- W empik go
Jakub z Kresów - ebook
Jakub z Kresów - ebook
Niechby to opowiadanie stało się mostem duchowym budowanym przez ludzi dobrej woli, budowanym jednocześnie z obu brzegów, jako że most zawsze łączy dwa brzegi, dwie krainy, dwa państwa. Oto przesłanie tej książki. Stanisław Srokowski — poeta i pisarz kresowy, na podstawie jego książki nakręcono film „Wołyń”. Srokowski tak powiada: „To opowiadanie kresowe jest bardzo dobre, z tym tajemniczym mężczyzną, co zamieszkał za wsią; ciekawie opisane są jego związki z mieszkańcami. Kawał dobrej prozy!”
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-977-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Książkę tę stanowi opowiadanie, którego treścią jest to, co działo się w Polsce za czasów PRL, a dokładniej podczas dwóch najciemniejszych dekad, czyli pierwszej i drugiej i to w szczególności o tych dwóch dekadach tekst ten mówi. Przyjęta została forma opowiadania. Wszystkie jej postaci są zmyślone, chociaż różne sceny i zachowania ludzi mają swoje wzorce w historii tamtych czasów, niektóre nawet dosłownie zostały opisane. Jest tam wiele wątków, które są fikcją literacką, ale fikcja ta ma swoje korzenie w realiach.
Jest jednak kilka wątków wspólnych dla całego opowiadania, chociaż wcale nie są to wątki wiodące. Pierwszy, to wątek dotyczący działania w Polsce służb specjalnych, okrytych woalem tajemniczości. Strukturę i styl działania przejęto wprost od słynnego sowieckiego CzK, potem NKWD, dalej KGB. U nas było to UB a potem SB i…
No właśnie, czy na SB się skończyło? Każdy zdrowo myślący powie, że nie, że to trwa dalej, jedynie te litery w nazwie się zmieniły. Jest zadziwiające, że obecna władza, nazywająca się demokratyczną, nadal tak bardzo potrzebuje tych służb, które działają w większości ponad prawem czy obok prawa lub szerokim łukiem omijają prawo. Chyba nie ma tak wielkiego kłamcy, który starałby się wmówić obywatelom, że służby te w ich obronie działają, chociaż działają w ukryciu, bo o ile na początku służby te chodziły w mundurach i z bronią, to pod koniec chodziły w ubraniach cywilnych i zupełnie bez broni i zostały ukryte w strukturach milicji. Tę formułę przejęły obecne służby, zwane służbami specjalnymi.
Innym wspólnym wątkiem jest strach, który był generowany przez władzę w stosunku do obywatela, na przykład zagrożenie ze strony imperializmu zachodniego. Strach ten był dozowany przez władzę w stosunku do obywateli, a faktycznym jego źródłem był strach przed utratą władzy przez nią samą, chociaż bardzo przewrotnie zwała się ona władzą ludową.
Występuje wiele postaci, które w całej swojej liczbie są postaciami fikcyjnymi, chociaż niektóre sceny, powiedzenia mają swoje pokrycie w rzeczywistości, ale zostały jedynie zapożyczone. W obu tych okresach miały miejsce specyficzne zachowania ludzkie i one zostały tutaj pokazane. Do tych specyficznych zachowań należy zaliczyć przede wszystkim strach spowodowany ewentualnymi skutkami kolizji z ta władzą. Do tych specyficznych zachowań zaliczyć należy wykształcenie się pewnych nawyków, specyficznych zachowań pozwalających uniknąć wspomnianych kolizji. W końcu najgorszą cechą stało się również donosicielstwo na sąsiadów, a nawet na członków rodziny. Ta ostatnia cecha okazała się być na tyle skuteczna i miła władzy wszelakiej, że obecna władza przyjęła ją do swojego arsenału środków i wpisała w metodykę swojego działania i co najważniejsze, nadała temu obecnemu donosicielstwu status prawny. Obecnie nazywa się to informacją zewnętrzną, a jest to Ustawa z dnia 16 listopada 2016 roku, Dz. U. 2016 poz. 1947. Niegdyś miałem okazję natknąć się na cytaty takich donosów, czyli informacji zewnętrznych, spotykając tam całą masę obrzydliwości. Żadne słowa w moim języku rodzimym, mające swoje miejsce w Słowniku Języka Polskiego, nie są w stanie oddać tego, co mam na myśli po przeczytaniu tych elementów informacji zewnętrznej. Stare ciągoty pokazały swoje pazury.
MOJE ŻYCZENIE
Chciałbym, aby to opowiadanie stało się mostem, oczywiście, nie, jako obiekt budowlany, niech by to był most duchowy, most duchowy budowany przez ludzi dobrej woli, budowany jednocześnie z obu brzegów, jako że most zawsze łączy dwa brzegi, dwie krainy, dwa państwa a nawet dwa kontynenty. Takie jest przesłanie tego opowiadania, bardzo pokorne przesłanie. Czy jednak znajdzie się na tyle dużo ludzi dobrej woli? Na razie istnieje niechęć po obu brzegach, więc mostu nie ma, chociaż jakieś zręby zaczynają się pojawiać. Jako pośredników tego procesu wybrano postacie wywodzące się z Kresów. Ludzie ci, z natury spolegliwi, mądrzy a jednocześnie potrafiący bronić swego do końca, ale zawsze w granicach zdrowego rozsądku. Ponadto ludzie ci wycierpieli wiele od swych sąsiadów: tych ukraińskich jak i sowieckich. Dali Polsce pierwszy garnitur obywateli o wysokim intelekcie, chociaż ta Polska nie potraktowała ich na miarę ich zasług i do dnia dzisiejszego w tym trwa. Cmentarze lwowskie są pełne nazwisk wielkich Polaków, w szczególności Cmentarz Łyczakowski.Chata na skraju wsi
We wsi powiadają, że ta chałupa pod lasem stała pusta od wojny, ktoś tam mieszkał przed wojną, ale po wojnie nikt się tam już nie pojawił. Chata stała, bo nikt jej — poza upływającym czasem — nie ruszał. W czasie wojny Niemcy tędy raczej nie przechodzili idąc na wschód a potem spowrotem. Jedynie samoloty latały, bo cele jedni i drudzy mieli znaczne, chociaż kilkadziesiąt kilometrów dalej.
Chałupa przetrwała wojnę, jednak ząb czasu już ją napoczynał, zresztą nie tylko chałupę, bo ogrodzenie też już w połowie leżało na ziemi a metalowa furtka gdzieś się zapodziała — pewnie na złom trafiła. W kominie, ani chybi, na pewno już dziury były, dach ze strzechy też wykazywał kilka miejsc, przez które woda się już wlewała na strych, a czy leciała dalej to nie wiadomo, bo któż by tam wchodził. Jedynie dzieci się bawiły, chociaż od jakiegoś czasu matki im zabraniały, bo mogło się coś zawalić i nieszczęście gotowe.
W miejscu gdzie płotu nie było przyroda uznała, że może sobie wejść i tym sposobem pierwsze brzózki już rosły z tej strony domu. Za drzewami szły również ptaki z pobliskiego lasu, jednym słowem wesoło zaczęło być, jak to na wiosnę bywa. Jedynie sarny i dziki przestały tu przychodzić, bo uznały, że nic lepszego od tego, co mają w lesie, już tu nie znajdą.
To, że za dawnych czasów były tu grządki dało się jeszcze zauważyć, bo tam najwyższa trawa rosła, było też kilka krzewów agrestu i porzeczek, jabłoń i dwie śliwy. Te ostatnie drzewa jakby nie zauważyły, że gospodarza zabrakło i nadal oferowały swoje owoce. Już rzadko gdzie można było zauważyć jabłonie papierówki dające piękne i smaczne jabłka, a te były nieustannie o właściwej porze. Traktowano te jabłka, jako niczyje i dzieciarnia je zrywała łamiąc przy okazji gałęzie. Starsi znali i wyznawali zasadę „nie twoje, nie rusz”, jednak dzieci tej zasady nie przestrzegały, zresztą nikt ich nie wyganiał, bo były na niczyim, nie było tu gospodarza.
Najstarsi we wsi wiedzieli, że przed wojną mieszkała tam jakaś starowina, która gdzieś wyjechała jak front się zbliżał. Po wojnie już nie wróciła i wszelki słuch o niej zaginął. Dziś zapewne nie żyje, bo już wtedy była wiekowa. Co prawda, były to czasy, kiedy sprawy geodezyjne były mało znane i raczej liczyło się, komu i co umierający dziadek przeznaczył aniżeli jakieś prawo spadkowe. To, że we wspomnianej chałupie nikt się nie zagnieździł wynikało ze wspomnianej już zasady „nie twoje nie rusz” aniżeli z jakichś przepisów, których nikt nie znał z sołtysem włącznie.
Jednak któregoś dnia huknęło we wsi i wybudziło z obojętności wszystkich:
— Obcy pod lasem!
Wiadomość poszła od chałupy do chałupy i wszyscy czekali, co władza na to, czyli sołtys Gala. A tu sołtys ani słowa, spokojny i nic nie mówi. Wszyscy przebierają nogami ze zniecierpliwienia a najbardziej Stach z drugiego końca wsi. W końcu Stach nie wytrzymał i wali prosto do sołtysa, nawet wiejski sklep pominął, który to sklep zawsze był celem jego wymarszów, bo tylko tam mógł dostać piwo na borg, czyli „na zeszyt”. I już od samej furtki woła do sołtysa:
— Sołtysie, w pustym domu pod lasem jakiś obcy się pojawił!
Sołtys uśmiechnął się, podszedł do furtki i powiada:
— Wiem Stachu, wiem, za moją wiedzą i zgodą tam jest, a co Stachu, masz coś naprzeciw?
— No nie, ale pomyślałem, że gdyby tak jakiś szpieg, jaki ubek albo donosiciel na ludzi we wsi to mówię…
— Stachu, donosiciela to ty masz pod swoim dachem i co tydzień słyszę, że chlasz na umór a dzieci na chleb nie mają, nie wstyd ci? Natomiast ubeków to ty nie tykaj, bo oni tobą mogą się zająć i odstawią cię na jakiś czas od tego cyca piwnego, wytrzymasz?
Stach podkulił ogon i skrył się między ludźmi, którzy z nim przyszli, bo ze wstydu nie mógł ludziom spojrzeć w oczy, przecież cała wieś wiedziała o jego wybrykach pijackich. Wtedy sołtys powiedział do pozostałych:
— To jest człowiek samotny, którego nasz człowiek ze wsi Heniek Błaszczyk wziął go wczoraj po południu z drogi, bo szedł na piechotę od granicy Związku Radzieckiego, chyba gdzieś od Przemyśla. Przecież nie mógł go zostawić w lesie, to przywiózł go do wsi i ja go tam umieściłem. Wiecie przecież, że wielu w tym roku z tego kraju przechodzi do Polski, bo to nasi ludzie. Dajcie mu spokój, nie róbcie sensacji i idźcie do domu.
Ludzie zaczęli się rozchodzić kiwając głowami i coś sobie po cichu tłumaczyli. Na odchodnym sołtys jeszcze dorzucił:
— Acha, jeszcze jedno! Jak komuś coś zbywa z ubrania albo z jedzenia to mu podrzućcie, bo on nic nie ma, oprócz tego, co ma na sobie. Nie obawiajcie się, bo on bardziej was się boi.
Po rozejściu się ludzi do domów sołtys posłał swojego syna Wojtka do domu pod lasem z wiadomością, aby jego nowy mieszkaniec przyszedł do sołtysa, czyli tu do jego domu dla dokonania formalności urzędowych. Ponadto żeby zabrał ze sobą wszystkie posiadane papiery, w swojej sprawie. Jednym słowem, sołtys chce z nim rozmawiać.
Syn sołtysa Gali pobiegł do pustego domu pod lasem i zastał tam obcego człowieka, który wczoraj został zakwaterowany. Ten czekał na to wezwanie, bo sołtys już go wczoraj wieczór uprzedził, dlatego w rękach trzymał już zwitek papierów. Młody powiedział:
— Tata prosi do nas i żeby pan jakieś papiery zabrał ze sobą.
Obcy uśmiechnął się, zabrał przygotowany zwitek dokumentów i poszli obaj, spokojnym krokiem do domu sołtysa. Ponieważ musieli przejść przez prawie połowę wsi, wielu mieszkańców przyglądało im się z daleka, zza swoich płotów, ale już bez sensacji.
Obaj weszli do domu, wewnątrz sołtys już czekał stojąc obok stołu. Obcy się ukłonił i zaczął:
— Dzień dobry panie sołtysie, przyszedłem i oto moje papiery — są to wszystkie dokumenty, więcej nie posiadam. Na podstawie tych papierów przepuszczono mnie przez granicę.
Następnie obcy położył na stole zwitek papierów i stanął skromnie pod drzwiami przyjmując postawę, jaką zawsze przyjmował stając przed urzędnikiem państwowym: głowa pochylona do przodu i czapka trzymana oburącz przed sobą. Tylko taka postawa czyniła go petentem. Sołtys wziął ostrożnie zwitek, spojrzał na papiery a potem na przybysza i żachnął się, jakby ktoś złapał go na czymś złym. Zerwał się z krzesła i powiada:
— Tak, tak, dzień dobry, niech pan siada, przepraszam, zagapiłem się a pan stoi.
Następnie sołtys niemal podbiegł w kąt pokoju gdzie stało krzesło i postawił je przed przybyszem. Przybyły jeszcze przed chwilę stał i nie był pewny czy ma naprawdę usiąść, bo przez ostatnie lata odzwyczajono go od takich zachowań, w końcu jednak usiadł. W tym czasie sołtys rozwinął zwitek przyniesionych papierów i je pomalutku przeglądał. Kłopot sprawiał mu język rosyjski, ale już wielokrotnie przeglądał tego typu dokumenty i teraz wzrokowo je rozpoznawał. Następnie zwrócił się do przybysza:
— Nazywa się pan Jakub Maleszko, przybywa pan z Wołynia, z terenów Związku Radzieckiego, w skrócie ZSRR i jako obywatel ZSRR wniesie pan o zmianę obywatelstwa…
W tym momencie Maleszko zerwał się na chwilę z krzesła i niemal zajęczał:
— Przecież ja jestem Polakiem… Nie kontynuował jednak dalej swojego protestu, bo sołtys podniósł rękę do góry i zaczął mówić po malutku:
— Wiem, wiem, niech pan siada panie Maleszko i posłucha. Wiem, że to zabolało i zapewniam pana, że jeszcze nieraz i nie jedno pana zaboli. Jest jednak coś, z czego powinien się pan cieszyć, a mianowicie to, że pan żyje. Wie pan, co mam na myśli, ale ja o te szczegóły pytał pana nie będę i obaj wiemy, dlaczego.
W tym momencie Jakub Maleszko opadł spowrotem na krzesło a po twarzy tego mężczyzny popłynęła wielka łza. Po chwili niemal wyszlochał: — Przepraszam pana sołtysa, już więcej to się nie powtórzy.
— Powtórzy, nie powtórzy, nieraz chłopu też dobrze jest zapłakać nad swoim losem. Nie pan jeden…
Jakub Maleszko w końcu się opanował, wysiąkał nos, wytarł oczy i podniósł śmiało głowę kierując wzrok na sołtysa. Sołtys widząc, że Jakub Maleszko już się opanował, poprawił się na krześle i zaczął:
— Panie Jakubie, skoro najgorsze już za nami, bo powiem panu szczerze, że wielu jeszcze ostrzej reagowało na przypomnienie im, że na razie nie są jeszcze obywatelami Polski, to zaczynamy od nowa. To, co do mnie sołtysa należy ma pan załatwione, jeszcze tylko pewien formularz wypełnimy. Jednak wszystkie sprawy związane obywatelstwem, dowodem osobistym i innymi sprawami cywilnymi załatwi pan w naszej gminie. Musi pan zrobić sobie jeszcze zdjęcia do dowodu. Tak się dobrze składa, że jedna z pań Urzędu Stanu Cywilnego, to mieszkanka naszej wsi i ja ją poproszę, aby pana poprowadziła po Urzędzie Gminy, to pan wszystko za dwa dni załatwi. Teraz jednak muszę pana zapytać czy pan zamierza u nas zamieszkać i co pan zechce u nas robić. Jeżeli pan ma gdzieś rodzinę w Polsce to pewnie będzie pan chciał się z nimi połączyć. Zresztą w ogóle to ja chciałbym pana posłuchać, co pan dalej zamierza.
Jakub Maleszko, jako przyzwyczajony, że osobą urzędową rozmawia się krótko i zwięźle, był zaskoczony, że jest tak mile traktowany i że osoba urzędowa traktuje go, jako równego sobie. Szeroko otwartymi oczami patrzył na sołtysa i był nie tyle zdziwiony, co zaskoczony. Po dłuższym namyśle odpowiedział sołtysowi tak:
— Panie sołtysie, najpierw dziękuję panu, że traktuje mnie pan jak człowieka, o czym już dawno zapomniałem. Teraz opowiem panu o moich zamiarach, o których spełnieniu marzę. Ja nie mam nikogo, jestem sam jeden, moi najbliżsi zostali na Wołyniu. Mama zmarła jeszcze przed wojną, natomiast tata i siostra zginęli w 1944 roku. Kiedy zostałem sam, wychowywałem się przez 11 lat przy pewnej rodzinie ukraińskiej, dawnych sąsiadach. Kiedy i w tamtej rodzinie pomarli rodzice i został tylko Igor, mój kolega z dzieciństwa ze swoją rodziną, nie mając żadnych dalszych perspektyw choćby na ubogie życie oraz dzięki temu, że stworzono możliwość, postanowiłem ich opuścić i iść do Polski. Igor pomógł mi załatwić konieczne dokumenty, podwiózł mnie pod samą granicę i poszedłem. Długo szedłem, spałem po rowach i nieraz w kopce siana. W końcu spotkał mnie ten człowiek z waszej wsi, przygarnął na swój wóz i tym to sposobem tutaj się znalazłem.
— Czy ma pan jakąś rodzinę w Polsce?
— Przed wojną tata pisywał do jakichś kuzynów pod Kielcami, ale po wojnie ja raz napisałem na ten adres, jednak nikt nie odpisał, więc i ja ponownie nie pisałem. Myślę, że jeżeli ktoś tam był, to dzisiaj już go nie ma. Ta koperta z adresem też zaginęła, więc jak tu kogoś szukać i gdzie? Nie będę nikogo szukał, zresztą to była jakaś dalsza rodzina. Panie sołtysie, jeżeli pan pozwoli, to ja by tu chciał pozostać, u was, mnie się tutaj podoba. Potrafię to i owo, więc sobie poradzę i tutejszym też się przydam.
— Podoba się, powiada pan, a przecież poza mną i moim synem nikogo jeszcze nie poznał, a szczególnie nie poznał tych złych, co to wszędzie wietrzą sensację i sieją podejrzenia. Już tacy tu przed południem u mnie byli. Niech pan uważa na tego pijaczka Stacha, bo taki potrafi wiele złego wyrządzić. Tylko usłyszą pana akcent mowy z kresów, już okrzykną ruskiem. W tamtym roku się taki pokazał tylko na dwa dni i już był ruskim, na szczęście znalazł rodzinę koło Tarnowa i pojechał dalej.
— Panie sołtysie, ja od ludzi zaznał wiele dobrego, ale jeszcze więcej złego, więc zniosę wszystko, nie takie krzywdy ja znosił, co tam przezwiska, nikomu tego nie życzę, co mnie spotkało, skoro ja tamto wytrzymał to już nic gorszego być nie może. Ponadto od bardzo dawna żadna władza nie rozmawiała ze mną tak jak pan sołtys, ja już pana polubił, bo czuję, że pan mi krzywdy nie zrobi i nie każe iść precz. Ot i tyle ja panu mogę dzisiaj powiedzieć, jako tutejszej władzy.
— Oj ta moja władza, gdyby pan wiedział…, ale nie czas i miejsce na takie rozmowy. Dobrze panie Jakubie. Skoro tak panu się u nas podoba i naprawdę chce pan zostać to najpierw musi pan wiedzieć, że ten domek pod lasem stał dotąd pusty od końca wojny, jego przedwojenna właścicielka nie wróciła. Jednak gdyby się ktoś pojawił i przedstawił prawa własności to będziemy mieli nowy problem i wtedy będziemy się martwić, jednak skoro tyle lat nikt się nie pojawił to może pan tam spokojnie mieszkać. Jaki jest stan tej chałupy już na pewno pan wie, będzie trzeba samemu sobie zrobić jakiś remont, dziury połatać. Co będę mógł pomóc, jako sołtys to pomogę. Coś mi się zdaje, że z czasem sama wieś skorzysta z pana obecności u nas. Planowałem zapytać pana o pewną rzecz, ale patrząc na pana papiery, nie jest to już istotne. Skoro jednak pan już zdeklarował a ja zauważyłem wśród pana papierów pewien dokument szkolny, to już zapytam.
Sołtys wygrzebał ten dokument z pliku papierów, podniósł go do góry i zapytał:
— Panie Jakubie, a jaki ma pan zawód, albo inaczej zapytam, jaką szkołę pan skończył. Bowiem coś mi się zdaje, że nie jest pan prostym synem chłopskim. Akcent ma pan niewątpliwie kresowy, ale wiele słów, których pan używa, zdradza pana, a raczej wskazuje na pana wykształcenie, co najmniej średnie, co potwierdza ten oto dokument.
— Przeczuwałem, że prędzej czy później zapyta pan o to. Lepiej teraz niż później. Już panu odpowiadam. Mama zmarła jeszcze przed wojną, więc edukacją moją i młodszej siostry zajmował się ojciec. Ojciec był wysokiej klasy urzędnikiem magistrackim i bardzo dobrze zarabiał, a że poświęcił się całkowicie swoim dzieciom, więc najpierw zadbał o naszą edukację snując dalekosiężne plany dla swoich dzieci, czyli dla nas. Ojciec śledził nasze upodobania i chyba bardzo trafnie określił nasze talenty. Najpierw mnie wysłał do średniej szkoły plastycznej, gdzie rozwijałem swoje upodobania rzeźbiarskie, a dwa lata po mnie do tej samej szkoły poszła siostra rozwijając upodobania malarskie. Po maturze ojciec skierował nas na studia uniwersyteckie do Lwowa. Niestety przyszła wojna i ojciec zabrał nas do domu. Zdążyłem zaliczyć tylko dwa lata. Jak pan widzi, w moich papierach jest tylko jedno świadectwo ze szkoły średniej i to wcale nie końcowe. Po śmieci ojca i siostry zamieszkałem na innej wsi u dziadków Igora. Chwytałem się różnych zajęć, a ostatnio pracowałem w kołchozowej stolarni, tyle, że tam robiliśmy w zasadzie głównie jeden wyrób, którym były trumny. Wie pan, każdą z tych trumien przeznaczałem dla taty lub dla siostry i ja ich w tych trumnach widziałem. Tak już nie dało się żyć, dlatego postanowiłem zerwać z tamtym światem, uciec z niego nie oglądając się za siebie jak biblijny Lot uchodził z Sodomy. No i jestem teraz tutaj.
Sołtys dotąd słuchał cały czas mając pochyloną głowę, którą kiwał od czasu do czasu, jakby bardzo dobrze rozumiał to, co słyszał. Jakub Maleszko skończył opowiadanie i zaległa zupełna cisza taka, że obaj słyszeli własne oddechy. Jakub się nieco przestraszył, że może zbyt dużo powiedział, ale przecież uważał na słowa. W końcu sołtys podniósł głowę i powiada:
— Z Sodomy pan powiada… No, trafniej tego nie można było ująć. Co do reszty, to spodziewałem się usłyszeć coś bardzo podobnego. Niech pan wraca do siebie, już do siebie i niech się pan czuje jak u siebie. Witamy we wsi. Niech pan się zabiera do napraw chałupy i obejścia. Kiedyś tam odwiedzi pana gajowy i pokaże, co można wyciąć z drzewa opałowego. Niech pan idzie też do naszego stolarza, on też pomoże. Natomiast jutro przyjdzie do pana Basia, nasza gminna urzędniczka i zaopiekuje się panem w drodze do Gminy, tam załatwi pan sobie resztę spraw. Niech pan teraz idzie do sklepu i coś kupi do zjedzenie, bo pewnie pan nic dzisiaj nie jadł. Ma pan jakieś pieniądze?
— Ano mam trochę rubli tylko czy tu mi coś za to dadzą?
— Pewnie nie, trzeba by jechać do banku a to prawie pięćdziesiąt kilometrów. Pokaż pan te ruble, może coś zaradzimy, po prostu ja te ruble od pana kupię i kiedyś sobie zamienię w banku jak będę w mieście, bo inaczej pan się zamorzy głodem.
Jakub wygrzebał swoje ruble z kieszeni i położył na stole a sołtys je przeliczył, na kartce papieru policzył ile to złotych polskich, wyjął z kieszeni swoje pieniądze, odliczył stosowną kwotę i podał Jakubowi.
— Zgadza się? Po tyle płacą za rubla w banku, wiem, bo w tamtym tygodniu byłem w mieście.
— Panie sołtysie, co ma się nie zgadzać! Pan mi tyle dobra wyświadczył, nawet nie liczę, to byłby grzech gdybym teraz miał pana sprawdzać…
— Dobro dobrem, a pieniądze trzeba liczyć jak powiadają nasi starsi bracia w wierze — powiedział sołtys uśmiechając się. Gdyby jakieś kłopoty się zdarzyły, proszę do mnie, zawsze pomogę.
Tu sołtys podszedł do Jakuba Maleszko, ścisnął rękę i odprowadził do drzwi. Jakub wychodził od sołtysa i w głowie mu się kręciło. Spojrzał wysoko w górę a po twarzy płynęły dwie wielkie łzy, zapewne ze szczęścia.
Sołtys tymczasem zamknął drzwi i wrócił do swojego pokoju, obok w kuchni krzątała się żona przy obiedzie. Nagle drzwi się otworzyły a w drzwiach stanęła żona z uśmiechem od ucha do ucha i powiada:
— No, panie sołtysie, słyszałam wszystko, bo specjalnie zostawiłam te drzwi niedomknięte. Jestem z ciebie dumna panie mężu, bardzo dumna!
— Oj Maryś, Maryś, może ty i dobrze mówisz, tylko, kto to uhonoruje? Chociaż po prawdzie mnie te honory od tej władzy nie są potrzebne, niech mi tylko spokój dadzą i nie nachodzą więcej z tą ich partią. Mnie wystarczy nasza wieś i nic poza nią, wszelką inną władzę mam gdzieś.
— Heniu, nie zarzekaj się, przecież odwilż idzie po 1956 roku. Jeżeli zaś chodzi o to uhonorowanie, to masz mnie, tego, co przed chwilą wyszedł i jest jeszcze Jeden, a Ten napewno zapisze ci to w Swojej księdze zasług.
Tymczasem Jakub Maleszko podążał w kierunku lasu do swojego nowego domu — zamyślony, rozdygotany. Nie sądził, że po tylu latach traktowania go jak przedmiotu, ustawicznego petenta, dzisiaj był dla kogoś człowiekiem i to dla urzędnika państwowego, chociaż cały czas mu się zdawało, że ten urzędnik nie jest takim zwykłym urzędnikiem i coś ukrywał przed nim. Ten sołtys pewnie tak jak on, też ma swoją wielką tajemnicę. Jednak Jakub nie chciał znać tej tajemnicy, tak samo jak nie zdradził swojej. Zresztą przed otrzymaniem pozwolenia na wyjazd do Polski, w miejscowym KGB nakazano mu milczenie o tym, co go tu spotkało, co widział i co słyszał. Ma to wszystko zapomnieć, a jak zacznie gadać to może wylądować w miejscu, którego nie będzie zbytnio lubił.
Tak to Jakub szedł i rozmyślał. Nagle coś mu strasznie zaburczało w żołądku, podniósł głowę i w oddali zobaczył strzałkę na słupku z napisem „Sklep”. To organizm domagał się swojego, przecież nic nie jadł od rana a było już południe. Kawałek chleba z salcesonem, który dostał wczoraj od człowieka, który go późnym wieczorem podwoził zjadł jeszcze wczoraj. Zatem Jakub dotarł do tej strzałki i jego oczom ukazał się ten sklep, wszedł do środka.
Był to sklep Gminnej Spółdzielni, w którym był chleb, cukier, łańcuchy dla bydła, proszki do prania, mydło, gwoździe, a na zapleczu nawet materiały budowlane. Można by powiedzieć, że było wszystko, chociaż niekiedy na to i owo czekało się po kilka dni a nawet tygodni. Na zewnątrz sklepu jak i wewnątrz stały grupki mężczyzn popijających piwo, bo akurat rzucili kilka skrzynek tego napoju. Za kontuarem poruszała się figlarnie bardzo gadatliwa młoda panienka ubrana w granatowy fartuch i co chwilę starała się wypędzić tych, co to szerzyli pijaństwo i zaczynali picie piwa już wewnątrz, przypominając im o zakazie spożywania piwa wewnątrz. Oni jednak zachowywali się tak jakby tego w ogóle nie słyszeli.
Jakub Maleszko stanął pokornie w kolejce za piwoszami i kiedy do niego doszło, sklepowa zapytała:
— Jedna czy dwie butelki, więcej nie dam, taki przydział…
— Nie chcę piwa, ja tylko do jedzenia by coś chciał, znaczy się chleba, może margaryna, herbaty, cukru…
— Co tak dziwnie gada? Rusek jaki czy co? Nie tutejszy?
— Nie, szanowna pani, ja Polak i od wczoraj już tutejszy.
— Czyli ten, co pod lasem zamieszkał? W tej pustej chałupie?
W tym momencie wszyscy zaczęli się przyglądać Jakubowi, bo dopiero jazgot sklepowej zwrócił na niego uwagę.
— Ta nikomu nie przepuści — zauważył jeden z pijących piwo.
— Hej, podobno tobie też nie przepuściła, jak powiadają — odpowiedział drugi.
— Spróbuj sam, to się dowiesz — odpowiedział pierwszy i cały sklep zanosił się od śmiechu. Sklepowa gdzieś zniknęła, bo nie było następnego klienta.
Jakub słyszał to wszystko wychodząc ze sklepu, ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia, bowiem wypełniały go jeszcze zupełnie inne wrażenia, te ze spotkania z sołtysem, ponadto głód narastał z taką prędkością, że coraz szybciej szedł w kierunku domu, swojego domu. Jakże inaczej wyglądała teraz ta stara chałupa. Znalazł swoje miejsce, może nie będzie się już musiał tułać po świecie uciekając przed złymi ludźmi. To, że niezbyt ogarnięci ludzie ruskiem go będą przezywać, to cóż, nie takie upokorzenia znosił. Ich bieda polega na tym, że historii swojego kraju nie znają, przez co może mniej kłopotów mają i nie wiedzą, jaką krzywdę wyrządzają sobie i bliźnim.
Jakub posilił się nieco i zabrał się do roboty. Przy okazji okazało się, że studnia ma wodę tylko wiadra do nabierania nie ma. Użył, więc znalezionego garnka i sznurka, który leżał pod dachem. Sprzątając środek zauważył dziurę w kominie. Dobrze, że wodę na herbatę gotował przed domem, bo byłby zadymił cały dom. Tym to sposobem kolejność napraw sama się narzucała.
Jeszcze tego dnia wieczorem pojawiła się jakaś starowina ze wsi i przyniosła osełkę masła, pół chleba, marmoladę i jeszcze kilka innych rzeczy, na odchodnym zapytała:
— A z ubrania coś by chciał?
— No mam to, co na sobie, jak pani widzi.
— E, to się zedrze przy tych robotach, to, w czym w niedzielę do kościoła pójdzie? Mam tam coś po moi, świętej pamięci starym, to jutro przyniese, bo widzę, że będzie pasowało, podobną figurę miał, i koszulę świętalną tysz przyniese.
Kiedy ta starowina już poszła, w Jakuba jakby coś nagle trafiło: — O jakim kościele ona mówiła? Przecież ja już o tym niemal zapomniałem, ostatni raz w kościele byłem na początku wojny, teraz tam wszystkie kościoły pozamykane były, zresztą cerkwie również, a tu im nie zamknęli? Jakub zaczął rozmyślać, przypominać sobie, bo oto nowa niespodzianka do niego trafiła w tej nowej Polsce. Tak, tak, w nowej, bo tej starej już raczej nie ma, jakiś smok ją pochłonął, na zawsze.
Na drugi dzień faktycznie, ta babcia przyniosła lekko przyniszczony garnitur, ale również koszulę i nawet krawat. Jakub przymierzył i pasowało jakby na niego szyte, nawet nogawki spodni były idealnie dopasowane. Jakub się pokazał, ale na boso, bo buty, które miał były okropnie zniszczone. Babcia popatrzyła i powiada:
— Coś mi się zdaje, że te buty, co na strychu zostały też by pasowały, to ja je, też przyniese. Jutro przyniese.
— Ale jak się odwdzięczę, nie mam, czym zapłacić…
— Niech się nie martwi, jak będę, co potrzebować to przyjdę po pomoc, to pomoże. Na razie to ja mam radość, że ciuchy starego jeszcze się na coś przydadzą — odpowiedziała babcia radując się bardziej niż obdarowany Jakub, bo ten pozostał w tym garniturze cały zakłopotany.
Kilka dni potem zjawił się gajowy. Pooglądał obejście i stwierdził, że tu nie tylko na opał potrzebne drewno, ale przydałyby się słupki do ogrodzenia. Poszli, więc z Jakubem do lasu i obeszli teren w odległości stu metrów od domu, bo przecież dom był pod samym lasem, a ponadto wiadomo było, że Jakub będzie wycinał i po kawałku znosił ręcznie pod dom, bo konia nie posiadał ani wozu i posiadać nie zamierzał. Postanowił, że jak się dorobi to, co najwyżej kupi sobie rower do dalszych wyjazdów.
Gajowy pozaznaczał, co można wyciąć i nawet zaprosił do siebie po siekierę i piłę ręczną, bo w starym domu nic nie było. Powiedział, że, po co Jakub będzie kupował w sklepie jak u niego leży kilka siekier i pił przeznaczonych, co prawda do złomowania, ale jeszcze nadających się do użytku. W końcu nawet strug ręczny się znalazł. Tak uzbrojony w narzędzia Jakub udał się do lasu i przez kilka dni znosił to, co wyciął. Głównie było to drzewo opałowe, ale znalazły się również kawałki pełnowartościowe, nadające się — po obróbce — na słupki do ogrodzenia i nie tylko.
Któregoś dnia strugając przed domem kołki do ogrodzenia zauważył, że ktoś się do niego zbliża od strony wsi. Był to mężczyzna, być może nawet rówieśnik Jakuba. Podszedł do płotu i powiedział:
— Dzień dobry! Może by pomóc, w czym?
Jakub podszedł do płotu, chociaż można było wejść, bo przecież furtki jeszcze nie było, podał rękę i powiada:
— Dzień dobry panu, zapraszam pana na ławeczkę, bo myślę, że pewnie sąsiad?
— Tak, sąsiad, jeden dom dalej, ale jaki ja tam pan, Karol jestem, Karol Wrona.
— A ja jestem Jakub Maleszko, czyli Kuba, jak wolisz. Pomoc by się zdała, to prawda, ale czym ja zapłacę? Nie mam, czym, na razie żyję dzięki pomocy okolicznych ludzi.
— Ależ ja nie szukam zarobku, przyjdą wykopki ziemniaków to pomożesz zbierać, to jeszcze parę wiader ziemniaków dostaniesz. Natomiast przychodzę głównie po to, aby cię ostrzec abyś nie rozpalał w piecu kuchennym, bo kiedyś wszedłem do tego domu i zauważyłem dziurę w kominie. Gdybyś tak zapalił to mógłby cały dom z dymem pójść. Tam za domem leżą jakieś cegły, więc pomogę ci ten komin naprawić, jak zechcesz. Znam się na murowaniu i na budowie kominów.
Paweł aż podskoczył z radości, bo wiedział o tej dziurze w kominie, sam ją kiedyś odkrył i martwił się od paru dni, kto mu to naprawi, bo na tej robocie raczej się nie znał.
— Wiesz? Chyba Opatrzność nade mną czuwa, bo mi zsyła ciebie. Ja kilka dni temu trafiłem na tę dziurę i nie rozpalam ognia pod kuchnią tylko gotuję na ognisku przed domem, jak widzisz. Zatem z wdzięcznością przyjmuję twoją propozycję. Przychodź w każdej wolnej chwili a ja ci to solennie odpracuję.
Przez dłuższy czas rozmawiali o zupełnie przypadkowych sprawach, mówiąc inaczej gawędzili, jedynie tematu pogody nie poruszali. Po pewnym czasie jednak Karol Wrona zaczął nowy temat, który w zasadzie wisiał w powietrzu i Jakub czekał na to, kiedy ten temat padnie. Napięcie rozładował Karol:
— Widzisz, sołtys to mój kolega i to on mi powiedział, że mamy pod lasem Kresowiaka. Moja oferta pomocy jest jak najbardziej szczera, ale przyszedłem również sprawdzić czy faktycznie mamy Kresowiaka i to prawda, pamiętam ten akcent. Bo widzisz, miałem kiedyś rodzinę na Wołyniu — wuj, brat mojego ojca, który już nie żyje. Przyjeżdżali do nas niekiedy. Wtedy cały dom był wesoły, tego się nie zapomina, chociaż byłem małym szkrabem. Po wojnie słuch po nich zaginął, listy wracały z dopiskiem „adresat nieznany”.
— A gdzie oni mieszkali przed wojną?
— Ja już z trudem pamiętam, bo koperty z listami poginęły, ale była to jakaś Huta, jakby Pienna, czy coś podobnego…
— Pieniacka — rzucił nagle Jakub.
— Znasz? Jesteś z tych stron?
— Znam, ale ja nie jestem z tych stron i nic ci nie mogę powiedzieć, przykro mi.
— No, ale na pewno wiesz, co tam się działo, to przynajmniej to opowiedz.
— Karol posłuchaj mnie teraz uważnie i nie zadawaj dalszych pytań, bardzo cię proszę. Ty mnie nie znasz, ja cię nie znam, chociaż w twoje szczere propozycje pomocy nie wątpię i chętnie z nich skorzystam. Może nadejdą jeszcze takie czasy, że ci opowiem to i owo, ale dzisiaj ja mam zabronione nawet myśleć o tym, mam to wymazać z pamięci w imię tak zwanych dobrych stosunków sąsiedzkich a wielki brat czuwa nad tym. Ja to przyrzekłem i to na piśmie przed instytucją, która nazywa się KGB i nie chciałbym deportacji spowrotem na wschód. Czy ty mnie rozumiesz?
Oczy Karola tak się rozszerzyły, iż wydawało się, że wyskoczą mu z orbit. Wręcz jęknął:
— Mój Boże, co oni z wami zrobili. Przyrzekam ci Jakubie, że nie będę więcej pytał, chyba, że sam uznasz porę opowiedzenia o tym, za właściwą. U nas na razie, rok temu nastąpiła odwilż, trochę poluzowano, więc może niedługo pogadamy otwartym językiem.
— Karol, to tylko iluzja, niedźwiedź na chwilę tylko opuścił przednie łapy, przysiadł i zaniechał ataku. Ja ci to mówię, zapamiętaj to sobie. Zaręczam ci, że ty nic o tym niedźwiedziu nie wiesz, nie masz pojęcia, na co go stać. I ani słowa więcej.
Jakub w porę ugryzł się w język, bo już zaczynał się rozkręcać, emocje zaczęły w nim buzować, ale w porę je opanował, jak ogiera stojącego już na tylnych nogach, gotowego do walki o uwolnienie się od lassa zapętlonego na jego szyi.
Mijały tygodnie a życie Jakubowi Maleszce płynęło coraz milej, wręcz zaprzyjaźnił się z wieloma mieszkańcami wsi, a już napewno wszyscy go znali. Tu i ówdzie jeszcze niektórzy nazywali go ruskiem, ale on sobie nic z tego nie robił. Pokrzykiwały tak za nim niektóre dzieci, które na pewno słyszały rozmowy w domu między rodzicami. Skupiony był cały czas na remoncie chałupy, bo wiosna się skończyła, nastało już lato a potem kilka miesięcy i zima, musiał zdążyć z pracami, a tu tyle jeszcze do zrobienia zostało. Płot też czekał, ale przede wszystkim należało budynek uszczelnić i ocieplić. Okno od kuchenki trzeba by wymienić zupełnie na nowe, bo pozostawione otwarte całkiem się spaczyło. Nawet gdyby chciał kupić nowe to takiego nie dobierze, bo pewnie takich nie robią. W końcu musi pójść do tego stolarza, bo sam sobie nie poradzi. Kiedy tak stał i oglądał to okienko od zewnątrz nagle usłyszał z oddali:
— Dzień dobry panie Maleszko, mogę wejść?
Jakub popatrzył w stronę furtki, której jeszcze nie było i zobaczył człowieka w mundurze, ale nie wojskowym i zdębiał, nawet nie mógł kroku zrobić, tysiące myśli i obrazów przebiegło mu przez głowę tak bardzo znanych, tylko, czemu ten pyta czy może wejść! Tamci nie pytali tylko wpadali. I tak Jakub stał i stał i w głowie mu wirowało. Tamten widząc, że gospodarz stoi jak zamurowany, oparł rower o płot, podszedł bliżej, przyłożył dwa palce do daszka czapki i powiada:
— Sierżant Kowalczyk, tutejszy posterunkowy do pana, panie Maleszko! Co tak się gapi na te mojo czapkę? Zdurniał czy co? Nie ma ona tego czerwonego otoku i obwódki czerwonej na górze, no patrzaj ty!
W tym momencie Kuba poczuł jak zimne plecy robią się nagle ciepłe, bo po tych ostatnich zdaniach od razu rozpoznał, że to swój. W końcu już wyluzowany odpowiedział:
— Dzień dobry panie sierżancie Kowalczuk, jestem Jakub Maleszko i mieszkam tu od paru miesięcy za zgodą sołtysa i Gminy.
— Po pierwsze, nie Kowalczuk tylko Kowalczyk, a po drugie, co mnie bałaka o tym, o co ja nie pytam. Ja wiem o panu wszystko, wszystko to, co pan władzy sam o sobie opowiedział, o resztę nie pytam, chyba, że będę musiał, o ile taka okoliczność zajdzie, ale na razie nie zachodzi, rozumie? Tymczasem witam u nas!
W tym momencie sierżant podał rękę Jakubowi na przywitanie, co już zupełnie go rozbroiło.
Jakuba strach opuścił już całkowicie, wyluzował się i ośmielony postanowił zadać jeszcze jedno pytanie.
— Faktycznie, obywatel niepytany nie gada i przepraszam za tego Kowalczuka. Pan wybaczy, ale to mnie ośmieliło żeby zapytać, czy pan jest stamtąd? Ten akcent i to zachowanie wesołe… Natomiast przestraszyłem się okropnie, to prawda.
— Czy ja stąd czy nie stąd, czy to ważne? Ja zawsze był Polak i takim zostanę. Skoro jednak taki ciekaw, to powiem ja mu. Przed wojną byłem policjantem w pewnej wsi pod Lwowem, ale żona zmarła, dzieci się rozjechały po świecie i został ja sam. Ponieważ widziałem, na co się zanosi, spakowałem się i pojechałem do brata, tutaj, dwie wsie dalej. Wojowałem pod cesarzem Franciszkiem Józefem, ale potem dali mi już spokój. Dopiero teraz nowa władza przyszła do mnie i zaproponowała mi powrót do mojego przedwojennego zawodu. Bardzo nie chciałem, ale brat mnie nakłonił. Powiedział tak: Heniu, ja wiem, że to nie twoja bajka, ale weź ty tę robotę, bo zawsze może ją wziąć jakiś łajdak i tylko ludzie ucierpią. Więc ja im odpowiedział: dobrze, mogę wam popilnować terenu, pijaczków pogonić potrafię i złodzieja wywąchać też jeszcze umiem.
Jakub Maleszko zaczął się serdecznie śmiać, co w obecności milicjanta było wręcz niewiarygodne. Sam się na tym złapał, przecież dotąd zawsze przed takim człowiekiem stał wyprostowany z głową pokornie opuszczoną ku dołowi. Porozmawiali jeszcze trochę i milicjant na odchodnym jeszcze raz zwrócił się do Maleszki słowami, które znowu wywołały w nim lekki niepokój.
— Na mnie już czas, niech pamięta, że jakby, co to szukać mnie przez sołtysa, bo on ma telefon i ja mam telefon. Ponieważ nie widzę tu w obejściu żadnego mojego kolegi, to następnym razem go tu przywiozę, też będzie pilnował, niech mu lokum szykuji.
Na te słowa Jakub znowu otworzył szeroko oczy, a z nich na chwilę znowu wyzionął strach.
— No, co tak oczy znowu wybałuszył? Pieska przywiozę, bo w mojej wsi są takie do rozdania. Oj zapomniał ty już humoru kresowego, zapomniał. Wiem, nie tylko to wam tam wybili z głowy.
Faktycznie, po tygodniu sierżant przywiózł pieska, a Jakub miał już przygotowaną budę. Piesek był śliczny w łaty biało czarne i nie było drugiego takiego we wsi. Na odchodnym, już z roweru sierżant Kowalczyk zawołał:
— Tylko imię niech mu jakieś nada i to porządne, bo z dobrego rodu pochodzi!
— To Baron mu będzie! — Odkrzyknął Jakub.
— Może być! — Odpowiedział sierżant i zaśmiał się swoim tubalnym głosem wzbudzając zainteresowanie wielu najbliższych sąsiadów. W końcu milicjant we wsi to było jakieś wydarzenie, a jeszcze śmiejący się milicjant na rowerze musiał powodować zainteresowanie nie mówiąc o zdziwieniu. Co prawda sierżanta Kowalczyka wszyscy we wsi znali od dawien dawna i wiedzieli, że to człowiek wesoły i bez powodu nie zachowuje się wysoce służbowo, ale dzisiaj to było, co najmniej dziwne zachowanie, raczej niespotykane bo psa przywiózł. Sierżant Kowalczyk jednak nic sobie z tego nie robił.
Baron na razie przebywał w domu i to zawsze w pobliżu Jakuba, chociaż budę z miską posiadał. Narazie budę opanował jakiś kot przybłęda z racji tej, że pies nie dojadał wszystkiego i kot wylizywał miskę tak, że nie trzeba było jej myć. Z czasem kot na tyle opanował psią budę, że Baron bał się tam podchodzić, bo kot przybłęda syczał i jeżył się na jego widok, po prostu informował, że on tu jest panem i nawet barona nie wpuści.
Któregoś dnia Jakub Maleszko siedział przed domem i strugał różne kawałki drewna i różne patyki do przyszłego płotu, obmyślił sobie, że będzie to płot inny niż wszystkie we wsi, taki trochę artystyczny, bo przecież kiedyś miał być rzeźbiarzem, przecież ojciec mu ten zawód wybrał i kształcił go w tym kierunku, co on sam bardzo polubił, ale wojna, potem te straszne czasy… Wszystko legło w gruzach.
Mały Baron biegał wokół niego, gonił za ptakami, muchami, był wszędzie, ale nie koło budy, bo tam znowu ten obcy kot siedział i przyglądał się psu jak ten figluje. Jakub zastanawiał się jakby ich tu zaprzyjaźnić, żeby byli kolegami, chociaż wszyscy mówią, że pies z kotem nigdy nie będą przyjaciółmi. Patrzyli na siebie, ale z oddali, przy czym kot już swojej siły i wrogości nie okazywał, pewnie już przywykł do widoku małego Barona. Jakub podszedł do budy, wziął miskę i ruszył w kierunku kuchni. Kot ruszył za nim, ale w środku podwórza zrezygnował, za to piesek podleciał do Jakuba i zaczął skamlać patrząc do góry na miskę. Jakub nalał trochę zupy z obiadu i wyszedł na podwórze, szedł w stronę budy i kot już zaczął merdać ogonem. Nagle na środku podwórza postawił miskę na ziemi. Pies zaczął jeść, ale kot nie podszedł, mimo że Jakub go przywoływał. Wtedy przesunął nieco miskę w kierunku budy, wtedy kot zrobił kilka kroków, ale nie podszedł do miski. Dopiero, kiedy pies zrezygnował, kot podszedł i wylizał resztę.
— Chyba znalazłem drogę do pojednania — pomyślał wesoło Jakub. U zwierząt pełna micha jest instrumentem pojednania, a u ludzi? Tyle, że zwierzęta nie robią sobie tak perfidnych krzywd jak ludzie — dalej myślał. W tym momencie ruszyła lawina wspomnień. Nagle zobaczył rozkrzyżowanego ojca na ziemi przed domem ze strugą krwi płynącej od niego. Na nim leżała Marysia, już nie było jej słychać, skonała. Wokół banda wyrostków z wymachującymi narzędziami mordu i ten nieznajomy wysoki mężczyzna w butach oficerskich, jakby polskich i strasznie wykrzywioną twarz jego starszego przyjaciela, brata Igora — to był Oleksiy. Takiego wyrazu twarzy u niego nigdy nie widział gdy ten krzyczał jak opętany: „Rezać Lachy”. Zresztą, oni wszyscy tak krzyczeli. Nagle Jakub otrząsnął się i obraz zniknął. Myślał dalej:
— Oni tu nic nie wiedzą, chociaż jednak coś wiedzieli, coś przypuszczają, przecież tylu nas stamtąd przyszło. Nie wiedzą też, co NKWD robiło we Lwowie, Drohobyczu i w wielu innych miastach. Zakazali nam mówić pod groźbą, ale kiedyś przyjdzie czas, że ludzie dowiedzą się o zbrodniach Ruskich i Ukraińców. Powiada się tu coś o tym 1956 roku, należałoby się od kogoś dowiedzieć, co to było wtedy, tylko, od kogo? Przecież w gazetach nic na ten temat nie ma. Jak tu się poruszać, aby sobie biedy nie narobić, chociaż w tej wsi mam wręcz sielskie warunki, nawet kota z psem pogodziłem. Myślę, że temu milicjantowi, kiedyś policjantowi granatowemu można ufać, chociaż kto wie? Może mnie po prostu urabia? Chociaż to niemożliwe, on jest nasz. Karol Wrona szczery do bólu i wrogo nastawiony do czerwonych aż do bólu, on nie zgubi, ale jego gadulstwo może zgubić jego i tych, co z nim przystają. A sołtys? Na pewno szczery, ale słusznie milczący, myślę, że czegoś się obawia, dało się to wyczuć w czasie rozmowy. Jest Stach pijaczek, przed którym już mnie przestrzegali, bo nieraz w sklepie próbował zgadać się, ale spotkał się z odporem. Kiedyś było u niego takich dwóch i w tym dniu był trzeźwy jak niemowlę. Po ich wyjeździe pił kilka dni, ale nie ze smutku, nawet stawiał. Ludzie powiadają, że donosi ubekom, dlatego każdy go omija. On się bardzo boi jedynie sołtysa, bo nie może rozgryźć, kim ten sołtys jest, bo ustawicznie straszy go właśnie ubekami. Wmawia mu, że kiedy jest pijany to opowiada straszne rzeczy na władzę i za to UB wyśle go na Sybir, niech tylko się dowiedzą. To jest problem Stacha, bo on niczego nie pamięta, co mówił. Z tego powodu on ciągle zachowuje się jak pijany, chociaż jeszcze nic nie wypił. Takie to myśli snuły się po głowie Jakuba podczas strugania tych patyków na ogrodzenie. Nie pierwszy to raz i pewnie nie ostatni.
Nagle podniósł głowę do góry i zobaczył jakiegoś chłopca, który mu się przyglądał z drogi, pewnie już tu dawno stoi i jakiś patyk trzyma. Zawołał, więc do niego:
— Podejdź że bliżej, nie bój się, ten malutki piesek nic ci nie zrobi!
Chłopiec podszedł nieśmiało cały czas trzymając jakiś patyczek niezdarnie oskórowany.
— A ja cię skądś znam, gdzieś cię już widziałem, prawda? A co tam w ręce trzymasz?
— Tak, ja jestem Wojtek od sołtysa i byłem tu kiedyś po pana, aby zaprowadzić do taty. A to w ręce to jest fujarka, którą sobie sam zrobiłem.
— No tak, przypominam sobie teraz — uśmiechnął się Jakub — a umiesz to grać na tej fujarce? Może przyszedłeś mi zagrać Wojtku, albo czy masz do mnie inną sprawę?
— Bo ja tak nieraz patrzę z drogi, jak pan coś ciągle struga, to sobie pomyślałem, że pokażę, co ja wystrugałem i może mi pan coś poradzi. Grać za bardzo nie umiem, ale to i owo potrafię, ale na tej mniejszej fujarce, bo ta jakoś fałszuje, nawet mama mi to mówi.
— Widzisz Wojtuś, ja muzykantem też nie jestem, umiem tylko trochę rzeźbić, ale pokaż na chwilkę tę fujarkę, może znajdzie się powód twojego kłopotu.
Jakub wziął fujarkę, obejrzał dookoła, pokiwał głową, chyba nieco podziwy tym sposobem wyraził, bo jak na małego chłopca, to struganie wydawało się dość gustowne. Zagrał raz, potem drugi raz i popatrzył na Wojtka.
— Słyszałeś Wojtuś?
— No tak, ale ja nie znam tej piosenki…
— Wojtuś to była gama, a twój problem to ten otworek tutaj, który powinien być przesunięty gdzieś w to miejsce i twój problem zniknie. Stary otworek zatkaj koreczkiem a tu zrób nowy otworek i fujarka będzie grała dobrze. Jak kiedyś będziesz miał w szkole fizykę i będą was uczyć o rozchodzeniu się fal w powietrzu, wtedy sam zrozumiesz wszystko.
Wojtkowi aż twarz zajaśniała i słuchał jak urzeczony tego, co mu Jakub mówił. Gdy skończył, Wojtek powiedział:
— To ja nową fujarkę zrobię, a tą potem poprawię. A mogę sobie pooglądać to, co pan teraz struga? Ja próbowałem też rzeźbić, kiedyś panu pokażę
— A oglądaj, oglądaj, jeśli cię to interesuje. Skoro zaś jeszcze rzeźbisz, to teraz ja jestem ciekaw, przynieś, pokaż…
Wojtek oglądał, dopytywał o to i owo, że aż Jakub był zdziwiony, bardzo mile zdziwiony, bo nagle zapachniało talentem. Ten chłopiec miał talent i to bardzo widoczny. Należało się tylko nim zaopiekować, aby nie zgasł. Czekał jeszcze na dodatkowe potwierdzenie, czyli na te rzeźby, które Wojtek zapowiadał.
Wojtek jeszcze jakiś czas oglądał Jakubowe drobiazgi, potem schował fujarkę, podziękował i na koniec zapytał:
— To ja znowu pana kiedyś odwiedzę, mogę przyjść?
— Przychodź Wojtuś, przychodź, będzie mi raźniej i o tych twoich rzeźbach nie zapomnij, bardzo chętnie je zobaczę.
— Nie zapomnę — odpowiedział na odchodnym Wojtek i pobiegł w kierunku domu, niemal rozanielony.
— No tak, chłopak ma niewątpliwy talent, a przy tym jest niezwykle uparty. Założę się, że za niedługo będzie czytał podręcznik z fizyki, aby zrozumieć te fale — tak sobie zaczął rozmyślać Jakub Maleszko. Przypomniał sobie jak to było z nim zanim trafił do swojej szkoły, gdzie go uczyli rzeźbić, jak chodził po lesie i wybierał różne gałęzie o specjalnych kształtach. Ojciec kupił mu specjalny zestaw dłutek i rzeźbił i rzeźbił. Cały dom obstawiony był Chrystusami frasobliwymi i innymi rzeźbami. Czy coś z tego jeszcze zostało? Odwiedził dom rodzinny po wojnie, ale tam już byli inni mieszkańcy, równie mściwi jak ci, co zabili ojca i siostrę. Dopiero Igor, u którego mieszkał interweniował i oddali mu kilka dokumentów, których dotąd nie spalili. Resztę życia spędził w rodzinie Igora, ale w miejscowości oddalonej od ich dawnych domów. Nawet grobów ojca i Marysi nie odnalazł, pewnie gdzieś we wspólnej mogile spoczywają. Nie wie czy w ogóle jakiś pogrzeb mieli, bo od tego sądnego dnia ukrywał go Igor i jego matka.
Znowu naszły go te straszne wspomnienia, przytulił do siebie pieska i dał upust łzom. Nikt przecież nie widzi. Czy to kiedyś minie? To pytanie często nawiedzało Jakuba, ale natychmiast pojawiała się odpowiedź: Nigdy! Zresztą czy sam chciał żeby minęło, czy nawet przycichło? Na pewno nie, bo to tak jakby został już zupełnie sam, a tak to przynajmniej we wspomnieniach żyli wszyscy we trójkę.
W końcu Jakub się otrząsnął i pomyślał, że trzeba będzie sołtysowi powiedzieć, jaki talent mu się urodził, a może pozwolą mu, aby stał się jego mentorem? Jakub przypomniał sobie tę wielką pasję i miłość do drewna, jaka go kiedyś opanowała. W tym chłopcu to dostrzegł, niczym w lustrze.