Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • bestseller
  • promocja
  • Empik Go W empik go

James - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 kwietnia 2025
2634 pkt
punktów Virtualo

James - ebook

Odważna i brawurowo przełożona przez Kaję Gucio reinterpretacja Przygód Hucka Finna Marka Twaina: zniewolony Jim odzyskuje głos i przeciwstawia się konwenansom, które zepchnęły go na margines.
Missisipi w przededniu wojny secesyjnej. Niewolnik Jim dowiaduje się, że ma zostać sprzedany człowiekowi z Nowego Orleanu, co oznacza dla niego rozłąkę z żoną i córką. Postanawia uciec i ukrywać się na pobliskiej Wyspie Jacksona, dopóki nie opracuje planu. Tymczasem Huck Finn finguje własną śmierć, aby uwolnić się od brutalnego ojca.
Zmuszeni do ucieczki, James i Huck razem wyruszają w odyseję, która zmieni ich obu. Żeglują po zdradliwych wodach Missisipi w stronę nieuchwytnej obietnicy wolnych stanów, a każdy zakręt rzeki niesie perspektywę zarówno zbawienia, jak i upadku. James musi utrzymać siebie i Hucka przy życiu, a także znaleźć sposób, by uwolnić swoją rodzinę i odzyskać godność.
Napisana z perspektywy tytułowego bohatera wciągająca i szalenie zabawna powieść jest jednocześnie głęboką refleksją o tożsamości, przynależności i poświęceniach, do których jesteśmy zdolni, aby chronić tych, których kochamy.
Książka Everetta została uhonorowana National Book Award for Fiction oraz Kirkus Prize. Znalazła się także na krótkiej liście Nagrody Bookera i w finale Orwell Prize for Fiction. Bestseller „New York Timesa” i „Sunday Timesa”.
Trzymająca w napięciu, ekscentryczna, filozoficzna powieść łotrzykowska. Wciągająca, bolesna, zabawna, przerażająca. To rozrywka na wielu poziomach, wyśmienita do samego końca.
„The Guardian”
Inaczej niż u Twaina, Jim wyłania się z tej powieści jako człowiek godny, kierujący się altruizmem i inteligentny. Jego długo uciszany głos rozbrzmiewa w pełnej krasie. James niewątpliwie stanie się współczesnym klasykiem.
„Esquire”
Skłaniający do myślenia powrót do historii Huckleberry’ego Finna. James jest rodzajem komentarza lub midraszu, poszerzającym nasze zrozumienie klasyka poprzez wydobycie tragedii ukrytej za komiczną fasadą.
„The Wall Street Journal”
Everett podpala kanon, na którym się opiera.
„Elle”
Percival Everett jest współczesnym Wielkim Amerykańskim Powieściopisarzem. Jego James to arcydzieło, które pomoże zredefiniować jeden z klasyków literatury amerykańskiej. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby w szkołach omawiano Przygody Hucka Finna bez omawiania również Jamesa.
„The Chicago Tribune”
Nazywanie Jamesa retellingiem jest niesprawiedliwością. Everett bierze klasykę Marka Twaina pod lupę – a to, co się wyłania, to już nie książka dla dzieci, ale przesiąknięta krwią powieść historyczna, pozbawiona wszelkich ozdób.
„The Atlantic”
Wykorzystując niuanse i wrażliwość, aby podkreślić człowieczeństwo Jima, Everett odciska swoje piętno na literackim krajobrazie, rozmontowując stereotyp zniewolonego człowieka przedstawiony w dziele Twaina. Nie tylko nadał znaczenie zmarginalizowanemu dotychczas głosowi, ale też po raz kolejny stworzył przełomowe dzieło.
„The Atlanta Journal-Constitution”
Jedna z najszlachetniejszych postaci w literaturze amerykańskiej otrzymuje powieść godną siebie.
„Kirkus Reviews”
Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68265-91-0
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

TE MAŁE GNOJKI cho­wały się w wy­so­kiej tra­wie. Do pełni jesz­cze tro­chę bra­ko­wało, ale księ­życ świe­cił ja­sno, a oni mieli go za ple­cami, więc wi­dzia­łem ich jak na dłoni, choć dawno za­padł wie­czór. Na czar­nym tle bły­skały świe­tliki. Cze­ka­łem pod ku­chen­nymi drzwiami panny Wat­son i stopą ko­ły­sa­łem ob­lu­zo­wany sto­pień, wie­dząc, że ju­tro ona każe mi go na­pra­wić. Cze­ka­łem, aż poda mi bla­chę chleba ku­ku­ry­dzia­nego, który upie­kła we­dług prze­pisu mo­jej Sa­die. Ży­cie nie­wol­nika upływa głów­nie na cze­ka­niu, cze­ka­niu i jesz­cze raz cze­ka­niu. Cze­ka­niu na po­le­ce­nia. Cze­ka­niu na je­dze­nie. Cze­ka­niu na kres dnia. Cze­ka­niu na spra­wie­dliwą i za­słu­żoną chrze­ści­jań­ską na­grodę u kresu tego wszyst­kiego.

Ci biali chłopcy, Huck i Tom, uważ­nie mi się przy­glą­dali. Cią­gle ba­wili się w ja­kieś pod­chody, a ja by­wa­łem w tych grach albo zło­czyńcą, albo ofiarą, ale za­wsze ich za­bawką. Te­raz har­co­wali tam wśród ko­ma­rów i in­nego ro­bac­twa, ale do mnie nie zbli­żyli się ani na krok. Warto da­wać bia­łym to, czego chcą, więc wy­sze­dłem na po­dwórko i za­wo­ła­łem w noc:

– A kto sie tak po ćmoku tłu­cze?

Chłopcy po­ru­szyli się nie­zdar­nie, za­chi­cho­tali. Nie zdo­ła­liby pod­kraść się do głu­chego ślepca w trak­cie wy­stępu ka­peli. Wo­lał­bym już ra­czej mar­no­wać czas na li­cze­nie świe­tli­ków niż na za­wra­ca­nie so­bie nimi głowy.

– We­zne chyba i siende se na ganku, coby ba­cze­nie mieć na te ha­łasy. Może to jaki stary dia­boł czy in­sza wiedźma. Le­pij mi tu zo­stać. – Usia­dłem na naj­wyż­szym stop­niu i opar­łem się ple­cami o słup. By­łem zmę­czony, więc za­mkną­łem oczy.

Chłopcy szep­tali coś żywo do sie­bie, a ja ich sły­sza­łem wy­raź­nie jak ko­ścielne dzwony.

– Śpi już? – za­py­tał Huck.

– Chyba. Po­dobno czar­nu­chy za­sy­piają o tak – od­parł Tom i pstryk­nął pal­cami.

– Ciii – uci­szył go Huck.

– Ja bym go przy­wią­zał – ode­zwał się Tom. – Do tego słupa na ganku, co go ma za ple­cami.

– Nie – od­parł Huck. – A jak się ock­nie i na­robi ra­banu? Za­raz się wyda, że wy­sze­dłem, za­miast w łóżku grzecz­nie le­żeć.

– Do­bra, ale wiesz co? Po­trzeba mi paru świec. Za­kradnę się do kuchni panny Wat­son i we­zmę tro­chę.

– A jak obu­dzisz Jima?

– Ni­kogo nie obu­dzę. Czar­nu­cha to na­wet i grzmot nie zbu­dzi. Nic nie wiesz? Ani grzmot, ani bły­ska­wica, ani ryk lwa. Sły­sza­łem o ta­kim, co prze­spał trzę­sie­nie ziemi.

– Cie­kawe, co to za uczu­cie, jak się zie­mia trzę­sie – za­sta­na­wiał się Huck.

– Coś jak wtedy, gdy tatko cię bu­dzi w środku nocy.

Chłopcy skra­dali się na czwo­ra­kach, nie­po­rad­nie i dość ha­ła­śli­wie, po skrzy­pią­cych de­skach ganku, a po­tem przez dwu­skrzy­dłowe drzwi we­szli do kuchni panny Wat­son. Sły­sza­łem, jak grze­bią w szaf­kach i szu­fla­dach. Mia­łem za­mknięte oczy i nie zwa­ża­łem na ko­mara, który wy­lą­do­wał mi na ręce.

– O, mam – oznaj­mił Tom. – Tylko trzy biorę.

– Nie mo­żesz świ­snąć sta­ruszce świe­czek – stwier­dził Huck. – To kra­dzież. A co, jak po­my­ślą, że to Jim?

– No to zo­sta­wię jej pięć cen­tów. Star­czy w zu­peł­no­ści. Nie­wol­nika nikt nie bę­dzie po­dej­rze­wał. Niby skąd nie­wol­nik by wziął pięć cen­tów? Do­bra, czas stąd pry­skać, bo jesz­cze ona tu przyj­dzie.

Chłopcy wy­szli na ga­nek. Nie przy­pusz­czam, by zda­wali so­bie sprawę z tego, ile ha­łasu na­ro­bili.

– Trzeba było coś jej na­pi­sać – stwier­dził Huck.

– Nie trzeba – od­parł Tom. – Pięć cen­tów wy­star­czy.

Czu­łem na so­bie wzrok chłop­ców. Nie ru­sza­łem się.

– Co ty wy­pra­wiasz? – za­py­tał Huck.

– Zro­bię Ji­mowi psi­kusa.

– Obu­dzisz go, i tyle.

– Ci­cho bądź.

Tom sta­nął za mną i zła­pał za rondo mo­jego ka­pe­lu­sza.

– Tom – jęk­nął Huck.

– Ciii... – Tom zdjął mi ka­pe­lusz z głowy. – Po­wie­szę to na gwoź­dziu.

– A niby po co? – za­py­tał Huck.

– Jak się Jim obu­dzi, po­my­śli, że to sprawka wiedźmy. Szkoda tylko, że nas przy tym nie bę­dzie.

– Do­bra, już wisi na tym gwoź­dziu, a te­raz spa­dajmy – po­na­glił go Huck.

Z wnę­trza domu do­bie­gły ja­kieś szmery i chłopcy ru­szyli bie­giem, ga­lo­pem skrę­cili za róg, aż pod­niósł się kurz. Sły­sza­łem, jak ich kroki cichną w od­dali.

Ktoś był te­raz w kuchni, przy drzwiach.

– Jim?

Panna Wat­son.

– Tak, psze pani?

– Spa­łeś?

– Nie, psze pani. Uro­bił żem sie mocno, ale śpik mnie nie zmo­rzył.

– By­łeś w mo­jej kuchni?

– Nie, psze pani.

– A czy ktoś był w mo­jej kuchni?

– Nic żem nie wi­dzioł, psze pani. – To aku­rat była szczera prawda, bo przez cały czas mia­łem za­mknięte oczy. – Ni­ko­guchno w pa­ni­nej kuchni ja żem nie wi­dzioł.

– No do­brze, masz ten chleb ku­ku­ry­dziany. Mo­żesz po­wie­dzieć Sa­die, że jej prze­pis mi się spodo­bał. Wpro­wa­dzi­łam kilka zmian. Wiesz, żeby go tro­chę uszla­chet­nić.

– Tak, psze pani, po­wim jej.

– Nie wi­dzia­łeś Hucka? – za­py­tała.

– Wi­dział żem, ino chwile na­zad.

– Jak dawno?

– Chwile.

– Jim, za­dam ci te­raz py­ta­nie. Czy by­łeś w ga­bi­ne­cie bi­blio­tecz­nym sę­dziego That­chera?

– Gdzie?

– W jego bi­blio­tece.

– Pani sie roz­cho­dzi o te izbe z ksionsz­kami?

– Tak.

– Nie, psze pani. Ksionszki żem wi­dzioł, ale do izby za nic bym nie wszed. A czemu sie pani pyta?

– Sę­dzia mówi, że ja­kiejś książki nie ma na półce.

Ro­ze­śmia­łem się.

– A na co mnie niby ksionszka?

Ona też się za­śmiała.

CHLEB KU­KU­RY­DZIANY BYŁ OWI­NIĘTY w cie­niutką ścierkę i mu­sia­łem cią­gle prze­kła­dać go z ręki do ręki, bo pa­rzył. Za­sta­na­wia­łem się, czy nie spró­bo­wać, bo by­łem głodny, ale chcia­łem, żeby pierw­sze kęsy przy­pa­dły Sa­die i Eli­za­beth. Gdy prze­kro­czy­łem próg, Liz­zie pod­bie­gła do mnie, wę­sząc jak ogar.

– Co tak pach­nie? – za­py­tała.

– Pew­nie ten chleb ku­ku­ry­dziany – od­par­łem. – Panna Wat­son upie­kła go we­dług spe­cjal­nego prze­pisu two­jej mamy, rze­czy­wi­ście pach­nie wy­śmie­ni­cie. Po­in­for­mo­wała mnie jed­nak, że wpro­wa­dziła kilka zmian.

Sa­die po­de­szła bli­żej i po­ca­ło­wała mnie w usta. Po­gła­dziła mnie po twa­rzy. Cała była miękka, miała mięk­kie wargi, ale dło­nie rów­nie szorst­kie jak moje od pracy w polu, choć wciąż de­li­katne.

– Ju­tro od­niosę jej tę ser­wetkę. Biali za­wsze pa­mię­tają ta­kie rze­czy. Przy­się­gam, że co­dzien­nie po­świę­cają sporo czasu na li­cze­nie ser­we­tek, ły­żek, fi­li­ża­nek i tym po­dob­nych.

– Szczera prawda. Pa­mię­tasz, jak za­po­mnia­łam od­sta­wić gra­bie do szopy?

Sa­die po­ło­żyła chleb ku­ku­ry­dziany na pniaku, który słu­żył nam za stół. Po­kro­iła go. Po­dała Liz­zie i mnie po kromce. Ugry­złem kęs, Liz­zie też. Po­pa­trzy­li­śmy na sie­bie.

– Ale prze­cież tak ład­nie pach­nie... – ode­zwało się dziecko.

Sa­die od­kro­iła ka­wa­łek i wło­żyła go do ust.

– Przy­się­gam, ta ko­bieta ma ta­lent do nie­go­to­wa­nia.

– Czy mu­szę to zjeść? – za­py­tała Liz­zie.

– Nie, nie mu­sisz – od­parła Sa­die.

– Ale co od­po­wiesz, kiedy cię o to za­pyta? – wtrą­ci­łem.

Liz­zie od­chrząk­nęła.

– Pa­nienko Wat­son, to naj­lep­szy chleb ku­ry­dziany, jaki żem w ży­ciu ja­dła.

– Spró­buj „co żem ja­dła” – za­su­ge­ro­wa­łem. – To po­prawna nie­po­prawna forma gra­ma­tyczna.

– To naj­lep­szy chleb ku­ry­dziany, co żem w ży­ciu ja­dła – po­wie­działa.

– Bar­dzo do­brze – po­chwa­li­łem.

W drzwiach na­szej chaty po­ja­wił się Al­bert.

– Ja­mes, wy­cho­dzisz?

– Za­raz przyjdę. Sa­die, nie masz nic prze­ciwko?

– Nie, idź – po­wie­działa.

WY­SZE­DŁEM NA ZE­WNĄTRZ i skie­ro­wa­łem się do du­żego ogni­ska, przy któ­rym sie­dzieli męż­czyźni. Przy­wi­tano mnie, a po­tem usia­dłem. Roz­ma­wia­li­śmy tro­chę o tym, co stało się z ucie­ki­nie­rem z in­nej farmy.

– Tak, mocno go po­tur­bo­wali – po­wie­dział Do­ris. Do­ris był męż­czy­zną, ale to nie miało zna­cze­nia dla znie­wo­li­cieli, gdy nada­wali mu imię.

– Wszy­scy pójdą do pie­kła – orzekł Stary Luke.

– Co ci się dzi­siaj stało? – za­py­tał mnie Do­ris.

– Nic.

– Coś mu­siało się stać – za­uwa­żył Al­bert.

Cze­kali, aż opo­wiem im ja­kąś hi­sto­rię. Naj­wy­raź­niej mia­łem do tego smy­kałkę.

– Nic, tyle tylko, że za­nio­sło mnie dzi­siaj do No­wego Or­le­anu. Poza tym nic się nie wy­da­rzyło.

– Co ta­kiego? – za­py­tał Al­bert.

– No tak. Wi­dzi­cie, około po­łu­dnia zda­wało mi się, że za­pa­dam w błogą drzemkę, a po­tem oka­zało się, że stoję na gwar­nej ulicy, a wo­kół mnie pełno po­wo­zów za­przę­żo­nych w muły.

– Zwa­rio­wa­łeś – rzu­cił ktoś ze zgro­ma­dzo­nych.

Ką­tem oka do­strze­głem, jak Al­bert daje mi sy­gnał na ostrze­że­nie, że w po­bliżu są biali. Po­tem usły­sza­łem nie­zgrabne ru­chy w krza­kach i już wie­dzia­łem, że to ci chłopcy.

– Naj­sam­pierw pa­trze, a tu mój ka­pe­lusz na gwoź­dziu wisi. „Ja żem go tam nie wsa­dził”, my­śle se. Jak on tam sie do­stał? I ju­żem po­znał, że to sprawka wiedźm. Żad­nej żem na oczy nie wi­dzioł, ale to une były, a ju­ści. A jedna wiedźma, ta, co mi ka­pe­lusz po­rwała, to wzieła i aż do No­re­lanu mnie wy­pra­wiła. Da­cie wiare?

Zmiana wy­mowy i słow­nic­twa zwró­ciła uwagę reszty słu­cha­czy na obec­ność bia­łych chłop­ców. Tak więc mój po­pis na ich uży­tek po­słu­żył mi za ramę dla opo­wie­ści. Moja hi­sto­ria stała się w mniej­szym stop­niu bajką, pod­czas gdy praw­dziwa gra za­mie­niła się w wi­do­wi­sko dla Hucka i Toma.

– Nie ga­dej – ode­zwał się Do­ris. – Z wiedź­mami nie warto za­dzie­rać.

– Co ra­cja, to ra­cja – do­dał inny męż­czy­zna.

Sły­sze­li­śmy chi­chot chłop­ców.

– No to je­stem w tym No­re­la­nie i wie­cie co? – cią­gną­łem. – Pod­cho­dzi do mnie zna­chor i się pyta: „A ty tu czego w tym mie­ście?”. Mó­wie mu, że po­jen­cia ni mom, jak żem tam tra­fił. I wi­cie, co un mi na to rzek­nie? Wi­cie?

– Co, Jim? – za­py­tał Al­bert.

– Un mi na to, że ja, Jim, to wolny człek. Że tera to już ni­komu za czar­nu­cha nie bede ro­bił.

– Bo­ziu, Bo­ziu, zli­tuj się nad nami – krzyk­nął Chudy, ko­wal.

– Dia­boł prawi da­lij, że moge se tam na ulicy ku­pić, czego du­sza za­pra­gnie. Że jak­bym kcioł, to i whi­sky moge do­stać. Co wy na to?

– Whi­sky to dia­bel­ski tru­nek – oznaj­mił Do­ris.

– Nie­ważne – od­par­łem. – Cał­kiem nie­ważne. Un mówi, że jak­bym kcioł, to moge się na­pić. Wszystko inne też moge. Ale to nie­ważne.

– A to czemu? – za­py­tał ja­kiś męż­czy­zna.

– Pierw, bo żem tam tra­fił przez tego dia­boła, un mie tam ścion­gnoł. To tak na niby ino było, we śnie. A po pra­wzie to i pi­nienzy żem nie mioł. Taka to pro­sta sprawa. Na to dia­boł jak nie pstryk­nie brud­nymi pa­lu­chami i szast-prast na­zad mie ode­słoł.

– Czemu to zro­bił? – za­py­tał Al­bert.

– Bo w No­re­la­nie nie wpa­ku­jesz sie w ta­ra­paty, jak pi­nien­dzy ni mosz, czy ci sie to śni, czy nie – od­par­łem.

Męż­czyźni się ro­ze­śmiali.

– Ali­ści, tak żem i jo sły­szoł – ode­zwał się je­den z nich.

– Cze­kajta – po­wie­dzia­łem. – Co­sik mi sie zdaje, jakby tam dia­boł w krzo­kach sie te­le­poł. Da mi który ża­giew, to po­pa­lim za­ro­śla. Wiedźma i dia­boł ognia się boi. W ogniu raz-dwa się topi jak ma­sło na pa­telni.

Wszy­scy się śmia­li­śmy, sły­sząc, jak biali chłopcy pę­dem rzu­cają się do ucieczki.

PO TYM, JAK ZE­SZŁEGO wie­czoru na­stą­pi­łem na skrzy­piące de­ski, wie­dzia­łem, że panna Wat­son każe mi je po­przy­bi­jać i na­pra­wić po­lu­zo­wany sto­pień. Za­cze­ka­łem do rana, żeby nie obu­dzić bia­łych. Po­tra­fili spać jak mało kto i wiecz­nie na­rze­kali, że bu­dzą się za wcze­śnie, choćby nie wiem jak było późno.

Huck wy­szedł z domu i ob­ser­wo­wał mnie przez kilka mi­nut. Krę­cił się wo­kół, jak to miał w zwy­czaju, gdy coś za­przą­tało mu my­śli.

– A ty czemu tak sam, bez ko­legi? – za­py­ta­łem.

– Cho­dzi ci o Toma Sa­wy­era?

– Tak mu chyba na imie.

– Bo­daj jesz­cze śpi. Pewno całą noc na­pa­dał na banki, po­ciągi i ta­kie tam.

– Taki z niego ban­dyta, co?

– Po­dob­nież, on tak mówi. Ma tro­chę gro­sza, to ku­puje książki i cię­giem czyta o przy­go­dach. Cza­sami sam nie wiem, co o nim my­śleć.

– Jak to?

– No, na przy­kład zna­lazł taką ja­ski­nię, idziemy tam i spo­ty­kamy się z in­nymi chło­pa­kami, ale jak wcho­dzimy, to on musi być sze­fem.

– Tak?

– A wszystko przez to, że się na­czy­tał ksią­żek.

– I to cie uwiera? – za­py­ta­łem.

– Dla­czego tak się na to mówi?

– A pró­bo­wał żeś kiedy przejść ka­wa­łek drogi z ka­my­kiem w bu­cie? Niby da rade, ino cały czas czło­wie­kowi działa na nerwy.

– Ro­zu­miem.

– Wy­gląda na to, że cza­sami trza sie do­ga­dać z kum­plami, i tyle. Som, jacy som.

– Jim, ty ob­ra­biasz muły i na­pra­wiasz koła od wo­zów, a te­raz jesz­cze re­pe­ru­jesz ga­nek. Jak się tego wszyst­kiego na­uczy­łeś?

Prze­rwa­łem pracę i spoj­rza­łem na mło­tek w mo­jej dłoni, ob­ró­ci­łem go.

– Do­bre py­ta­nie, Huck.

– No to po­wiedz.

– Z ko­niecz­no­ści.

– Co?

– Ku­niecz­no­ści – po­pra­wi­łem się. – Ku­niecz­ność jest, jak cuś trza zro­bić, i już.

– Bo ina­czej co?

– Bo ina­czej za­bie­rom cie pod słup i wy­chłosz­czom albo za­wle­kom nad rzeke i sprze­da­dzom. Ty se tym głowy nie mu­sisz za­wra­cać.

Huck spoj­rzał na niebo. Chwilę się nad tym za­sta­na­wiał.

– Ład­nie, jak czło­wiek tak pa­trzy w niebo, a ono całe nie­bie­skie. Po­noć nie­bie­ski ma różne na­zwy. I czer­wony, i inne ta­kie. Cie­kawe, jak mó­wią na taki nie­bie­ski.

– Jajko ru­dzika – od­par­łem. – A ty żeś kiedy wi­dzioł jajko ru­dzika?

– Masz ra­cję, Jim. To jak jajko ru­dzika, tylko że bez cę­tek.

Ski­ną­łem głową.

– Dla­tego nie trza zwa­żać na centki.

– Jajko ru­dzika – po­wtó­rzył Huck.

Sie­dzie­li­śmy tak do­brą chwilę.

– Co jesz­cze cie gry­zie? – za­py­ta­łem.

– Panna Wat­son chyba zwa­rio­wała.

Nic nie po­wie­dzia­łem.

– Cią­gle gada o Je­zu­sie, mo­dli­twach i ta­kich tam. Je­zus Chry­stus sie­dzi jej w gło­wie. Mówi, że całe to mo­dle­nie jest po to, że­bym na­uczył się żyć bez­in­te­re­sow­nie. Co to, do cho­lery, zna­czy?

– Nie blu­zgaj mi tu tera, Huck.

– Ga­dasz jak ona. Ja nie ro­zu­miem, po co mam niby pro­sić o coś tylko po to, żeby tego nie do­stać i wy­cią­gnąć na­ukę. Jaki w tym sens? Rów­nie do­brze mogę po­mo­dlić się do tam­tej de­ski.

Przy­tak­ną­łem.

– Ki­wasz głową, że to ma sens czy że nie ma sensu?

– Ja ino ki­wam głową, Huck.

– Ota­czają mnie wa­riaci. Wiesz, co zro­bił Tom Sa­wyer?

– Po­wiedz mi, Huck.

– Ka­zał nam zło­żyć krwawą przy­sięgę, że jak któ­ryś zdra­dzi ta­jem­nicę bandy, to za­bi­jemy całą jego ro­dzinę. Czy to nie wa­riac­two?

– Jak sie składa krwawą przy­sienge? – za­py­ta­łem.

– Trzeba roz­ciąć so­bie rękę no­żem i po­dać ją resz­cie, a oni ro­bią to samo. No wiesz, żeby krew się wy­mie­szała i po­łą­czyła. Wtedy je­ste­ście braćmi krwi.

Spoj­rza­łem na jego ręce.

– My­śmy na­pluli. Tom Sa­wyer po­wie­dział, że to bę­dzie to samo i jak niby mamy ob­ra­bo­wać bank z po­cię­tymi rę­kami. Je­den chło­pak się po­pła­kał i mó­wił, że o wszyst­kim po­wie, ale Tom Sa­wyer dał mu pięć cen­tów, żeby sie­dział ci­cho.

– A ty mi tera nie zdra­dzasz wa­szych se­kre­tów? – za­py­ta­łem.

Huck za­milkł na chwilę.

– Ty to co in­nego.

– Bo je­stem nie­wol­ni­kiem?

– Nie, to nie tak.

– To o co sie roz­cho­dzi?

– Je­steś moim przy­ja­cie­lem, Jim.

– Dzięki, Huck.

– Ni­komu nie po­wiesz, co? – Wpa­try­wał się we mnie z nie­po­ko­jem. – Na­wet je­śli ob­ro­bimy ten bank. Nie po­wiesz, prawda?

– Umim do­trzy­mać ta­jem­nicy, Huck. Wa­szej też nie zdra­dze.

Panna Wat­son po­de­szła do drzwi i syk­nęła:

– Jesz­cze nie skoń­czy­łeś z tymi scho­dami, Jim?

– Ju­żem skoń­czył, panno Wat­son – od­par­łem.

– To praw­dziwy cud, skoro ten chło­pak pra­wie za­ga­dał cię na śmierć. Huc­kle­berry, wra­caj do domu i po­ściel łóżko.

– I tak je dzi­siaj znowu roz­walę – od­rzekł Huck. Wci­snął ręce za pa­sek spodni i za­ko­ły­sał się, jakby wie­dział, że wła­śnie prze­kro­czył pewną gra­nicę.

– Jesz­cze chwila i wyjdę tam do cie­bie – ostrze­gła ko­bieta.

– Do zo­ba­cze­nia póź­niej, Jim. – Huck wbiegł do domu, wy­mi­ja­jąc pannę Wat­son bo­kiem, jakby uni­kał ciosu.

– Jim – ode­zwała się panna Wat­son, od­pro­wa­dza­jąc Hucka wzro­kiem.

– Tak, psze pani?

– Po­dobno oj­ciec Hucka wró­cił do mia­sta. – Prze­szła obok mnie i spoj­rzała na drogę.

Ski­ną­łem głową.

– Tak, psze pani.

– Miej oko na Hucka – po­wie­działa.

Nie wie­dzia­łem, o co do­kład­nie mnie prosi.

– Tak, psze pani. – Odło­ży­łem mło­tek z po­wro­tem do pu­dełka. – Psze pani, na co niby mam mieć oko?

– I po­móż mu strzec się tego Sa­wy­era.

– Czemu mi to pani mówi?

Stara ko­bieta spoj­rzała na mnie, po­tem na drogę, a po­tem w niebo.

– Nie wiem, Jim.

Za­sta­no­wi­łem się do­brze nad sło­wami panny Wat­son. Ten Tom Sa­wyer nie sta­no­wił dla Hucka za­gro­że­nia, ot, zwy­kły mały czło­wie­czek, który sie­dział mu na ra­mie­niu i wy­ga­dy­wał bred­nie. Ale po­wrót ojca to już inna hi­sto­ria. Ten czło­wiek mógł być trzeźwy albo pi­jany, ale nie­za­leż­nie od swo­jego stanu nie­ustan­nie tłukł bied­nego chło­paka.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij