzi powielania swoich idei, z których sto lat później korzystał już Marcin Luter. Jego idee, wzmocnione nową, szybko rozpowszechniającą wiedzę technologią wywołały reformację, rozpad katolicko-politycznych więzi społecznych, wojny religijne i cały szereg niemożliwych do zatrzymania następstw ideowych. W sposób oczywisty internet robi to samo, tylko na sterydach. Gdy zaczynałem uczyć się prawa, normą było pisanie na maszynie, mieliśmy bibliotekę, w której były kodeksy, ale do której nie można było wejść ot tak, z ulicy. Teraz, gdy dyskutujemy o kwestiach praworządności, na X-ie mam całą masę specjalistów, którzy cytują przepisy ustawy zasadniczej, próbując udowodnić, że się mylę, bo mają dostęp do tej skumulowanej wiedzy w kilka sekund. Tak samo jest z lekarzami. Nie bez powodu łacina pojawia się w prawie i w medycynie – to rodzaj kodu kulturowego, który symbolizował hermetyczność tych zawodów. To już nie działa, bo wszyscy możemy przeczytać ulotkę leku albo artykuł w „Lancecie”. Takie łatwe rozprzestrzenianie się wiedzy w społeczeństwie tworzy pozorną równość, powierzchowny egalitaryzm. Czyli po raz kolejny osłabia zaufanie do autorytetów, którym publicznie można powiedzieć „sprawdzam”. Media społecznościowe i internet dodatkowo działają na poziomie emocjonalnym, przyczyniając się do zburzenia koncepcji człowieka jako zwierzęcia racjonalnego.
Przez całe stulecia naturalnym narzędziem porządkowania świata była narracja, opowieść. Taka, która posiada początek, rozwinięcie i koniec – zazwyczaj związany z morałem. Widzimy ten mechanizm również na poziomie psychologicznym w narracyjnej koncepcji osobowości. Życie jest łatwiejsze do zrozumienia, gdy tworzymy z niego spójną opowieść.